– … odsłońcie rafy i mielizny przed dziobami ich statków. O to was prosimy!
– Prosimy, prosimy, prosimy – wyjęczała stojąca za mną gromada.
– Pojawcie się i syćcie oczy męką Chrystusowego sługi – wołał Ignacius. – Niech zdycha tak, jak zdechnie jego Bóg!
I nagle, wierzcie mi lub nie, mili moi, zobaczyłem, że z szarej toni coś się wyłania. Jeszcze daleko od brzegu, na krawędzi ciemności, ale jednak… Widziałem, że woda zakotłowała się, jakby pluskała się w niej ogromna ryba. Mimo woli przeszedł mnie dreszcz. Czyżby ci głupcy rzeczywiście nauczyli się przyzywać demony? Cóż, w końcu Ignacius był doświadczonym inkwizytorem, a Bóg tylko raczy wiedzieć, jakie księgi studiował i czego się z nich nauczył.
Z tafli wody wyłaniało się coś ogromnego. Coś szarozielonego, błyszczącego upiornie w słabym blasku księżyca. Coś pokrytego mułem i roślinną pleśnią. Wokół tej niekształtnej, zwalistej postaci widziałem też inne, mniejsze, o jakby kobiecych sylwetkach. Cały ten korowód zbliżał się powoli, a woda wokół niego bulgotała i chlupotała, niczym wzburzona podziemną erupcją. Nie było mi już teraz do śmiechu i bliski byłem, by podziękować Ignaciusowi, że przeznaczył mnie na całopalenie, a nie postanowił rzucić tym istotom na pożarcie. Bo zapewne, jak wszystkie demony, nie miałyby nic przeciwko przekąsce z ludzkiego mięsa.
– Oto wasza ofiara – rzekł Ignacius i zobaczyłem kątem oka, że wznosi dłoń z pochodnią.
I zaraz potem usłyszałem świst, pochodnia upadła w błoto, a Ignacius wrzasnął. I tym razem nie był to wrzask kaznodziei, lecz zranionego człowieka. Za moimi plecami wszczął się tumult, rozległy się krzyki, ale nad nimi dominował potężny głos.
– Naprzód, dzieci Chrystusa! – słyszałem, i głos ten wydał mi się znajomy.
Usilnie próbowałem obrócić głowę, ale nie byłem w stanie tego dokonać i w efekcie nie widziałem nic poza błotnistym brzegiem, wodą oraz zgaszoną w mule pochodnią, która miała służyć do zapalenia mojej pułapki. Stwory wyłaniające się z wody zamarły. A potem zaczęły się cofać. Za plecami słyszałem przeraźliwe krzyki, wrzaski bólu, jęki, świst mieczy i ciężkie mlaskanie stóp w błocie. A potem trzy postacie wbiegły w moje pole widzenia. Dwoma z nich byli mężczyźni w białych szatach, trzecią ktoś potężny, zwalisty, ubrany w czarny płaszcz z kapturem. Ciemna postać, mimo swej wagi i tuszy, dognała pierwszego z uciekających i skręciła mu kark jednym, zdawałoby się niedbałym, ruchem lewej ręki. Wyraźnie usłyszałem trzask pękającego kręgosłupa. Potem ogromny mężczyzna okręcił się niczym baletnica, uchylił przed cięciem szabli i uderzył drugiego z kultystów prosto w pierś. Nie, moi mili, uderzył, to źle powiedziane. On wbił mu palce w klatkę piersiową, przełamał żebra i wyrwał serce. A potem zaśmiał się i rzucił krwawiący ochłap daleko w wodę. Kobiece sylwetki skoczyły, rozszarpując ten strzęp mięsa, a zaraz potem usłyszałem piski i obrzydliwe mlaskanie.
Mężczyzna podszedł w moją stronę, chwycił wiklinowy posąg i jednym ruchem obrócił go tak, że front klatki tym razem skierował się znowu ku lasowi. Dostrzegłem kilka ciemnych, zakapturzonych postaci i wiele białych plam leżących wśród podeptanych ognisk. Gwoli ścisłości należy przyznać, że niektóre z tych plam nie były białe, lecz biało-czerwone. Tymczasem mój wybawca wyrwał drzwiczki klatki i wyciągnął mnie ze środka. A później odrzucił do tyłu ciemny kaptur przesłaniający mu do tej pory twarz.
