Choćby były grzechy wasze jako szkarłat, jak śnieg wybieleją.
Proroctwo Izajasza
Wjechaliśmy na rynek miasteczka w trzy konie. Równiutkim stępem, pysk przy pysku. Po prawej ręce miałem Kostucha, któremu twarz zasłaniał obszerny kaptur. Bynajmniej nie z uwagi na delikatny żołądek bliźnich. Co to, to nie, moi drodzy. Kostuch jest dumny ze swojej twarzy, a i ja uznaję, że czasem przydaje się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Teraz jednak sakramencko wiało, a w dodatku zacinał ostry, lodowaty deszczyk. Jak na wrzesień było wyjątkowo paskudnie, a nasze konie miały całe nogi i brzuchy utytłane w błocie. Po mojej lewej ręce, na potężnym gniadoszu, jechali bliźniacy. Czasami śmiano się z tego, iż jeden wielki koń dźwiga dwóch małych ludków, ale ten śmiech milkł zazwyczaj, kiedy żartownisie mieli okazję zobaczyć twarz Kostucha. Albo gdy ujrzeli niewielkie kusze, które bliźniacy zawsze nosili pod obszernymi pelerynami. W dodatku naładowane, co powodowało pewną nerwowość, w chwilach kiedy jechali za moimi plecami i potykał im się koń. Z tych kusz nie ustrzelilibyście rycerza w płytowej zbroi z odległości dwustu stóp. Ale z pięćdziesięciu, grot przebijał grubą, drewnianą deskę. A to najzupełniej wystarczało.
Tak więc wjechaliśmy stępa do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka w nadziei, że znajdziemy w miarę przyzwoitą gospodę. Bliźniacy mieli ochotę jeszcze na małe co nieco, ale w tym miejscu mogli się najwyżej dorobić brzydkiej choroby albo parchów. Mnie przede wszystkim zależało na koniach. Żywię głęboki szacunek dla stworzeń, które zmuszone są dźwigać nas na grzbietach, i uważam, że powinnością każdego jeźdźca jest dbanie o wierzchowca. Kiedy miałem szesnaście lat, zabiłem człowieka, który znęcał się nad koniem. Teraz nie jestem aż tak pochopny, bo z wiekiem złagodniałem, ale sentyment jednak pozostał.
Tym razem nie dane nam było rozejrzeć się za gospodą. Pierwsze co zobaczyliśmy, to tłum. Pierwsze co usłyszeliśmy, to wrzask. Pierwsze co poczuliśmy, to smród nasmołowanych szczap. Na przeciwległym końcu rynku zebrała się tłuszcza, w środku której widziałem jakąś postać w białej koszuli. Wszyscy popychali ją, spluwali na nią, okładali kułakami. Opodal stało trzech żołnierzy z miejskiej straży. Glewie oparli o ścianę i dowcipkując, popijali piwo z dzbana. Tego, że dowcipkowali, rzecz jasna, nie słyszałem, bo hałas był zbyt duży, ale poznałem po ich roześmianych twarzach. Choć w tym wypadku wypadałoby raczej powiedzieć: roześmianych mordach. Wszyscy przypominali dobrze spasione świnie o tępych pyskach, a fakt, że na głowie mieli skórzane hełmy, o dziwo, tylko pogłębiał to wrażenie.
Na samym środku ryneczku stał dwumetrowy, osmolony i przeżarty rdzą pal, a wokół niego ustawiono stos nasmołowanych szczap. Bardzo niefachowo ustawiono, jakby ktoś się mnie pytał. Po zapaleniu tego stosu grzesznik zaczadzieje w parę chwil i nie zazna łaski oczyszczającego bólu. A przecież tylko ból może dać mu szansę na wkroczenie, w dalekiej przyszłości – rzecz jasna, do Królestwa Niebieskiego. Niemniej fakt, że słup był metalowy, świadczył o tym, iż podobne igraszki już się w miasteczku odbywały i środek rynku był miejscem do odgrywania pięknego teatrum ku uciesze serc miejscowej gawiedzi.
Strażnicy zobaczyli nas, ale nim zdołali się zorientować, już wjechaliśmy w tłum. Ktoś wrzasnął, kogoś Kostuch kopnął podkutym butem, ktoś inny wylądował twarzą w błotnistej kałuży.
