Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jednak wyprawa do Gomollo w celu ratowania Kostucha i bliźniaków nie wydawała mi się szczególnie atrakcyjna. Widzicie, nie jesteśmy przyjaciółmi oddanymi sobie na śmierć i życie, dzielącymi się ostatnim okruchem chleba i wspominającymi przy kominku oraz grzanym piwie wzajemne przysługi. Takie związki istnieją tylko w pięknych legendach o paladynach i ich wiernych kompanach. A życie jest nieco bardziej skomplikowane. Owszem, jest nam wygodnie podejmować się razem pewnych zleceń i tworzymy zgraną drużynę. Zgraną, bo chłopcy wiedzą, kogo słuchać. Ale tym razem wzięli się za sprawy, które ich przerosły. I będą musieli za to zapłacić.

Pewnie, że wizja Kostucha i bliźniaków w lochach Gomollo nie budziła mojej radości, ale nie widziałem powodu, by ryzykować dla nich reputację, koncesję, a tym bardziej życie. Byłem pewien, że kardynał nie zawahałby się zabawić w swych kazamatach z inkwizytorem i uznałby to za miłą rozrywkę po znojach dnia codziennego. Z drugiej strony patrząc, wiedziałem jednak, że trudno mi będzie zebrać podobną grupę. W końcu nie wszystkich zadań mogłem podejmować się sam. Mordimer Madderdin był od myślenia, przyjmowania zleceń i targowania się o honoraria, ale trudno znaleźć kogoś, kto lepiej władałby szablą od Kostucha, a niesamowite zdolności bliźniaków zadziwiały nawet mojego Anioła Stróża. Poza tym znaliśmy się tak długo, iż czasami mogliśmy porozumiewać się bez słów. Podrapałem się więc po brodzie, gdyż stanąłem, jak to się ładnie mówi, przed dylematem. Hilgferarf najwyraźniej postanowił pomóc mi w rozwiązaniu go.

– Jestem w stanie zainwestować jeszcze trochę gotówki – powiedział ostrożnym tonem. – Byłoby źle, gdyby moi dłużnicy wiedzieli, że naciągnięcie mnie na pięć tysięcy uchodzi płazem. W końcu, tak naprawdę, dla nas wszystkich najcenniejsza jest reputacja.

Powiedział to, jakby czytał w moich myślach. Faktycznie, dłużnicy są drogocennym towarem i nie należy dopuszczać, by uległ on zniszczeniu. Chyba, że jest się człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym lub chce się dać nauczkę innym, spragnionym łatwego zysku. Znałem niegdyś pewnego lichwiarza, który swym niewypłacalnym dłużnikom kazał obcinać palce, zaczynając od najmniejszego u lewej dłoni. Nie macie nawet pojęcia, jak bardzo obcięcie palca zwiększa u człowieka możliwości zarobkowania oraz oddawania długów.

– No, nie wiem – powiedziałem równie ostrożnym tonem, jak on. – Cała ta sprawa cuchnie na wiele mil. A ja od tego smrodu wolałbym się znajdować jak najdalej.

Pokiwał głową.

– W zasadzie ma pan rację – powiedział uprzejmie – ale tak, jak mówię, jestem zdecydowany, aby dopaść Bulsaniego. Oferuję panu trzy tysiące koron, jeśli odzyska pan pieniądze lub przyniesie mi tu prałata w worku, albo tysiąc koron, jeśli uzna pan, że dług jest nie do odzyskania. Ale wtedy w worku chcę mieć głowę Bulsaniego.

Niełatwo mnie zaskoczyć, ale jemu się udało. Dla kogoś, kto miałby kłopoty z zapłaceniem za następny nocleg, trzy tysiące koron było królewskim majątkiem. Swoją drogą, niewielu znałem, którzy nawet za taką sumę zechcieliby się narażać Diabłu z Gomollo. Czy Hilgferarf aż tak bardzo chciał dopaść oszusta? Czy naprawdę zależało mu tylko na reputacji? Jasne, że lepiej zapłacić trzy tysiące za odzyskanie pięciu niż położyć kreskę na całej sumie. Ale jednak ta zawziętość była aż dziwna. Przecież w razie niepowodzenia Hilgferarf ryzykował być może nawet życie, jeśli kardynałowi chciałoby się wyciągać łapska tak daleko i jeśli rzeczywiście związany był jakoś z Bulsanim. Co nadal pozostawało w sferze przypuszczeń. Przynajmniej dla mnie.

– Zgoda – powiedziałem, myśląc z niechęcią o mojej własnej chciwości.

