Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zbytek łaski – zaśmiał się. – Ale cieszy mnie twoje poczucie humoru. Ofiary składane z ludzi silnych, pełnych życia i odważnych znacznie bardziej cieszą Starych Bogów…

– Starych Bogów? – prychnąłem – Tych, którzy urodzili się w twojej chorej głowie?

Patrzył na mnie z zaciekawieniem, tak jakby obserwował wyjątkowo interesującego robaka.

– Starzy Bogowie – powtórzył i wydawało się, że smakuje te słowa. – Oni istnieją, Mordimerze. Nie są jeszcze tak silni, jak byli, bo ich chwała minęła z przyjściem Jezusa i Apostołów. Ale odrodzą się. Dzięki takim ludziom jak ja, którzy złożą im ofiary. I dzięki takim ludziom jak ty, którzy będą tymi ofiarami.

Pokręciłem głową, bo głową przynajmniej mogłem ruszać. Aż tak dokładnie mnie nie skrępowali. Na nos spadła mi kropelka deszczu i, łaskocząc skórę, spłynęła aż na usta. Oblizałem się.

– Jednak miałem rację, Ignaciusie. Wtedy w szkole. Słusznie mówiłeś, że przeczuwałem, iż spłoniesz. Teraz jestem tego więcej niż pewien…

– Być może… być może… – nie rozgniewał się nawet. – Nikt nie zna przyszłości. Ale jedno jest pewne, kochany uczniu: ty spłoniesz dzisiaj na chwałę Starych Bogów. Tu, w tym wiklinowym koszu. – Wyciągnął dłoń, a ja z trudem przekręciłem głowę, by zerknąć przez ramię.

Trzech mężczyzn dźwigało szeroki i wysoki na mniej więcej piętnaście stóp wiklinowy kosz. Został upleciony tak, by kształtem przypominać ludzką postać, ale w środku, jakby w brzuchu tego olbrzyma, znajdowała się niewielka klatka. Również spleciona z wikliny.

– Twój krzyk ogrzeje zmarznięte serca Starych Bogów, twoje prochy zsypiemy w nurt rzeki. A potem będziemy pić wino, jeść i oddamy się najwymyślniejszym orgiom. – Jego oczy błyszczały spod kaptura chorym, gorączkowym blaskiem. – A Starzy Bogowie będą się radować…

Pozwoliłem sobie na głębokie, pełne znudzenia ziewnięcie.

– Jesteś żałosny – powiedziałem.

– Ale żywy – odparł znowu bez śladu zniecierpliwienia. – Czego za kilka pacierzy nie będzie już można powiedzieć o tobie.

– Bóg jest moim pasterzem – rzekłem.

– Był – mruknął. – Używaj raczej czasu przeszłego. Ale może jeszcze nie wszystko stracone, Mordimerze? Dlaczego człowiek taki jak ty, nie miałby przyłączyć się do nas? Stanąć po stronie nowej potęgi, nowych władców? Korzystać z życia pełną gębą i cieszyć się władzą?

– To nazywasz korzystaniem z życia? – Powiodłem wzrokiem. – Te upokarzające ceremonie? Ofiary składane na pustkowiu? Codzienny lęk przed sługami Pana? Chowanie się w nocy i deszczu? Jeśli tego właśnie pragnąłeś w życiu, Ignaciusie, ośmielam się stwierdzić, że właśnie osiągnąłeś cel. Mam ci pogratulować?

Teraz go rozgniewałem. Widziałem to po skurczu, który przebiegł przez jego twarz, zmieniając ją na moment w odrażającą maskę.

– Milcz! – syknął. – Nie wiesz nawet, o czym mówisz! Nie znasz potęgi tych, którzy wrócą do dawnej chwały.

– Skoro jest im potrzebne życie biednego Mordimera, nie mogą być zbyt wybredni ani zbyt potężni – zadrwiłem.

Podszedł do mnie, a w jego wzroku widziałem gniew. Nienawiść. I odrobinę… szacunku? A może zazdrości?

