Dla słabych stałem się jak słaby by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, by ocalić przynajmniej niektórych.
Św. Paweł, I List do Koryntian
Dlaczego człowiek tak łatwo przyzwyczaja się do złego? Ba, moi mili, nie mnie odpowiadać na to pytanie. Wiem tylko, że ja przyzwyczaiłem się do Hez-hezronu. Do smrodu rynsztoków, do spienionej wody w rzece, gdzie ławice ryb widziało się tylko, kiedy wędrowały brzuchami do góry, do cienkiego wina i pluskiew w łóżku. Nienawidziłem tego miasta i nie miałem sił, by je opuścić. Cóż, stałem się szczurem portowym, małym padlinożercą, pochłaniającym gnijące mięso. Jak widzicie, nie miałem wielkiego wyobrażenia o swej pracy. A przynajmniej nie miałem go w upalne, bezwietrzne dni, kiedy uliczki Hez-hezronu spowijał niewyobrażalny całun smrodu. Dlaczego nie wybrałem spokojnego życia na prowincji, gdzie jako przedstawiciel Świętego Officjum, w jednym z małych miasteczek, zajmowałbym się chędożeniem dziewek, popijaniem z miejscowymi notablami i popuszczaniem pasa? Znałem inkwizytorów, których bez reszty pochłaniały właśnie takie bogobojne zajęcia. Przyjeżdżali potem do Hez-hezronu na tydzień czy dwa, spasieni i zadowoleni z siebie, opowiadając, jak miło płynie życie z dala od kłopotów wielkiego miasta. A wasz uniżony sługa w tym czasie musiał wdychać odór rynsztoków i trudzić się w pocie czoła dla Jego Ekscelencji biskupa, który potrafił być bardzo nieprzyjemny, zwłaszcza kiedy chwytały go ataki podagry.
Owszem, miło mieć licencję wydaną przez samego biskupa Hez-hezronu (to człowieka nobilitowało w wielu oczach), ale jeszcze milej nie mieć obowiązków i wiecznych kłopotów z gotówką. Mogłem, co prawda, zamieszkać w oficjalnej siedzibie Inkwizytorium i spać w chłodnym, czystym dormitorium, ale wtedy kwaterę musiałbym dzielić z innymi inkwizytorami. A poza tym codzienne modły: w południe, o zachodzie słońca, o północy i na jutrznię, nie były dla mnie. Tak samo jak wino z wodą rozcieńczane w proporcji jeden do trzech i cienka kaszka z byle jaką omastą. Z dwojga złego już wolałem pocić się i wdychać smród we własnej kwaterze. Bo nie znałem zbyt wielu inkwizytorów, którzy brak pieniędzy uważaliby za cnotę. I nie znałem również zbyt wielu takich, dla których przemieszkiwanie w dormitorium byłoby szczytem marzeń.
Teraz leżałem na nędznym łóżku w karczmie Pod Bykiem i Ogierem i, zachowując stoicki spokój, dawałem się żreć pluskwom oraz wszom. Było tak duszno, że czułem, jakbym wdychał powietrze przez cuchnącą, mokrą szmatę. Obok na stoliku stał dzbanek pełen cienkiego i ciepłego już wina, a mnie nawet nie chciało się sięgnąć po niego ręką. Leżałem i rozmyślałem nad marnością ludzkiego życia, kiedy usłyszałem na korytarzu ciężkie kroki. Przeraźliwie skrzypnął jeden z czterech schodków, między moimi drzwiami a korytarzem, po czym ktoś zatrzymał się w progu i chwilę chrapliwie dyszał. A potem rozległo się pukanie. Nawet nie chciało mi się na nie odpowiadać. Zwykłe powiedzenie „wejść” albo „kto tam?” przekraczało siły waszego uniżonego sługi. Wydałem więc z siebie tylko jakiś nieartykułowany odgłos i widać musiał on zostać wzięty za zachętę, bo drzwi rozwarły się i w progu zobaczyłem mężczyznę, którego ciało, a w zasadzie cielsko, zasłaniało cały prześwit we framudze.
– O, na miecz Pana naszego – mruknąłem do siebie, a raczej zaszeptałem, ledwo poruszając ustami, bo nawet mruczeć mi się nie chciało.
