Nie odmawia się Rakshilelowi. I Kiedy jego służący powiadomił mnie, że mistrz czeka, natychmiast założyłem płaszcz i wyszedłem na ulicę. Było bardzo gorąco, parno wręcz, i smród z rynsztoków porażał nozdrza. Nienawidzę miast. A zwłaszcza Hez-hezronu. To najgorsze ze złych miast. Ale tu właśnie najlepiej zarabia się na życie i najpilniej służy Bogu. No i co zrobić?
Rakshilel miał murowany, piętrowy dom z wejściem od ulicy i drzwi z mosiężną kołatką. Jak na mistrza gildii rzeźników nie było to zbyt wiele, ale Rakshilela znano z przerażającego skąpstwa. A skąpstwu temu dorównywało tylko okrucieństwo. Nigdy nie przepadałem za tym człowiekiem, ale miał w mieście zbyt wiele do gadania, abym nie skorzystał z uprzejmego zaproszenia. No i parę razy dał mi już zarobić. Nie za wiele, ale czasy są ciężkie i liczy się każdy grosz. A ja, mili moi, byłem przecież tylko inkwizytorem bez odpowiedniej koncesji, mało komu znanym przybyszem z prowincji, czyli na dobrą sprawę: nikim.
Rakshilel siedział w ogrodzie, a raczej w czymś, co nazywał ogrodem, i zażerał się daktylami z wielkiej, srebrnej misy. Brzuszysko kładło mu się na kolana, rozchełstaną na piersiach koszulę miał całą w plamach po winie i oliwie, a paluchy ciężkie od złotych pierścieni.
– Siadajcie, panie Madderdin – warknął, nie patrząc nawet na mnie, i niedbałym ruchem przegonił służących.
Zniknęli jak mgiełka. Dobrze ich wyszkolił, trzeba przyznać.
– Mam dla was pewną robotę, tylko czy chcecie zarobić?
– Kościół nie płaci zbyt wiele swym sługom – odparłem z uśmiechem – i każdy dodatkowy grosz jest mile widziany.
– Elia Karrane, mówi wam coś to imię?
Wzruszyłem ramionami. Kto w Hez-hezronie nie wiedział o tym, że Elia publicznie dała kosza Rakshilelowi? Chyba głusi i ślepi. Elia była samotną, bogatą panienką, niby poddaną prawnej opiece starszych braci, ale w rzeczywistości oni tańczyli, jak im zagrała. A poza tym była odważna i zdecydowana. Myślała, że z jej pieniędzmi oraz pozycją może się nie bać Rakshilela. I to świadczyło, niestety, iż nie grzeszyła rozsądkiem. Jeśli nie chciała małżeństwa, nie należało przynajmniej upokarzać mistrza rzeźników publicznie. Zwłaszcza kiedy było się tylko mieszczką pozbawioną ustosunkowanego męża lub kochanka. A o jedno i drugie przy swej urodzie oraz pieniądzach mogła się bez trudu zatroszczyć. Cóż, lubiła widać swobodę, a to bywa zarówno przyjemne, jak i niebezpieczne.
– Wykończ ją, Mordimer – powiedział kładąc dłoń na mojej dłoni.
Była gorąca i lepka. Nie dziwię się, że Elia nie chciała, aby dotykały jej takie paluchy. Ja też nie chciałem, więc odsunąłem rękę.
– Nie jestem płatnym mordercą – powiedziałem, wzruszając ramionami. – Zgłoś się do kogoś innego.
Nie byłem ani zły, ani obrażony. Raczej zawiedziony, iż mistrz rzeźników mógł mnie potraktować jak byle najemnika gotowego na wszystko za parę koron. Wstałem, ale on chwycił mnie za ramię. Przystanąłem i popatrzyłem na niego. Z ociąganiem zwolnił uchwyt.
– Wykończ ją oficjalnie – powiedział, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
– Nie mam prawa działać na tym terenie – odparłem ostrożnie i byłem zdziwiony, że tego nie wie. – Moja koncesja nie obejmuje Hez-hezronu. Jestem tylko biednym chłopcem z prowincji, ale jeśli chcesz, mogę ci polecić kogoś z miejscowych. Znam jednego, czy dwóch jeszcze ze szkoły…
– Załatwię co trzeba – mruknął Rakshilel, a ja pomyślałem, że jego macki muszą sięgać bardzo daleko. – Przecież ja nie chcę jej zabić, tylko zagrozić doprowadzeniem przed Ławę. Kiedy zobaczy mistrza Severusa i jego narzędzia, od razu zmięknie jej serduszko.