– Stać! – ryknąłem na cały głos. – W imię Świętego Officjum!
Nie powiem, żeby tłum umilkł od razu i aby otoczyła nas nabożna cisza. Tłum jest tylko tłumem, i dość długo trwa, zanim ktokolwiek zdoła nad nim zapanować. Ale mój głos był na tyle donośny, a my na koniach i pod bronią wyglądaliśmy na tyle groźnie, że w końcu tłum odszedł od nas jak fala odpływu.
– Kto tu jest przy władzy? – spytałem.
Już niezbyt głośno, bo nie ja mam zdzierać gardło, tylko oni mają w pokorze słuchać.
– Jaż-żem jezd burmajssster – burknął ktoś i wyszedł przed innych.
Człeczek o szczurzej twarzy i w utytłanej błotem kapocie. Spojrzałem na niego.
– Znaczy się burmistrz – powiedziałem. – Ty wydałeś polecenie przygotowania stosu?
– Jaż-żem – powtórzył, choć po chwili zastanowienia – ale zz-gim mmmm-aaam przyjjj… cot?
Tym „cot” zakończył, jakby spluwał. Nie podobał mi się jego stosunek do życia. Coś nad wyraz pewnie czuł się, mając za plecami tłumek współmieszkańców. Nie zdawał sobie sprawy, jak szybko rozbiegną się, kiedy tylko zaświergoczą bełty kusz, a on sam zwali się w błocko z pierzastymi drzewcami sterczącymi z piersi. Ale na razie nie miałem ochoty ani potrzeby, by go zabijać, chociaż bliźniacy pewnie byli nie od tego.
– Jestem Mordimer Madderdin, licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. – Uniosłem się lekko w strzemionach i teraz wypowiedziałem swą kwestię głośniej, bo chciałem, by mnie słyszano.
I tym razem zapadła prawdziwa cisza, a burmistrz, czy burmajster, jak wołał się nazywać, nagle pozostał samiuteńki. I tylko obok, trzy kroki od jego stóp, leżała postać w białej koszuli (znaczy kiedyś białej, bo w tej chwili biel ledwie prześwitywała spoza plam błota). Tłum cofnął się, kto mógł, zniknął szybciutko w zaułkach, w dopiero co otwartych drzwiach. A ci, co nie zdążyli zniknąć, odwrócili się, udając, że trafili w to miejsce najzupełniej przypadkowo. A więc było tak, jak zazwyczaj.
– Dobrze, że się przyznajesz. Wiesz, jaka jest kara za uzurpowanie sobie praw sądu inkwizycyjnego? – zapytałem łagodnym tonem. – Karą tą jest kastracja, darcie pasów i palenie na wolnym ogniu.
Widziałem, jak krew odpływa z jego twarzy.
– A wierz mi, że stos będzie dobrze położony. Tak, abyś długo mógł oglądać spalone kikuty własnych nóg, zanim ogień dojdzie do witalnych części ciała.
Nie wiedziałem, czy rozumie, co oznacza słowo „witalne”, ale musiał mieć jednak choć trochę wyobraźni, bo o ile to możliwe, zbladł jeszcze bardziej.
– Nie straszcie go, inkwizytorze – usłyszałem nagle chłodny głos i jakaś postać w czarnym płaszczu wysunęła się przed burmistrza.
Człowiek ten miał bladą twarz okoloną smolistoczarną brodą i niepokojące oczy. Lewy policzek poznaczony śladami po ospie, a prawy po rozdrapanych pryszczach. Był jeszcze młody i chyba dlatego nosił brodę, by dodać sobie wieku i powagi.
– A kim ty jesteś, obsrajtuchu? – zapytał Kostuch i swobodnym ruchem odrzucił kaptur.
Naszemu rozmówcy oczy się tylko lekko rozszerzyły, gdy ujrzał Kostucha w całej krasie, ale nic nie powiedział, nie cofnął się i nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Trzeba przyznać, że miał silną wolę, mili moi, bo nie każdy wytrzymuje spojrzenie w oblicze Kostucha tak dobrze.
