Do Sarevaald wyruszyliśmy w piątkowy wieczór, tak, aby całą sobotę czekać już na miejscu. Nie kryłem naszego wyjazdu. Wręcz przeciwnie. Wyjechaliśmy przez północną bramę, a Kostuch i bliźniacy pewni byli, że zmierzamy na robotę do miasteczka Vilven, oddalonego o pół dnia drogi. Że celem jest Sarevaald powiedziałem im dopiero, kiedy mury Hezu zniknęły nam z oczu. Dlaczego wyjeżdżaliśmy przez północną bramę? Bo ruiny Sarevaald leżały właśnie na północ od miasta. Jeśli ktokolwiek nas śledził, zapewne pomyślał sobie: „patrzcie, cwany Mordimer i jego ludzie wyjeżdżają przez północną bramę. Gdyby chcieli dotrzeć do Sarevaald, wyjechaliby przez południową i cichcem okrążyli miasto”. Ale nie wydawało się, by ktokolwiek zdążał naszym śladem, a wierzcie mi, że waszego uniżonego sługę szkolono w rozpoznawaniu takich rzeczy.
Nie spieszyłem się i do Sarevaald dotarliśmy w nocy. Niebo było zachmurzone i księżyc tylko od czasu do czasu pokazywał się spod szarego welonu chmur. Ale nawet w tym świetle widać było, że zewnętrzne mury fortecy trzymają się wcale nieźle. Było więc bardziej niż pewne, że jeśli ktoś tu się zjawi, będzie musiał przejść przez bramę, a raczej przez ten wyłom, który po bramie pozostał.
Znaleźliśmy sobie bezpieczne miejsce i poszliśmy spać, wystawiając trzygodzinne warty. W sobotę rano poszperaliśmy trochę w ruinach i Kostuch znalazł zardzewiałą siekierę. Takie to i tajemnicze miejsce. Ale daleki byłem od lekceważenia zadania. W końcu Rakshilel posłał tu już trzy grupy ludzi i nikt nie wrócił. A to o czymś świadczyło. Do nocy pokrzepialiśmy się niezłym winkiem, którego Kostuch przydygał cały bukłak. Nie widzę powodów, dla których chłopcy nie mieliby pić przed akcją. Są wystarczająco doświadczeni, by wiedzieć, że jeżeli się upiją i zawalą coś, mogą zginąć. Jeśli nie zabije ich wróg, zrobię to ja sam. Własnoręcznie, i tak, aby dać dobry przykład innym spragnionym nierozważnych rozrywek. Ale zarówno bliźniacy, jak i Kostuch mają naprawdę mocne głowy. Sam widziałem, jak Kostuch opróżnił kiedyś jednym tchem pięciolitrową beczułkę mocnego, słodkiego wina i nawet powieka mu nie drgnęła. Potem tylko porzygał się z nadmiaru słodyczy i zaciukał człowieka, który ośmielił się wtedy roześmiać. A następnie dwóch przyjaciół tegoż człowieka, którzy poczuli się urażeni takim potraktowaniem kompana.
Nagle Drugi, który teoretycznie stał na warcie (a w praktyce co chwila przybiegał do nas, aby łyknąć wina), huknął jak puchacz. Zerwaliśmy się i przy warowali wśród załomów. Do ruin, po trakcie, powoli pełzły światełka.
– Idą – szepnął Pierwszy.
– Ano idą – Kostuch wyciągnął z pochwy szablę.
Śmieszną miał szablę Kostuch. W najszerszym miejscu szeroką na dłoń, ale ostrą niczym brzytwa. Rozcinała żelazną sztabę, jakby to było spróchniałe drewno. Kiedyś Kostuchowi dawano za nią wioskę, ale nie sprzedał i wolał przymierać głodem. Miał charakterek ten mój Kostuch i, między innymi, za to go lubiłem.
Światełka zbliżyły się i usłyszeliśmy szmer głosów, a potem zobaczyliśmy ludzi z pochodniami. Było ich siedmioro, sześciu mężczyzn i jedna kobieta, jeżeli w tych ciemnościach mogłem dobrze poznać. Mężczyźni, ten z przodu i ten na końcu nieśli pochodnie. Dwóch innych dźwigało sporej wielkości tobół. Konie musieli zostawić na dole i przez chwilę żałowałem, iż nie posłałem kogoś do podnóża góry, żeby załatwił straż i zabrał wierzchowce. Zawsze byłby dodatkowy zarobek. Zwłaszcza, że nie wierzyłem, aby Elia Karrane dosiadała byle jakiej szkapy.