Przybysz był naprawdę ogromny. Potężne, rudo owłosione brzuszysko wylewało mu się zza wełnianych spodni i wisiało niemal do wysokości przyrodzenia. Miał czerwone, obwisłe policzki i podbródek niemal zrośnięty z szyją. Jego kark był co najmniej tak szeroki, jak mój tyłek. W dodatku nieznajomy był cały zlany potem i przeraźliwie cuchnął. Wydawało mi się, że nie sposób już, aby w moim pokoju śmierdziało bardziej niż do tej pory, a jednak… Ale bystre oczy waszego uniżonego sługi nie mogły nie zauważyć, że człowiek ten miałby kłopot z przejściem przez ucho igielne nie tylko z uwagi na tuszę. Na jego paluchach dostrzegłem solidne złote pierścienie z całkiem sporymi oczkami szlachetnych kamieni. Szafir, rubin i szmaragd. Błękit, czerwień i zieleń. Bardzo pięknie.
– Mistrzu Madderdin – wysapał, a ja widziałem, iż każde słowo sprawia mu trudność. – Pozwolicie, że usiądę?
Przytaknąłem i miałem tylko nadzieję, że mój niewielki zydel nie rozpadnie się pod jego ciężarem. Ale przybysz ostrożnie złożył ogromny tyłek na siedzeniu, a potem bez słowa sięgnął po dzban z moim winem i przechylił go do ust. Pił, a czerwień spływała mu na tłustą brodę, podgardle, koszulę i wylewała się na wiszący brzuch. Dopił do końca, beknął, po czym odstawił dzbanek. Wyraźnie poweselał, a ja wręcz przeciwnie. Nie lubię ludzi, którzy okazują mi brak szacunku. Lecz mogłem wysłuchać, co ma do powiedzenia, zanim go zabiję. Zwłaszcza, że po pierwsze, nie chciało mi się nawet spuścić nóg z łóżka, a po drugie, pierścienie na jego palcach wskazywały, iż może mieć całkiem ciężką sakiewkę. I być może przybył podzielić się jej zawartością.
– Wybaczcie, panie Madderdin – rzekł mocniejszym głosem. – Złotem wam odpłacę za ten zbawczy dzbanuszek.
Skinąłem głową na znak, że przyjmuję wyjaśnienie. A być może tylko zdawało mi się, że nią skinąłem.
– Zastanawiacie się zapewne, co mnie sprowadza w wasze progi i dlaczego ośmielam się was niepokoić w tak podły czas…
Tym razem nie chciało mi się nawet ruszyć głową i tylko zmrużyłem powieki. Grubasowi, jak widać, pomogło moje winko, bo składał całkiem zgrabne zdania.
– Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Marius van Bohenwald, licencjonowany kupiec.
Coś mi mówiło to nazwisko. Zwykle mam dobrą pamięć do nazwisk, ale dzisiejszego dnia ledwo mogłem zapamiętać własne.
– Taaak… – mruknąłem zachęcająco.
– Przyszedłem was prosić o pomoc, panie Madderdin. Słyszałem o waszych – zawahał się przez ledwie dostrzegalny moment – zdolnościach i o tym, że pomagacie czasami przyjaciołom przyjaciół.
– Mówcie, proszę – uniosłem się lekko na łokciach i oparłem nieco wygodniej.
Złożył dłonie na kolanach i przyglądał się przez chwilę swoim grubym jak pęta kiełbas paluchom. Zastanawiałem się, ile złota musiało pójść na jego pierścienie. Doszedłem do wniosku, że dużo…
– Jestem szanowanym kupcem, panie Madderdin. Mam, a raczej miałem, dwie barki oraz skład w porcie. Handluję między Tirianon-nag i Hezem, ale ostatnio ceny w Tirianie poszły bardzo w górę i wysłałem mojego kapitana na południe, żeby pozbyć się pośredników.
