– Zzzz-najdź…
– Jutro o świtaniu chcę mieć wszystko gotowe. Protokoły z przesłuchania przez ławę są?
– Zzą, wielmożżżz…
– Dziś wieczorem chcę je widzieć w kwaterze. Zrozumiałeś wszystko?
– Tttak, wieee-el…
– To na co jeszcze czekasz?
Kostuch parsknął krótkim, złym śmieszkiem, a burmistrz zwinął połę kapoty i pogalopował przez błoto, jakby mu się paliło pod tyłkiem.
– A ona? – zapytałem, kręcąc głową, ale nie mógł mnie już usłyszeć.
– Podnieście ją – rozkazałem strażnikom – i zamknijcie w tym areszcie.
Chwycili glewie, jakby miały im się na coś przydać, i podskoczyli do leżącej kobiety. Szarpnęli ją za włosy i ramiona, aż krzyknęła głośno i jękliwie. Zdążyła osłonić piersi, bo koszula pękła z trzaskiem pod wpływem szarpnięcia. Twarz miała całą w błocie, ale nietrudno było zauważyć, iż to była ładna, młoda twarz. I ładne, młode piersi.
– Tylko jak mi się któryś do niej dobierze – powiedziałem bardzo cicho, ale strażnicy doskonale słyszeli – to własnoręcznie zedrę mu skórę ze stóp i podpiekę w ogniu. Zrozumiano?
Chwycili ją za ręce i za nogi jakoś tak ostrożniej niż przed chwilą i powlekli w stronę murowanego budyneczku po drugiej stronie rynku. Rozpaczliwie płakała.
– Teraz ty, klecho z błota – spojrzałem na księdza, który rozsądnie nie ruszył się z miejsca – możesz wstać.
Wstał, otrzepując i wycierając płaszcz, co wydawało się zadaniem beznadziejnym, bo cały był uwalany brunatno szarą mazią.
– Złożę oficjalną skargę na pańską działalność, inkwizytorze – powiedział i głos mu nawet nie zadrżał. – Zgodnie z artykułem dwunastym prawa o ściganiu czarowników…
Tym razem kopnąłem go prosto w twarz i poleciał na plecy już bez przednich zębów. Zeskoczyłem z siodła, błoto chlupnęło mi pod podeszwami, i nachyliłem się nad nim.
– Wiem, co mówi artykuł dwunasty – rzekłem, chwytając go za brodę. Teraz miał ją całą w czerwieni. Rzeczywiście wytłukłem mu dwa zęby. – Oraz wszystkie inne. A ty masz o świcie zjawić się na przesłuchaniu tej kobiety, zrozumiano? Jako, niech będzie, asystent kościelny. Wyrażam się jasno?
– Tak.
Gdyby nienawiść we wzroku mogła zabijać, leżałbym już martwy jak kamień. Baa, gdyby nienawiść we wzroku mogła zabijać, leżałbym już martwy jak kamień wiele lat temu! Nigdy się tym nie przejmowałem. Trzepnąłem go wierzchem dłoni w nos aż chrupnęła chrząstka.
– Tak jest, mistrzu inkwizytorze – podpowiedziałem, a on grzecznie powtórzył.
– O właśnie. – Odwróciłem się od niego, tylko po to, by zobaczyć, jak przez błocko na środku rynku biegnie kilkunastoletni chłopak i wrzeszczy:
– Wielmożni panowie, wielmożny burmajśter prosi na kwaterę.
* * *
Kwaterą okazało się składające z trzech pokoików piętro gospody, z której naprędce wygoniono innych gości.
– Pościel – powiedział Kostuch z niedowierzaniem. – Jak ja dawno nie spałem w pościeli!
W moim pokoju, największym z wszystkich trzech, legały już na stoliku protokoły przesłuchania, obok oliwna lampka i zapasik oliwy, a także spory i mocno omszały gąsiorek wina.
– Mogę, Mordimer? – Kostuch spojrzał wygłodniałym wzrokiem, a ja skinąłem głową.
Łyknął potężnie, aż mu zagulgotało w gardle, a potem odjął gąsiorek od ust i przetarł je wierzchem dłoni.
– Boga się nie boją – powiedział z uczuciem.
– Takie złe? – zmarszczyłem brwi.