Chociaż wiedziałem też dobrze, że nie tylko chciwość wchodzi tu w grę. Dawno już nie miałem okazji zmierzyć się z prawdziwym przeciwnikiem, a Diabeł z Gomollo takim właśnie przeciwnikiem był. Uosabiał całe zło, cały brud naszego świata, ale jednocześnie nie można było odmówić mu sprytu. Ani potęgi. Ani bogactwa. Oto prawdziwe wyzwanie. Możny kardynał, otoczony gronem sług i żołnierzy, a naprzeciwko niego samotny Mordimer Madderdin – ręka sprawiedliwości i miecz opatrzności. Wzruszyłbym się, gdybym potrafił się wzruszać.

– A więc dobrze, panie Madderdin. – Oczy Hilgferarfa pojaśniały. – Proszę powiedzieć, co jest panu potrzebne…

Zastanowiłem się. Dobrego konia kupię u Rufasa na przedmieściu, a nic poza tym nie potrzebowałem. Może tylko wiele szczęścia, ale je rzadko można kupić za pieniądze.

* * *

Droga z Hez-hezronu do Gomollo prowadziła przez spokojne miasteczka i wioski. Zielone pola, wzgórza porośnięte winoroślami, chałupki ze spadzistymi dachami, rzeczułki szemrzące wśród zarośli. Co za sielski widoczek! Ale nie powiem, by po brudach i smrodzie Hez-hezronu nie była to miła odmiana. Zatrzymałem się po południu w dużej karczmie na rozstaju traktów, zaraz niedaleko brodu. Budynek był dwupiętrowy, porządnie obmurowany, a obok stała ogromna stajnia. Właściciel musiał mieć niezłe dochody. Cóż, niektórzy umieją sobie dobrze radzić. Inni, jak wasz uniżony sługa, mogą jedynie marzyć o spokojnym życiu w dostatku i bezpieczeństwie, o wieczorach przy kielichu grzanego wina i cycatej żonce pod kołderką. Roześmiałem się do własnych myśli. Z całą pewnością nie zamieniłbym się z nikim innym. Bycie inkwizytorem to ciężki chleb, ale też zaszczyt i odpowiedzialność. Niedoceniany zaszczyt i kiepsko płatna odpowiedzialność. Cóż… życie nie jest doskonałe.

Nie zamierzałem ujawniać kim jestem, ale koń i uprząż były na tyle dobrej jakości, że oberżysta dał mi osobny pokój – maleńką klitkę bez okien, schowaną pod samym dachem. Lepsze to jednak niż tłoczyć się we wspólnej izbie, a to zdarzało się nawet hrabiom i lordom, kiedy w cenie było nie tyle łóżko, ile snopek słomy. Zszedłem do izby jadalnej, wielkiej, zadymionej i zastawionej stołami o ciężkich blatach. Oberżysta nie zaproponował mi osobnego stołu, a ja nie zamierzałem się wykłócać. Czasem dobrze posiedzieć wśród ludzi, nawet jak są to pijani kupcy wracający do Hez-hezronu i opowiadający, kogo udało im się oszukać i jakież piękne dziewczęta wydupczyli w czasie podróży. Gdyby wierzyć każdemu ich słowu, trzeba by uznać, że największą potencję na świecie mają właśnie kupcy, którym udało się opuścić rodzinne gniazdko. Wypada się tylko zastanawiać, co w tym czasie robiły ich żony.

Zamówiłem gorzkie, ciemne piwo i miskę kaszy ze zrazami. Pożartowałem przez chwilę z dwoma kupcami z zadowoleniem opowiadającymi o udanych interesach i poszedłem do siebie, na górę. Noc przespałem razem ze stadem wszy i pluskwami wciąż spadającymi z sufitu. Ale przynajmniej był tu sufit, bo lepiej, gdy spadają ci na głowę pluskwy niż deszcz, czy śnieg. Wstałem równo ze świtem, gdyż wiedziałem, że wtedy będę mógł w miarę spokojnie porozmawiać z oberżystą albo którąś z dziewek, czy stajennych chłopców. Kostuch i bliźniacy nie są ludźmi, których widoku szybko się zapomina, i miałem nadzieję, że jeśli tu byli, to ktoś podzieli się ze mną wiadomościami na ich temat.

Oberżysta stał przy ladzie i nalewał z beczki piwo do okrągłobrzuchych dzbanów. Dziewki kuchenne już krzątały się wokół, z zewnątrz słychać było gwar i rżenie koni. Cóż, życie budziło się wcześnie.