– Widzę, że się nie dogadamy, Mordimerze – stwierdził. – Szkoda…

– Cóż, nie sądzisz chyba, że chciałbym żyć wiecznie? – zaśmiałem się, choć do śmiechu wcale mi nie było.

Widziałem ludzi, którzy coraz liczniej gromadzili się wokół ognisk. Nadal nie był to tłum, bo jak widać, pogański kult nie zebrał jeszcze wystarczającej liczby wyznawców. Wszystkie postaci były ubrane w powłóczyste, białe szaty, przypominające spięte pod szyją prześcieradła. Jeśli mam być szczery, mili moi, nie wyglądało to zbyt poważnie. Tylko Ignacius był, jak na ironię, w inkwizytorskiej czerni. Jednak na jego kaftanie nie było śladu po srebrnym, złamanym krzyżu.

Wśród kultystów dostrzegłem kilka młodych kobiet, roznoszących miski z jedzeniem, tace pełne chleba i dzbanki wina. Jak widać, współwyznawcy Ignaciusa łączyli krwawe, pogańskie obrządki z miłym piknikiem. Nic nowego, mili moi. Opowieści czarownic i czarowników o sabatach zawsze krążą wokół czterech rzeczy: składania ofiar, obżarstwa, pijaństwa i cielesnego wyuzdania. Zapewne tutaj będzie tak samo. Ciekawe tylko, czy biedny Mordimer zachowa życie na tyle długo, by popatrzeć sobie jeszcze ostatni raz na miłosne zapasy… Chociaż zważywszy, iż na sabatach oddawano się często przeróżnym sodomickim zwyrodnieniom, może i nie było na co czekać.

– Wsadźcie go do kosza – rozkazał Ignacius.

Dwóch młodych, rosłych mężczyzn pochwyciło mnie pod pachy i powlokło za sobą. Nie stawiałem nawet oporu, gdyż nie miało to najmniejszego sensu. Ignacius był inkwizytorem i doskonale wiedział, jakimi zdolnościami dysponujemy. Dlatego też dopilnował, by solidnie mnie związano i zaręczam wam, mili moi, że wyzwolenie się ze sznurów nawet nie graniczyło z cudem. Ono byłoby cudem.

Oczywiście zawsze mogłem pomodlić się do mojego Anioła Stróża. Ale po pierwsze, sądziłem, że Ignacius zabezpieczył się na tę okazję, a po drugie, nie liczyłem, by Anioł zechciał przyjść mi z pomocą, nawet gdyby usłyszał modlitwy. Nie ma co ukrywać: przegrałem z własnej winy i własnej głupoty. Pozwoliłem, by Ciemność zatriumfowała nad Światłem. I być może kara, jaka spotkałaby mnie z rąk Anioła, byłaby gorsza od tego, co szykowali oprawcy Ignaciusa.

Mężczyźni otworzyli wiklinową klatkę, wepchnęli mnie do niej i zamknęli drzwiczki. Klatka była ciasna i niska, a skulony we dwoje, ledwo się w niej mieściłem. Może to i lepiej, bo nie będę miał pokusy ucieczki przed płomieniami i wszystko szybko się skończy.

– „Strzeżcie się pilnie fałszywych proroków – krzyknąłem pełnym głosem słowami Pisma – którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilcy drapieżni”! – zauważyłem, że kilku ludzi przystanęło i zaczęło spoglądać w moją stronę. – W imieniu Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu ofiarowuję łaskę wszystkim tym, którzy wydadzą mi Ignaciusa i wyznają swe grzechy!

– Uciszcie go! – ryknął Ignacius.

Pobiegł w moją stronę, ale potknął się na jakimś korzeniu i runął twarzą w błoto.

– Uciszcie go! – krzyknął znowu, gramoląc się na nogi.

Jeden z mężczyzn szturchnął mnie kijem przez pręty klatki, a ja nawet nie miałem się jak uchylić ani zasłonić. Oberwałem prosto w zęby i zadławiłem się krwią. Starałem się schować głowę między ramiona, a on i jego towarzysz dźgali mnie z zapamiętaniem.

