Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Plus dwieście – dodałem i jednak sięgnąłem po daktyla.

– Trzydzieści teraz i pięćdziesiąt po robocie.

– Sto teraz i sto dwadzieścia pięć po robocie. I w razie czego nie zwracam zaliczki.

– Po pięćdziesiąt – Rakshilel zacisnął dłonie w pięści.

– Siedemdziesiąt pięć i siedemdziesiąt pięć, i trzydziestoprocentowy rabat w twoich sklepach do końca roku.

– Dziesięcioprocentowy – powiedział.

Wreszcie uzgodniliśmy siedemnaście i pół procenta i uroczyście przybiliśmy dłonie. Byłem trochę zaskoczony, bo spodziewałem się, że utarguję jakieś sto koron, a pomysł z rabatem przyszedł mi do głowy w ostatniej chwili. Rakshilel musiał wiedzieć więcej niż powiedział albo planował jakieś świństwo. Albo naprawdę bardzo mu zależało na ślubie z Elią. Miałem tylko nadzieję, że nie był na tyle głupi, by sądzić, że po całej sprawie się mnie pozbędzie. To prawda, że nie miałem koncesji w Hez-hezronie, ale, na Boga, byłem jednak inkwizytorem! Chyba nawet Rakshilel nie był ani tak skąpy, ani tak głupi aby zadzierać z Inkwizytorium, które z całą pewnością upomniałoby się o swego konfratra. Nawet takiego, którego jeszcze w Hez-hezronie nie za bardzo znano i który nie miał koncesji. Zresztą, ja nie potrzebuję ochrony Kościoła. Tak, mili moi. Biedny Mordimer jest człowiekiem ostrożnym, rozważnym i łagodnym, ale gdy przyjdzie co do czego, budzi się w nim lew.

Rakshilel wyliczył siedemdziesiąt pięć koron, a ja kazałem mu jeszcze wymienić dwie złote pięciodukatówki oberżnięte po brzegach i schowałem mieszek pod kaftan.

– Za kilka dni dostaniesz koncesję – obiecał.

– Czekam – odparłem i naprawdę byłem ciekaw, czy uda mu się wszystko załatwić w takim tempie.

Zresztą, tak czy inaczej, zaliczki nie zamierzałem zwracać. Bo kto wie, czy nastąpi kolejna wypłata? Jeśli Elia trafi przed Ławę, Rakshilel chyba nie będzie zbyt chętny, by powtórnie sięgnąć do sakiewki.

– Załatw to szybko i czysto, Mordimer. Aha – spojrzał na mnie zimno – i nie próbuj mnie oszukać. Jeśli wpadniesz na pomysł, by dogadać się z tą dziwką za moimi plecami, dowiem się o tym.

– Znasz mnie – powiedziałem z wyrzutem.

– O tak, znam cię – odparł i odwrócił się tyłem.

– Nie skończyliśmy jeszcze – powiedziałem twardo.

– Taaak? – przeciągnął i spojrzał niechętnie w moją stronę.

– Właśnie tak – odparłem. – Kiedy będę wychodzić, masz zjawić się przed drzwiami. I tam odegrasz pewną scenkę.

– Scenkę? – Małe oczka patrzyły na mnie podejrzliwie ze środka brył tłuszczu, które u normalnego człowieka były policzkami.

– Powiesz: „dobra, Mordimer, dam ci dziesięć koron więcej”. Tak, żeby słyszeli to słudzy. A ja wtedy odpowiem: „o nie, nawet gdybyś dawał tysiąc, nie zrobię tego!”.

– Myślisz, że mam szpiegów w moim własnym domu? – oburzył się.

– A myślisz, że może ich nie mieć człowiek o twojej pozycji? – zapytałem grzecznie.

– Tak, to prawda – uśmiechnął się po chwili, a ja wiedziałem, że mile połechtałem jego dumę. – Z całą pewnością masz rację!

* * *

Kostuch i bliźniacy siedzieli w Kulawym Kucyku i grali. Po ich minach poznałem, że grali raczej nieszczęśliwie. No, ale potem zobaczyłem człowieka, którego próbowali orżnąć, i roześmiałem się.