Przybysze zachowywali się tak, jakby Sarevaald było najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Żartowali i śmiali się, ktoś klął zajadle, bo rozbił sobie nogę o wystający kamień, ktoś przechylał flaszę i pił z głośnym gulgotem. Czekaliśmy z napięciem, gdzie się skierują. Przecież musiało tu być jakieś przemyślnie ukryte wejście, którego nie zauważyliśmy. No i było. Jeden z mężczyzn, wręcz olbrzym, zaparł się i przesunął na bok głaz. Pod spodem była żelazna płyta z lekko zardzewiałym uchwytem. Widziałem wszystko dobrze, gdyż staliśmy dosłownie kilkanaście kroków od nich, na resztkach po krużganku, mniej więcej trzy metry nad dziedzińcem. Teraz też upewniłem się, że kobietą była Elia Karrane. Trzeba przyznać: śliczna bestyjka! Miała długie, jasne włosy, wysoko upięte na czubku głowy i drapieżną twarz o małym nosku i wielkich, szmaragdowych oczach. Lampa niesiona przez jednego z mężczyzn dokładnie ją oświetlała i nie dziwiłem się już, że nawet Rakshilel mógł się zakochać w tej kobiecie. Być może sam bym się w niej zakochał, gdyby nie fakt, że chciałem ją doprowadzić do zguby. Żadnego z towarzyszy Elii nie widziałem nigdy przedtem, choć, szczerze mówiąc, co do jednego miałem pewne wątpliwości, gdyż stał cały czas poza blaskiem pochodni.
Olbrzym uniósł metalową płytę i wszyscy zeszli po schodach w ciemność. On sam zamknął za nimi przejście i znów, stękając, przesunął głaz na właściwe miejsce. Potem usiadł wygodnie, oparł się o ścianę, nabił fajkę i leniwie pykał z niej, patrząc w niebo. Kostuch spojrzał na mnie pytająco.
– Żywcem – tchnąłem mu prosto w ucho.
Skinął tylko głową i cichutko się wycofaliśmy. Wróciliśmy na dziedziniec i przywarowali niedaleko. Kiedy dałem znak, skoczyliśmy wszyscy czterej, ale ten olbrzym był wyjątkowo szybki. Zerwał się, wyciągając zza cholewy sztylet tak długi, że każdemu z bliźniaków mógłby służyć za miecz. Kostuch mało nie oberwał. Ledwo zdążył uchylić się i przetoczyć po ziemi. Olbrzym znalazł się tuż koło mnie i wtedy sypnąłem mu w oczy shersken. Zawył i podniósł ręce do twarzy. Pierwszy trzasnął go pałką w podbrzusze, a Drugi pchnął w grdykę. I było po wszystkim. Potem związali mu dłonie na plecach i nogi w kostkach, przeciągnęli linę pomiędzy więzami i olbrzym leżał na brzuchu jak wielka, toporna kołyska. Był bezradny niczym ślimak. Skrzesaliśmy ognia i w świetle latarni przyjrzałem mu się. Miał szeroką, pozbawioną wyrazu, bezwłosą twarz bez lewego nozdrza i ogromną, siną bliznę biegnącą dokładnie pośrodku nosa.
– Ślicznotek – powiedziałem.
Byłem zadowolony, bo chłopcy uwinęli się sprawnie i szybko. Ciekawe, co prawda, jakby im się powiodło, gdyby wasz uniżony sługa nie rzucił shersken, ale cóż… nie należało ryzykować. W każdym razie shersken zrobił swoje, bo olbrzym miał zamknięte oczy i napuchnięte powieki, spod których ciurkiem leciały łzy. Ha, na shersken nie ma silnego! Możesz sobie, człowieku, mieć dwa metry wzrostu i dwieście kilo żywej wagi, a jak dziecko rzuci ci shersken w ślepia, to będziesz tylko myślał, aby doczołgać się do najbliższej kałuży. A jeśli jesteś na tyle głupi i zaczniesz trzeć oczy, to w większości wypadków twoje własne palce trące powieki będą ostatnią rzeczą na świecie, jaką dojrzysz.