– Jesteś… jesteś inkwizytorem? – zapytałem bezsensownie, bo widziałem przecież czarny kaftan ze srebrnym, połamanym krzyżem wyhaftowanym na piersi.
Roześmiał się, a jego obwisłe policzki zadygotały.
– Właśnie kimś takim – odparł.
– Musisz nam wybaczyć, Mordimerze, że użyliśmy cię jako przynęty. Ale pamiętasz zapewne, że Pismo mówi: „Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje, ustawnie go ćwiczy”. Pan wystawił na próbę twój zapał i twą wiarę, a ty wyszedłeś z próby zwycięsko.
Trudno bym nie pamiętał tego cytatu z Pisma, jako że sam dwa dni wcześniej przytaczałem go, rozmawiając z Enyą. Zresztą dogłębne poznanie słów Pana i Apostołów było częścią mojego wykształcenia. Nie jestem, co prawda, aż tak zuchwały, by twierdzić, że wiem tyle, co uczeni doktorowie, ale jednak posiadam pewną, skromną teologiczną wiedzę.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
– A nie wszyscy to potrafią. W końcu Pismo wyraźnie mówi, że: „Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć”.
– Niewiele im pomógł. – Spojrzałem na leżące na ziemi ciała i ludzi w czerni kręcących się pośród nich.
– Ano niewiele, Mordimerze, a wiesz czemu?
– Bo Bóg tak właśnie chciał – odparłem.
– Najprostsze wytłumaczenie. Ale to nie do końca prawda, Mordimerze. Bóg tak chciał, gdyż widział prawość naszych serc i cnotę naszych uczynków. Bóg tak chciał, bo jaśniejemy światłem odbitym od Jego potęgi. Nie pomógłby nam, gdybyśmy nie byli mieczem w Jego dłoni i żołnierzami Jego armii. Bóg jest wszechmocny, ale sprzyja tylko tym, którzy ufnie wierzą w jego wszechmoc.
Czarno ubrani strażnicy wiązali ostatnich heretyków i przenosili ich na pokład łodzi, która przed chwilą wyłoniła się z mroku i cumowała teraz przy brzegu.
– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – pokręciłem głową.
Obserwowałem mojego wybawcę i wyraźnie widziałem go w świetle księżyca oraz w świetle tlących się wokół ognisk. Przed chwilą walczył z nadzwyczajną zręcznością, a na jego twarzy nie widziałem nawet kropli potu. Przypomniałem więc sobie, jak przyszedł do mojej kwatery. Zziajany, zmęczony, spływający potem i śmierdzący. Wysiłek spowodowany krótkim spacerem i wspinaczką na schody zdawał się go wtedy zabijać. Czy to był ten sam Marius van Bohenwald?
– Jak się życie plecie – uśmiechnął się. – Wiem, o czym myślisz, Mordimerze. O biednym Mariusie, któremu wejście na schody sprawiało taką trudność. Ale, zastanów się: czy ty też nie grałeś roli? Czy nie byłeś przez pewien czas kupcem Godrygiem Bembergiem, poczciwiną z Hez-hezronu? A ja byłem spasionym, niedołężnym i zmarnowanym przez życie van Bohenwaldem…
– Pociłeś się i śmierdziałeś – przypomniałem.
– Pociłem się i śmierdziałem, bo chciałem być spocony i śmierdzący, Mordimerze. Aby lepiej odegrać mą rolę. Chlubisz się tym, że umiesz z ludzkiej gliny ulepić nowego człowieka. I my wszyscy, my inkwizytorzy, znamy tę cudowną przemianę butnego grzesznika w człowieka zrozpaczonego i skruszonego. Ale być może kiedyś nauczysz się lepić samego siebie, Mordimerze. Bo jeśli wierzysz – jego głos nagle stwardniał – jeśli święcie wierzysz, to wiara stanie się rzeczywistością. I nie ma rzeczy, której nie bylibyśmy władni dokonać dzięki potędze naszej wiary. Gdybym chciał, mógłbym oderwać się od ziemi i unosić w powietrzu. Ale nie pragnę tego, bo nie sądzę, by Bóg tego pragnął…
Wyobraziłem sobie ogromnego Mariusa van Bohenwalda unoszącego się w powietrzu, niczym ptak, i mimo całej powagi sytuacji, zachciało mi się śmiać. Jednak, oczywiście, mili moi, nie dałem po sobie znać rozbawienia nawet drgnięciem brwi.