– Oddaj im pieniądze, Merry – powiedziałem siadając. – A przynajmniej połowę tego, co przegrali. Nigdy nie czytałeś, że Pismo mówi: „kto dotąd kradł, niech już przestanie kraść, lecz raczej niech pracuje uczciwie”!

Szuler rozdziawił szeroko usta w uśmiechu, pokazując czarne dziąsła i przegniłe trzonki zębów.

– Jestem tylko godnym pożałowania grzesznikiem – rzekł z teatralną skruchą – i nie znam tak dobrze słów Pisma, jak słudzy naszego Pana.

– To jest Merry? – spytał Kostuch i dziabnął go sękatym paluchem w pierś.

Bliźniacy wymruczeli coś pod nosem i równocześnie, choć niezauważenie sięgnęli po sztylety.

– Nie, nie – powstrzymałem Pierwszego. – Nie chcemy tu bijatyk, prawda Merry?

Szuler uśmiechnął się i popchnął w ich stronę kupkę srebra.

– Potraktujcie to jako darmową lekcję – powiedział. – Napijesz się ze mną, Mordimer?

– Czemu nie? – odparłem, a Kostuch i bliźniacy wstali, zostawiając nas samych.

Karczmarz przyniósł wino i nim wypiłem łyk, wpierw przepłukałem usta.

– Zawsze ostrożny? – uśmiechnął się szuler.

Spojrzałem na niego i przez chwilę nie rozumiałem, co miał na myśli.

– Ach, nie – powiedziałem w końcu. – Po prostu przyzwyczajenie.

Merry pochylił się ku mnie.

– Byłeś u Rakshilela? – spytał szeptem.

– Jak zawsze, kiedy jestem w mieście – powiedziałem, nie obniżając głosu.

– Podobno proponował temu i owemu ciekawą robótkę – zaśmiał się Merry. – Ale nie ma głupich, chłopie. Wiesz, kogo już dawno nie widzieliśmy w Hezie? Wyrwalda Płowego i jego ludzi.

– A skądżeż on się tu wziął? – zmarszczyłem brwi, bo Wyrwalda widziano ostatnio w lochach barona Berga. A z tego, co wiedziałem, z owych lochów nie wychodziło się prędko. A jeśli już, to zwykle nie o własnych siłach.

Merry wzruszył ramionami.

– A co, ja wróżka jestem? W każdym razie był, a teraz go już nie ma.

– Wziął zaliczkę i się zmył – powiedziałem, bo wszyscy wiedzieli, że Płowy i jego ludzie to nie była najsolidniejsza firma.

– Chyba głupi jesteś, skoro sądzisz, że Rakshilel dał mu zaliczkę – parsknął. – Ta sprawa śmierdzi, chłopie, i radzę ci: trzymaj się z daleka od kłopotów.

– To znaczy?

– Wyjedź, Mordimer. Po prostu wyjedź.

– A więc tak – mruknąłem. – A jaka będzie cena mojej uprzejmości?

– Spytaj lepiej, jak wysokie będą koszty twojej nieuprzejmości. – Sukinsyn nawet nie starał się ukryć pogróżki w głosie.

– Lohemerr, tyle lat mnie znasz i powinieneś wiedzieć, że można mnie kupić, ale nie można zastraszyć – rzekłem z wyrzutem.

Szuler dopił wino do końca i wstał.

– Wydawało mi się, że zawsze wiedziałeś, skąd wieje wiatr, Mordimer, i zawsze spadałeś na cztery łapy. Nie pomyl się teraz.

Skinąłem mu głową.

– Dzięki za wino – powiedziałem – i nawzajem. Chciałbym tylko, żebyś wiedział jedno. Wyjeżdżam niedługo z miasta, a sprawą Rakshilela zajmę się, kiedy wrócę. Albo się nie zajmę. To będzie zależeć od wielu rzeczy, między innymi stanu moich finansów.

Oczywiście kłamałem, ale to był chyba dobry sposób, by uspokoić Lohemerra. Jeśli miał cokolwiek wspólnego z Elią Karrane, a wydawało się, że miał, to niewątpliwie powtórzy, iż Mordimer Madderdin opuszcza Hez-hezron. I nawet jeśli nie uwierzą, ziarno wątpliwości zostanie posiane.