– Nie, Mordimer! Takie dobre! Istna małmazja.
– A skąd ty się nauczyłeś takich słów? Istna małmazja – powtórzyłem za nim i pokręciłem głową. – Zejdź lepiej do gospodarza i powiedz, że ma przynieść biegusiem kolację. Dla mnie dobrze wypieczony kapłon, kasza ze skwarkami, cebulowa polewka z grzankami i dzbanek świeżego, zimnego piwa. A bliźniakom niech podeśle jakąś dziewkę, bo w drodze rui już nie dawali spokoju tym swoim narzekaniem. Tylko… Kostuch. – Wstałem z zydla. – Żeby jej nie uszkodzili, pamiętaj.
– Nie, no jasne, Mordimer, co ty?
– Aha, już ja was znam, łajdaki. Żadnego umiaru w zabawie… Dobra, idź…
Usiadłem przy stoliku i zajrzałem do protokołów. Sądowy pisarz miał najwyraźniej kłopoty z kaligrafowaniem albo też nie był zupełnie trzeźwy, kiedy robił notatki, bo pergaminy były zabazgrane w niepojęty wręcz sposób. Na szczęście odcyfrowywanie podobnych gryzmołów należało do mojego wyszkolenia. Nie, żebym przepadał za tym zajęciem, ale cóż: mus to mus.
Lektura była na tyle ciekawa, że kiedy przyniesiono kolację, nawet nie oderwałem się od papierów. Prawą ręką przewracałem strony, a w lewej trzymałem kapłona (naprawdę był dobrze wypieczony!) i leniwie go sobie pogryzałem. Cebulowa zupa z grzankami stygła obok. Nic to, w razie czego przyniosą drugą…
W końcu odłożyłem papiery, odłożyłem też na tacę resztki kury i wyszedłem na korytarz. Zza drzwi bliźniaków dobiegały jakieś sapania, jęki i śmiechy. Westchnąłem i wszedłem. Na łóżku leżała dziewka w podkasanej koszuli, z obwisłymi piersiami wywalonymi na wierzch. Pierwszy uwijał się między jej nogami (nawet nie zdążył zdjąć spodni, tylko zsunął je do połowy ud), a Drugi siedział przy jej twarzy i leniwie bił ją po policzkach wyprężonym kutasem. Jak na takich małych ludków, bliźniacy mieli naprawdę potężne instrumenty, ale na dziewce nie zdawało się to robić większego wrażenia. Leżała spokojnie i tylko posapywała, a kiedy zobaczyła, że wchodzę, mrugnęła do mnie lewym okiem. Kostuch na razie siedział obok na zydlu i przypatrywał się wszystkiemu z głupim uśmieszkiem. Kostuch lubi patrzyć.
– Chodź – skinąłem, a on posłusznie wstał. Zamknąłem drzwi za nami i zostaliśmy na korytarzu.
– Ale dają, co Mordimer… – Kostuch wykrzywił twarz w uśmiechu.
I tak to właśnie jest. Biedny Mordimer pracuje i główkuje, jak zarobić pieniądze, a wszyscy wokół myślą tylko o zabawie.
– Słuchaj no – powiedziałem. – Słyszałeś kiedyś, żeby w Hezie skazano czarownicę, która nie przyznała się do winy?
Kostuch może nie dysponuje zbyt lotnym umysłem, ale z całą pewnością ma świetną pamięć. Potrafi cytować rozmowy, o których ja już nawet nie pamiętam, że się odbyły. Teraz na jego twarzy odbił się wysiłek twórczego myślenia. Mimo woli odwróciłem wzrok.
– Mam – rzekł radośnie. – Jedenaście lat temu sądzono Bertę Kramp, kramarkę. Trzy razy ją brali do mistrza, ale ona nic, Mordimer! – popatrzył na mnie ze zdumieniem.
– Nieźle – przytaknąłem.