– Bawi cię to, co mówię, Mordimerze – stwierdził ze smutkiem w głosie. – Ale nie obwiniam cię, gdyż niegdyś byłem taki sam. Setki lat temu…
– Setki lat temu? – spytałem bezwiednie, choć pytać nie powinienem, gdyż Marius van Bohenwald niewątpliwie oszalał. A wariatom należy przytakiwać albo ich eliminować.
– Dlaczego nie? – odpowiedział pytaniem.
– Bo ludzie nie żyją tak długo, Mariusie – odparłem najłagodniej jak potrafiłem. Może był i wariatem, ale właśnie on w tej chwili miał władzę nad moim życiem.
– Nie? – uśmiechnął się. – Naprawdę?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się do swoich ludzi.
– Dajcie jakiegoś konia mojemu przyjacielowi – rozkazał. – I niech wraca do Tirianu.
Wyciągnął rękę w moją stronę, a ja ją uścisnąłem. Miał mocny, twardy chwyt, tak różny od miękkiego dotyku Mariusa van Bohenwalda z karczmy Pod Bykiem i Ogierem.
– Obserwujemy cię, Mordimerze – rzekł. – I będziemy obserwować. Być może kiedyś – uśmiechnął się samymi kącikami ust – zaprosimy cię na długą rozmowę.
Zapewne zdążyliście się już domyśleć, że wasz uniżony sługa nie ma płochliwego serca, a niebezpieczne sytuacje nie powodują drżenia jego łydek. Ale w chwili, gdy Marius van Bohenwald dopowiadał zdanie, poczułem zimny dreszcz biegnący od nasady karku aż po krzyże. Musiał jakoś to zauważyć albo wyczuć, bo nagle grymas przebiegł po jego twarzy.
– Och, nie, Mordimerze, nie myślałem o TAKIM spotkaniu, ale o rozmowie, która może zmienić twoje życie na lepsze.
Skinął mi poważnie głową i odszedł kołyszącym się krokiem. Chwilę jeszcze wpatrywałem się w jego ogromne plecy obleczone czarnym płaszczem, aż ktoś stanął obok i wyrwał mnie z zamyślenia.
– Koń czeka, chłopcze – powiedział człowiek, którego twarzy nie mogłem dostrzec spod ciemnego kaptura. – Szczęśliwej podróży.
– A oni? – zapytałem cicho. – Co stanie się z Ignaciusem i innymi inkwizytorami?
Człowiek w czerni ujął mnie za ramię i popchnął. Delikatnie, ale stanowczo.
– Zginęli na polu chwały, Mordimerze. W śmiertelnej walce z przeklętą herezją – powiedział. – I lepiej pamiętaj o tym, bo wśród inkwizytorów nie ma przecież odstępców.
Wiedziałem już, co się z nimi stanie. Trafią do miejsc, o których nigdy głośno się nie mówi. Do kazamat, przy których podziemia klasztoru Amszilas i lochy Inkwizytorium są pałacami. A tam, w bólu oraz pokorze, wyjawią wszystkie grzechy i ponownie nauczą się kochać Boga. Zrozumieją, że błądzili i pojmą, dlaczego błądzili. Tam zostaną pokropieni hyzopem i omyci, a ich dusze wybieleją nad śnieg, choć niewiele pozostanie z ich grzesznych ciał. Aż w końcu dokona się oczyszczenie i spłoną, dziękując Bogu oraz Jego sługom, że pozwolili im zaznać ekstatycznej radości stosu. Zaufajcie mi, że umierać będą pełni natchnionej wiary oraz bezbrzeżnej miłości. To właśnie miał na myśli Marius van Bohenwald, mówiąc o lepieniu ludzi.