Merry odszedł, kiwnął mi jeszcze od progu ręką, a ja chwilę posiedziałem sam przy stole i dopiłem wino. Kiedy w końcu wyszedłem, zobaczyłem, że Kostuch i bliźniacy siedzą w towarzystwie paru oberwańców przed karczmą i grają w monety. Skinąłem na nich. Niechętnie oderwali się od zabawy. Odeszliśmy na bok.

– Nic z tego nie wyszło – powiedziałem.

Kostuch skrzywił twarz i skrzywiony wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Bliźniacy sposępnieli.

– Sami czegoś niby poszukamy – warknął Drugi.

– Jak sobie chcecie, ale – uniosłem palec – mam na oku coś zupełnie innego. Bądźcie tu codziennie od południa do drugiej. I żadnych awantur, bo nie będę was drugi raz wyciągał z lochów burgrabiego!

Kostuch znowu skrzywił się na przypomnienie tych chwil. Długą, krwistoczerwoną szramę, biegnącą od podbródka po prawe ucho, zawdzięczał rozgniewanemu czeladnikowi katowskiemu, który zdzielił go rozpalonym prętem. Musiałem naprawdę użyć wszystkich sposobów, by wydobyć chłopaków z lochów. Czekała ich kara za zabójstwo, gwałt i kradzież. W najlepszym przypadku powieszenie. W najgorszym, poprzedzone darciem pasów, obcięciem kończyn lub łamaniem kołem. A jednak udało mi się wyjednać skazanie ich tylko na publiczną chłostę i miesięczną pokutę. Codziennie musieli przez osiem godzin leżeć na posadzce katedry, w pokutnych worach i z ostrzyżonymi głowami. Również codziennie dostawali po pięć batów na rynku, dokąd sami musieli dopełznąć na kolanach. No, ale wreszcie cała ta szopka skończyła się, a chłopcy zdobyli niezapomniane doświadczenie życiowe. Miałem nadzieję, że potrafią wyciągnąć z niego wnioski.

* * *

Koncesja przyszła po ośmiu dniach i wierzcie mi, że sprawdziłem ją bardzo dokładnie. I pieczęć, i podpisy były autentyczne. Czerwona pieczęć z lwem i smokiem oraz zamaszysty podpis samego biskupa Hez-hezronu. Nie przypuszczałem, co prawda, aby Rakshilel posunął się do sfałszowania kościelnego dokumentu, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Te osiem dni poświęciłem nie tylko na rozrywki. Zresztą co to za rozrywki w Hez-hezronie? Tanie dziwki były brudne i chore, a drogie, jak sama nazwa wskazuje: drogie. Za drogie dla biednego Mordimera, który z trudem tylko wiązał koniec z końcem. Ale słuchałem tu i ówdzie tego, czego słuchać należało i… Rakshilel miał rację: Elia robiła coś dziwnego. Merry też się nie mylił: cała sprawa śmierdziała. Ale ja miałem koncesję i dzięki temu przyszłość malowała się w jaśniejszych barwach. Pod warunkiem, że wrócę z Sarevaald. A skoro nie wrócił stamtąd ten łajdak Płowy, znaczyło, iż zadanie nie jest łatwe.

Sarevaald to ruiny zamku, dwie godziny drogi od Hez-hezronu. Zamek spłonął mniej więcej sto trzydzieści lat temu i ze trzy razy próbowano go odbudować, ale nic z tego nie wyszło. Jakiś biskup chciał nawet postawić na wzgórzu kościół, ale potem wybuchła wojna z Hadżarami i biskupa spalili, a po wojnie wszyscy mieli ważniejsze problemy. I tak ruiny twierdzy straszyły ze szczytu, wiecznie osnute mgłą i osnute również legendą. Ciągle mówiono o dzieciach, które nie wróciły spod wzgórza, chłopi przysięgali, że nocą widać światła i słychać potępieńcze wycia oraz diabelskie chichoty. Że dzieci ginęły, to nie dziwota, bo wkoło tylko bagniska i glinianki, a chłopi wiadomo: trzeźwego rzadko można spotkać. Ale okolica uznała, iż w ruinach zalęgło się Złe i nawet słali do biskupa prośby, żeby przysłał im egzorcystę albo inkwizytorów. Jakby biskup nie miał ważniejszych spraw na głowie.

3
{"b":"88179","o":1}