Nasz więzień nie mógł trzeć oczu, bo dłonie miał związane na plecach, ale wiedziałem, że tylko siłą woli powstrzymuje się, by nie zacząć wrzeszczeć ze strachu i bólu. Wyjąłem manierkę i wylałem wodę do wnętrza stulonej dłoni. Przytrzymałem olbrzymowi głowę i opłukałem mu twarz. Musiał poczuć, że to pomaga, bo przestał się rzucać. Dzięki temu spokojnie zużyłem drugą garść wody i dokładnie spłukałem mu oczy. W końcu nie chciałem, aby myślał o strasznym, piekącym bólu, tylko, aby grzecznie odpowiadał na pytania. Ale Kostuch uznał, iż jestem zbyt miłosierny, więc z całej siły kopnął leżącego podkutym butem w żebra. Chrupnęło.
– Oj, Kostuch – powiedziałem, ale nawet się nie zezłościłem.
Wiedziałem, że Kostuch jest wściekły, gdyż olbrzym o mało go nie zaskoczył. Nikt chyba nie mógł się spodziewać, że przy tym wzroście i przy tej wadze będzie taki szybki. No, ale w końcu przyjaciele Elii nie byli chyba na tyle głupi, by pozwolić, aby ich silnorękim został pierwszy lepszy zabijaka z ulicy.
– Skąd jesteś, chłopcze? – zapytałem.
Olbrzym zaklął coś w odpowiedzi. Bardzo niegrzeczna reakcja, zważywszy fakt, że przed momentem wymyłem mu shersken z oczu. Drugi wsadził więźniowi w usta kawał szmaty, a Kostuch usiadł mu na plecach i złamał mały palec u lewej dłoni. Potem złamał mu palce serdeczny, środkowy i wskazujący. Za każdym razem słychać było chrupnięcie, stęknięcie dobiegające spod szmaty, a oczy olbrzyma robiły się jak spodki. Drugi nachylił się, przyłożył palec do warg, nakazując więźniowi ciszę i wyjął spomiędzy jego zębów szmatę. Olbrzym sapał boleśnie, a gęsta ślina spływała z kącików jego ust.
– Na moje pytania odpowiada się natychmiast – powiedziałem łagodnie. – Bowiem jak mówi Pismo: „nie ma nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym nie miano by się dowiedzieć”. Tak więc powtórzę: skąd jesteś, chłopcze?
– Z Tirianu – stęknął.
Tirianonnag, potocznie nazywany Tirianem (zabijcie mnie, ale nie wiem skąd ta barbarzyńska nazwa pochodziła), był niewielkim, choć dość zamożnym miasteczkiem przy samej granicy marchii. Z tego, co wiedziałem, można tam było zarobić niezłe pieniądze na ochronie kupieckich statków, które żeglowały w dość niebezpieczne rejony w górę rzeki. Ale ten biedny głupek myślał, że zrobi karierę w Hez-hezronie. I kariera ta miała się zakończyć właśnie tutaj, w ruinach fortecy Sarevaald. Kiepskie miejsce na śmierć, ale z drugiej strony, jakie miejsce jest dobre, by umierać? O tym, że musi umrzeć, wiedzieliśmy wszyscy. Pytanie tylko brzmiało, czy będzie to śmierć łagodna i w miarę bezbolesna, czy też nasz zabijaka trafi pod piekielne bramy, wyjąc z bólu i poszatkowany na kawałeczki.
– Gdzie oni poszli? – spytałem.
Więzień nie odezwał się ani słowem, więc uprzejmie odczekałem chwilę. Potem Pierwszy kopnął go prosto w usta, tak żeby zadławił się krwią i własnym zębami. Przy okazji złamał mu nos.
– Gdzie oni poszli? Co tam jest? – powtórzyłem grzecznie.
– Nie wiem – wyjęczał, plując czerwienią – nie wiem, błagam. Ja tylko pilnuję. Oni w południe wrócą. Mają pieniądze… mnóstwo pieniędzy… Błagam, nie zabijajcie mnie, będę wam służył jak pies, błagam…
Kiedy patrzyłem na niego, widziałem, że nie jest już wielkim, silnym zabijaką, ale skrzywdzonym chłopcem pragnącym, by wreszcie przestano go bić. Lubiłem, kiedy w ludziach zachodziła taka przemiana, i choć miałem okazję ją widzieć nader często, to nieodmiennie odczuwałem satysfakcję, iż właśnie ja stałem się przyczyną stosownego przepoczwarzenia.