– Jestem proboszczem parafii świętego Sebastiana w Thomdalz – powiedział takim tonem, jakby obwieszczał światu, że właśnie został wybrany papieżem.
– To jest Thomdalz, tak? – Machnąłem ręką. – Niezła dziura, księże, nie ma co… Cóżeś przeskrobał, że zesłali cię do podobnego gnojowiska? Zruchałeś kochankę swojego biskupa?
Kostuch i bliźniacy roześmiali się jak na komendę, a Kostuch trącił księdza czubkiem buta w pierś. Tylko trącił, ale czarnobrody zachwiał się i wylądował siedzeniem prosto w błocie. Bliźniacy tym razem zawyli ze śmiechu. Ech, te ich drobne radości… Kątem oka spojrzałem na trzech strażników stojących przy ścianie. To byli, wbrew pozorom, mądrzy chłopcy. Żaden nawet paluszkiem nie dotknął opartych o mur glewi.
Ksiądz, czerwony na twarzy, jakby zaraz miał dostać apopleksji, chciał się zerwać, ale Kostuch najechał na niego koniem i przewrócił go znowu. Tym razem na plecy.
– Nie wstawaj, klecho – poradził mu łagodnie Kostuch. – Pan Madderdin tak sobie teraz porozmawia z tobą, jak powinien rozmawiać inkwizytor z księdzem. On na koniu, ty leżąc w błocie.
Oj, nie lubił ten mój Kostuch księży. I nic dziwnego, bo kto ich niby lubił?
– Wybacz – powiedziałem. – Mój przyjaciel jest w gorącej wodzie kąpany. Ale wróćmy do rzeczy. Co to, kurwa twoja mać, ma być – podniosłem znowu głos i wskazałem stos przygotowany na rynku. – Czy ty myślisz, osłojebie, że to jest zabawa? Teatrum dla gawiedzi? Jak śmiesz palić kogoś bez zgody Officjum? Bez obecności licencjonowanego inkwizytora? Bez Sądu Bożego?
Ksiądz leżał w błocie i milczał. Bardzo słusznie, bo nienawidzę, kiedy mi się przerywa.
– Kto to jest? – czubkiem buta wskazałem na postać w białej koszuli.
Buty też miałem zabłocone ponad ludzkie pojęcie. Wiedziałem, że kobieta żyła, bo przed chwilą widziałem, jak spazmatycznie zagarnęła palcami ziemię.
– Czarownica – powiedział i słyszałem w jego głosie tajoną wściekłość. – Oskarżona o zesłanie uroków i trzy zabójstwa. Skazana przez ławę zgodnie z prawem i obyczajem…
– Od kiedy ława miejska ma prawo skazywać na stos i decydować, czy ktoś jest czarownikiem, czy nie?! – wrzasnąłem na niego.
Nie, żeby mnie to wszystko dziwiło. Na prowincji działy się gorsze rzeczy i nie mieliśmy innego wyjścia, jak przymykać oczy, kiedy się zdarzały. No, ale nie wtedy, kiedy zdarzały się w naszej obecności.
– Wy dobrzy jesteście, jak komuś krowę ukradli z pola – rzekł Kostuch – a nie brać się wam do czarów i herezji.
– Właśnie – przytaknąłem. – Miałem zostać tylko jedną noc w waszym parszywym miasteczku, ale czuję, że zabawię dłużej. Burmistrzu – spojrzałem na człowieczka, który stał przy nas i słuchał tej rozmowy, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. – W imieniu Świętego Officjum obejmuję władzę do czasu wyjaśnienia wszystkich kwestii i wydania wyroku. Macie tu areszt?
– Jazzna spraw-wa, wielmożżż… – odpowiadał zgięty w głębokim ukłonie, i to mi się podobało.
– Zaprowadźcie tam kobietę, dajcie jej jeść, pić i niech nikt się nie waży nawet tknąć jej palcem. A dla nas – kwatera. Najlepsza, jaką macie. Aha, i jeszcze jedno. Na jutro, żeby stolarz wyrychtował mi stół. Długi na siedem stóp, szeroki na dwie. Na górze dwie żelazne klamry, na dole dwie następne. Każcie go wnieść do jakiejś izby w tym waszym areszcie. Jest tam palenisko albo kominek?