Tirianon-nag, powszechnie nazywane Tirianem, było portowym miasteczkiem trzy dni drogi od Hezu. Spławiano tamtędy zarówno luksusowe materiały z południa, na przykład bele grubego, gładkiego samitu, jak zboże i len. Oprócz tego, słodkie, markowe wina z Alhamry i piękne smagłe dziewki, które w Hezie cieszyły się dużym uznaniem. Miejscowi kupcy niechętnie patrzyli na konkurencję z Hezu. Woleli pracować jako pośrednicy, zwłaszcza, że rzeka na południe od Tirianu nie należała do najbezpieczniejszych. Piractwo kwitło jak nigdy, a żeglugę dodatkowo utrudniały liczne mielizny oraz szybko zmieniający się poziom wody, który raz zasłaniał, a raz odsłaniał skały. Dlatego handlarze z Tirianu windowali ceny na niebotyczny poziom, a kupcy z Hezu pluli sobie w brody, ale wytrząsać złoto z kiesek musieli. W końcu pięknotki z Hez-hezronu lubiły samitowe płaszcze, alhamrskie wino gościło na najlepszych stołach, a południowe dziewki rozpalały męskie żądze, jak żadne inne na świecie.
Owszem, zdarzało się, że jakiś przedsiębiorczy kupiec z Hezu próbował ominąć pośredników. Rzecz taka udawała się jeszcze sporym kompaniom, które stać było, aby wysłać kilka statków naraz i zapewnić im doświadczonych pilotów oraz wynająć obstawę. Ale taki człowiek, jak mój gość, ze swoimi marnymi dwoma barkami mógł tylko liczyć, że szczęście się do niego uśmiechnie. Zysk był niebagatelny, ale ryzyko spore. A skoro Marius van Bohenwald zawitał w progi waszego uniżonego sługi, oznaczało, że nie miał zbyt wiele szczęścia w życiu. Tak jakoś się składa, że głównie odwiedzają mnie ludzie pragnący, bym rozwiązywał ich kłopoty. Dlaczego ktoś nie zechciałby rozwiązać moich?
– Wrócił? – zapytałem. – Ten kapitan?
Marius van Bohenwald zagryzł wargi.
– Przysłali mi jego uszy – powiedział.
Roześmiałem się, bo to był stary numer kupców z Tirianu.
– Nie daruję im – rzekł z jakąś zawziętością nie pasującą do jego nalanej twarzy. – I w tym celu potrzebuję pana pomocy, panie Madderdin.
– Pomyliłeś adresy, chłopcze – powiedziałem. – Poszukaj sobie w porcie najemników, albo zabójców, albo kogo tam chcesz… Nie sądzę, żeby był ci potrzebny inkwizytor. – Chciałem się zaśmiać znowu, ale było zbyt duszno, i dałem spokój.
– Panie Madderdin – Marius van Bohenwald zaplótł nerwowo dłonie. – Czy słyszał pan o Kompanii Kupców Jedwabnych z Tirianu?
– Chyba tak. – Nie chciało mi się już z nim gadać, chociaż zdążyłem się przyzwyczaić do smrodu, który parował z jego ciała i mokrych od potu ubrań.
– Oni zajmują się nie tylko handlem, panie Madderdin. To sekta. Składają ofiary…
– Chłopcze – powiedziałem. – Nawet jeśli to prawda, to o ile wiem, a wiem dobrze, w Tirianie jest przedstawicielstwo Świętego Officjum. Taki kamienny budynek niedaleko twierdzy i ratusza. Idź do nich z tym problemem.
– Ręka rękę myje, panie Madderdin…
– Nie chciałbyś chyba powiedzieć, że członkowie Inkwizytorium są przekupni, co? – westchnąłem. – Idź już sobie, Mariusie van Bohenwald, czy jak ci tam, zanim stracę cierpliwość.
– Panie Madderdin. – Wyraźnie się przestraszył. – Nie chciałem pana urazić. Proszę mi wierzyć. – Złożył dłonie jak do modlitwy. – Błagam, niech pan mnie wysłucha.
Zbyt często miałem okazję słyszeć błagania, aby coś takiego robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. I to prawdziwe błagania, moi mili. Słowa wypowiadane zza zmiażdżonych warg i wybitych zębów, słowa z trudem przeciskające się przez opuchnięty język. Tak więc, skoro takie błagania nie robiły na mnie wrażenia, to trudno by je zrobiły popiskiwania marnego kupczyka. Niemniej, z drugiej strony, cóż miałem lepszego do roboty niż wysłuchać go? Może to było i lepsze od nieruchomego leżenia w brudnym wyrze? Zwłaszcza, że rozmowa z Mariusem van Bohenwaldem przynajmniej pozwalała zapomnieć o natrętnym towarzystwie pluskiew.