Patrząc na Rakshilela, pomyślałem, że wcale nie byłbym taki pewien, czy Elia Karrane wybierze jego czy seans z mistrzem Severusem, faktycznie słynącym z kompletu nadzwyczaj unikatowych narzędzi. No, ale to już był jej wybór. Poza tym miałem daleko idące wątpliwości, czy w momencie doprowadzenia Elii przed Ławę, Rakshilelowi uda się wydobyć ukochaną. Sprawy puszczone raz w ruch niełatwo dają się zatrzymać. Rzeźnika albo zaślepiała miłość zmieszana w pięknych proporcjach z nienawiścią, albo tak naprawdę nie chciał już zdobyć Elii, a tylko ją zniszczyć. Czy jednak oszukiwał mnie, czy sam siebie? Jednak nie zamierzałem mu tego tłumaczyć. To była tylko i wyłącznie jego sprawa. Zresztą może Elia zmięknie, kiedy zobaczy, iż Rakshilel jest na tyle zdeterminowany, by wysłać za nią gończego pieska w postaci waszego uniżonego sługi.
– I posłuchajcie mnie uważnie, panie Madderdin. Mam powody przypuszczać, że Elia nie jest taką bogobojną i cnotliwą panienką, jaką chciałaby się wydawać…
Teraz mnie zainteresował. Rzecz jasna w jego słowach należało oddzielić ziarna od plew, ale w końcu kto potrafi to lepiej uczynić niż biedny Mordimer?
– Co masz na myśli? – spytałem i zastanawiałem się, czy nie skosztować daktyla, ale Rakshilel tak gmerał ręką w misie, że musiał już wszystkie dokładnie obmacać.
– Co sobotę, wieczorem, potajemnie wychodzi z domu i wraca dopiero w niedzielę po południu…
– Ma gacha – roześmiałem się.
– Nie przerywaj mi, Mordimer – warknął. – Gdzie ma gacha? W lochach pod Sarevaald?
Najwyraźniej wzmianka o gachu zdenerwowała rzeźnickiego mistrza. Nie ukrywam, że rozbawiło mnie to, ale swego rozbawienia wolałem nie okazywać. Nie potrzeba mi więcej wrogów niż mam. Nie powiem, bym się nadmiernie bał nieprzychylnych mi ludzi, ale po cóż zrażać sobie następnych? Zresztą wszak cichy jestem i pokornego serca, dokładnie jak nakazuje Pismo.
– A skąd ma tyle pieniędzy na nowy powóz, nowe suknie, stado służących, ciągłe przyjęcia? Na niektóre zaprasza sto czy nawet dwieście osób – ciągnął. – Jak nic, to sprawka nieczystej siły. – Przeżegnał się zamaszyście.
Założę się, iż najbardziej w tym wszystkim nie podobał mu się fakt, że nie był na te przyjęcia zapraszany.
– W lochach pod Sarevaald – powtórzyłem. – No, no, rzeczywiście interesujące. Ale Elia jest przecież bogata.
– Nie aż tak bogata – powiedział Rakshilel. – Sprawdziłem dokładnie, wierz mi.
Tak, jeśli chodzi o finanse trudno było nie wierzyć bystrości Rakshilela. W końcu, gdyby był tępy, nie stałby się jednym z najbogatszych kupców w mieście i mistrzem rzeźnickiej gildii.
– Posłałeś kogoś za nią? – zapytałem.
– A owszem – odparł ponuro – posyłałem. Trzy razy. I moi ludzie nigdy nie wrócili. Wyobrażasz sobie?
To już było naprawdę zajmujące. A poza tym fakt, że sprawa była niebezpieczna, z całą pewnością wpłynie na wysokość mojego honorarium.