Bo rzeczywiście nie zdarzało się prawie nigdy, by grzesznik nie pękł przy pierwszej, góra drugiej inwestygacji. Tylko prawdziwi zatwardzialcy tkwili w błędach nawet przy trzecim przesłuchaniu, ale zwykle ono okazywało się decydujące. A Berta Kramp wytrzymała trzy śledztwa. Zawsze twierdziłem, iż kobiety są twardsze niż mężczyźni. Mężczyźnie wystarczy pokazać rozpalony drut do przekłuwania jąder albo nadstawić nad przyrodzeniem kociołek z płynną siarką, by zaczął śpiewać jak z nut. A kobietę złamać już nie tak łatwo. Dziwne, prawda? Chociaż wasz uniżony sługa na wszystko miał swoje metody.
– Ale mieli na nią takie haki, że i tak ją spalili.
– Dzięki, Kostuch. Miłej zabawy.
Uśmiechnął się upiornie, a ja wróciłem do papierów. Oskarżona Loretta Alzig, wdowa, dwadzieścia sześć lat, żyła z majątku zmarłego męża, kupca zbożowego. Nie przyznała się do winy. Ani do morderstw, ani do uprawiania czarnej magii. A mimo to ją skazano. Gorzej, nie została poddana zwyczajowemu śledztwu. Mówiąc językiem prostych ludzi: nie torturowano jej. Dlaczego? Protokół pełen był luk, nie zadano podstawowych pytań, nie powiedziano nawet, jak umarli ci trzej mężczyźni. Nic o nich nie wiedziałem, poza tym, że przesłuchujący nazywali ich zalotnikami. A więc młoda, ładna wdówka miała trzech absztyfikantów. Dlaczego chciała ich zabić? Zapis testamentowy? O tym też nie było mowy w protokole. Pokręciłem głową. Ech, te miejskie sądy.
* * *
Wstałem równo ze świtem. Słońce pobłyskiwało przez okiennice. Wiatr przegonił gdzieś ciężkie, burzowe chmury i kiedy otworzyłem okna, zobaczyłem, że rynek schnie w promieniach słońca. Zapowiadał się ładny, wrześniowy dzień. Dobra pora na auto da fe. Ziewnąłem i przeciągnąłem się, aż chrupnęło mi w kościach. Dojadłem wczorajszą, zimną zupę cebulową i zagryzłem ją resztkami kaszy. Czas wstawać do pracy, biedny Mordimerze – pomyślałem. Wszedłem do pokoju bliźniaków. Leżeli na łóżku spleceni z tą swoją dziwką, jak wielkie, trójgłowe zwierzę. Pierwszy wypinał w stronę drzwi blady, krostowaty tyłek i akurat pierdnął przez sen, kiedy wchodziłem. Szturchnąłem go czubkiem buta (karczmarz zapewniał, że sam je wyczyści i faktycznie, błyszczały, jak psu jajca), a on zerwał się na równe nogi. Chyba jeszcze był trochę wcięty, bo zachwiał się na nogach.
– Budź Kostucha i za dwa pacierze macie być na dole – powiedziałem sucho.
Wyszedłem przed karczmę (może śniadanko, dostojny mistrzu? – usłyszałem głos karczmarza, ale tylko machnąłem ręką) i zacząłem odmawiać Ojcze Nasz. Przy drugim „daj nam siłę, Panie, byśmy nie wybaczali naszym winowajcom!” , usłyszałem na schodach tupot, i bliźniacy wypadli na próg. Kostuch pojawił się dopiero przy „Amen”. Ale jednak zdążył.
Areszt mieścił się w podziemiach pod ratuszem. Ha, ratusz to szumnie powiedziane! Był to jednopiętrowy, murowany budynek z ciemnożółtej cegły, zdobiony drewnianymi gontami. W sali na parterze czekali już na nas brodaty ksiądz, burmistrz i dwóch strażników. Tym razem bez glewi.
– Dddostojjjjni pppa-panowie – zająknął się burmistrz, a ksiądz skinął nam głową, patrząc spode łba.
Przyjrzałem mu się i zauważyłem, że ma napuchnięty nos, a wargi pokryte świeżymi strupami.
– Siadajcie – wskazałem miejsca przy okrągłym stole.
Na blacie leżał talerz z zimnym mięsem i pszennymi plackami, a obok stał garniec piwa i gąsiorek, chyba z wódką. Odszpuntowałem go i powąchałem. O tak, to była mocna, śliwkowa wódka. Cóż, być może w trakcie przesłuchania przyda się tym z nas, którzy mają słaby żołądek.