– Szukam pewnych ludzi – powiedziałem i potoczyłem w jego stronę trójgroszaka. Moneta zakręciła się wokół własnej osi i wpadła wprost w jego rozwartą dłoń.

– Różni tu bywają – mruknął.

– Tych nietrudno zauważyć. Bliźniacy i ogromny facet z…

– Ten przystojniaczek – wzdrygnął się karczmarz. – Byli i owszem. Pochlali się, zarzygali stół, rozwalili jednemu z kupców łeb kuflem i pojechali z samego rana.

– Dokąd?

– A kto ich tam wie?

Potoczyłem w jego stronę następną monetę, którą złapał tak samo zręcznie jak poprzednią. Rozejrzał się wokół, czy nikt nie słucha naszej rozmowy.

– To jest warte dukata – rzekł – żółciutkiego, złotego dukata z portretem miłościwie panującego – dodał z chytrym uśmieszkiem.

Nie musiał mówić więcej. Nie miałem zamiaru marnować dukata, skoro wiedziałem już, że pojechali do Gomollo. Zresztą, gdzie indziej mogliby się udać w poszukiwaniu Bulsaniego?

– Szkoda, że nie mam zbędnego dukata – powiedziałem i odszedłem, nie słuchając już, jak karczmarz próbuje obniżyć cenę.

I co miałem robić teraz, kiedy moje przypuszczenia okazały się prawdziwe? Zapukać do bram pałacu Diabła i zapytać o zagubionych przyjaciół? Czy też wedrzeć się, mordując jego straż przyboczną, wyzwalając bliźniaków i Kostucha z lochów? Być może, gdybym był paladynem z dawnych dni i miał zastęp rycerzy, mógłbym pokusić się o zdobycie Gomollo. Ale byłem sam, z nic nie wartą w domu kardynała koncesją inkwizytora. I tak to właśnie jest, biedny Mordimerze – pomyślałem sobie – dlaczego wciąż musisz narażać życie dla innych?

Jednak przeznaczenie zadecydowało za mnie. To nie ja musiałem stukać do bram pałacu Gomollo. To kardynał odnalazł mnie. Jechałem dróżką prowadzącą wśród rzadkiego, sosnowego lasu. Spokojnie, stępa, bo nigdzie mi się nie spieszyło. I kiedy wyjechałem na niewielką polanę, zobaczyłem przed sobą trzech konnych. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że następni trzej pojawili się za moimi plecami. To nie byli zwykli rabusie. Rabusie tak blisko od Hez-hezronu zwykle ozdabiali krzyże i szubienice, a nie spotykało ich się w środku dnia na leśnym trakcie. O co jak o co, ale o bezpieczeństwo nasz zacny biskup umiał zadbać. W końcu rabusie psuliby interesy, a Gersard o stan swojej sakiewki dbał, jak nikt inny. Poza tym zwykli opryszkowie nie mieliby dobrych koni, dobrej broni i karmazynowych węży wyhaftowanych na płaszczach.

Jeden z mężczyzn oderwał się od kompanów i podjechał w moją stronę.

– Inkwizytorze Madderdin – powiedział oficjalnym tonem. – Jego Eminencja, kardynał Beldaria, zaprasza.

– Zaprasza – powtórzyłem bez ironii.

Za plecami miałem jeszcze trzech jeźdźców, słyszałem parskanie ich wierzchowców i czułem ostrą woń końskiego potu. Być może powinienem ich zabić albo spróbować ucieczki. Ale ludzi kardynała było sześciu, mieli dobre, wypoczęte konie i założę się, że co najmniej dwóch z nich trzymało pod płaszczami kusze. Zastanawiałem się jednak, czy nie lepiej zginąć tu i teraz, niż trafić do kardynalskich lochów? Ale człowiek ma taką dziwną przywarę, iż czepia się życia nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. Nie chciałem jeszcze umierać i miałem nadzieję, że uda mi się uratować skórę. Czy mogłem dać radę tym sześciu żołnierzom? Być może. Na piechotę i w zamkniętym pomieszczeniu nie zawahałbym się stanąć do walki. Ale tutaj byłem bez szans. Jeśli nie dosięgnąłby mnie miecz któregoś z nich, na pewno zrobiłyby to groty bełtów. Poza tym mieli lepsze wierzchowce niż mój, a nie mogłem też zapominać, że zacny kardynał z całą pewnością nie brał na służbę byle kogo. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić dobrą minę do złej gry.

44
{"b":"88179","o":1}