– Czemu nie zrobisz tego oficjalnie? Zwołaj Ławę i zażądaj śledztwa, albo złóż formalne doniesienie do Inkwizytorium…
– Panie Madderdin – spojrzał na mnie ostro i widziałem, że traci cierpliwość. – Ja nie chcę jej zabijać ani palić na stosie, tylko poślubić. A jeśli twoi konfratrzy dowiedzieliby się o herezji, to nawet ja nie ocalę jej od płomieni! Więc decyduj: bierzesz tę robotę czy nie, Mordimer?
Plątał się ten Rakshilel jak osioł w ostach. Czy on sobie wyobrażał, że będę mógł przymknąć oczy na sprawę herezji? Mój Anioł Stróż zapewniłby mi wtedy przyjemności, przy których seans z mistrzem Severusem wydawałby się ekscytującą schadzką. Chyba, że zobaczyłby płynące z takiego postępowania korzyści, bo niezbadane są ścieżki, którymi podążają myśli Aniołów!
– Za ile? – spytałem wiedząc, że nie będzie łatwo wydębić coś od tego skąpca.
– Załatwię ci biskupią koncesję na cały okręg Hez-hezronu. To chyba aż nadto? – uniósł brwi, jakby zdumiony moją niewdzięcznością.
– Koncesję zawsze można dać, a potem zawsze można odebrać. Wszystko zależy od humoru biskupa – powiedziałem, wiedząc doskonale, że kiedy Jego Ekscelencja cierpi na ataki podagry, to jego postępowanie bywa nieprzewidywalne. – A poza tym, do cholery, będę miał koszty własne. Czy myślisz, że Kostuch i bliźniacy pójdą ze mną na piękne oczy?
Rakshilel poruszył ustami, jakby coś sobie w myślach obliczał.
– Dwadzieścia koron – rzekł w końcu z wysiłkiem.
– Tam już zginęli ludzie – przypomniałem mu. – Trzysta i ani centyma mniej.
Rzeźnik poczerwieniał.
– Nie kpij ze mnie, klecho – powiedział cicho – bo tobie też mogę zapewnić wizytę u Severusa.
Nie miałem pojęcia, dlaczego niektórzy ludzie nazywali nas, inkwizytorów, klechami. Służyliśmy Kościołowi i studiowaliśmy teologiczne nauki (na tyle, na ile mogło się to przydać w naszej pracy), ale, na miecz Pana naszego, nie byliśmy księżmi!
Spojrzałem mu prosto w oczy. Jak przychodzi do rozliczeń, wierzcie mi, nie znam strachu. Dukaty, korony, talary, piastry, sestercje, a nawet sama myśl o nich, mają w sobie magiczną siłę. A poza tym, groźby należą do ceremonii targowania się i nie miałem zamiaru brać ich zbyt poważnie. Chociaż niewątpliwie trzeba przyznać, że Rakshilel nie należał do dobrze wychowanych ludzi. Niemniej z seansem u mistrza Severusa bardzo przesadził. Kto widział kiedy, by oficjalnie przesłuchiwano inkwizytora? Takie sprawy załatwiało się inaczej. I musiały być ku temu ważniejsze powody niż gniew nawet najbardziej ustosunkowanego rzeźnika.
– A chciałbyś kiedyś spotkać Kostucha? – spytałem bez uśmiechu, ale i bez złości.
– Grozisz mi? – Rakshilel podniósł się i wisiał nade mną jak wielka bryła tłuszczu.
Poczułem nagle szaloną nienawiść i chęć zmiażdżenia tej ogromnej twarzy przypominającej kupę puddingu z krwawej kiszki. Ale powstrzymałem się. W końcu robiliśmy interesy i nie było tu miejsca zarówno na osobiste sympatie, jak i osobistą niechęć.
– Trzysta – powtórzyłem, a on opadł wolno na krzesło, jakby zeszło z niego powietrze.
– Dwadzieścia pięć – powiedział – i to moje ostatnie słowo.
– Trafiłeś na zły czas – roześmiałem się. – Akurat mam wystarczająco dużo pieniędzy, by spokojnie zaczekać na jakieś naprawdę zyskowne zlecenie. Poza tym pomyśl: będę miał potem na głowie jej braci.
Wręcz widziałem, jak chciał powiedzieć: „to twoja sprawa”, ale jakoś się pohamował.
– Pięćdziesiąt – zdecydował, a ja zastanawiałem się, jak długo można jeszcze pociągnąć tę grę.