– Ja ci dam łaskę, ja ci dam łaskę… – mamrotał ten pierwszy.

– Zostawcie – rozkazał Ignacius, który pozbierał się już i stał obok mnie. – Szkoda, że nie wyrwaliśmy mu języka…

– Otworzyć? – spytał mężczyzna i przestał mnie kłuć.

– Nie. Nanieście chrustu i podpalajcie. – Spojrzał w moją stronę. – Jeśli jeszcze raz odezwiesz się, Mordimerze, każę wypalić ci plugawy jęzor.

Nie powiedziałem ani słowa, ale uznałem, że, cóż, wypadało spróbować. Oczywiście równie dobrze jak łaskę biskupa mogłem ofiarowywać im Cesarstwo. Niezależnie od moich przyrzeczeń i tak wszyscy zostaliby przesłuchani i spaleni. Mogłem się jednak łudzić, że o tym nie wiedzą.

Ignacius stał tuż koło mnie i znowu się uśmiechał.

– Jakże się cieszę, iż poradziłeś sobie z naszym mordercą – powiedział. – Jednak dobrze cię wyszkolono, Mordimerze. Zanim się zorientowałem, że można z ciebie zrobić większy pożytek, planowałem bezsensownie cię usunąć…

– A więc to byliście wy – chciałem powiedzieć, ale przezornie zmilczałem, bo wolałem umierać z językiem w gębie.

– Nie wiedziałem jednak, że używasz dekańskich strzałek… Hmmm… Bardzo skuteczna broń, jeśli wolno mi powiedzieć, choć nietypowa dla inkwizytora.

Mężczyźni spokojnie układali chrust wokół wiklinowego kosza.

– Mokre to drewno – poskarżył się jeden z nich półgłosem.

– Mokre, więc będzie się dłużej palić – odparł wesoło Ignacius. – Suche, to tylko pssst i nie byłoby Mordimera. No, ale obróćcież go twarzą do rzeki – rzekł nagle – bo jakże tak…

Dwaj mężczyźni zawołali jeszcze kogoś i, stękając, przesunęli wiklinową postać, by front klatki, w której byłem zamknięty, wychodził na rzekę. W związku z tym straciłem z zasięgu wzroku ogniska i krzątających się przy nich ludzi, a przed sobą miałem tylko gładką, ciemnoszarą toń zalewu i błotnisty brzeg.

– Zdziwisz się, Mordimerze – ciągnął Ignacius tonem przyjacielskiej pogawędki. – Kto wyjdzie z toni, by podziwiać twoją śmierć. Tylko nie rozczaruj mnie, chłopcze, i krzycz. Krzycz głośno, kiedy ogień będzie palił twoje ciało.

– Jednak jesteś nienormalny – powiedziałem, wzdychając, bo uznałem, że skoro podnieca go mój krzyk, to jednak nie każe mi wyciąć języka.

Roześmiał się tylko.

– Nigdy nie miałeś okazji podziwiać płomieni z tej właśnie strony, Mordimerze. To będzie nowe doświadczenie życiowe.

Podwładni Ignaciusa skończyli układać chrust wokół wiklinowej figury i teraz przyglądali się efektom swojej pracy.

– Czas zaczynać – rzekł uroczystym tonem Ignacius i odszedł na bok. Wrócił, trzymając w dłoni płonącą pochodnię. – Chodźcie tu, dzieci moje – krzyknął, a ja usłyszałem, że za moimi plecami zaczynają się gromadzić jego współwyznawcy.

– Bogowie rzek i lasów, bogowie pól, łąk i bagien… – zaintonował uroczyście.

– Alleluja, wyłazić potwory! – wrzasnąłem. – Huzia! Hej! Mordimer zaraz skopie wam tłuste dupska!

Usłyszałem za sobą wrogi pomruk, a ktoś wbił mi boleśnie koniec kija w żebra. Zatchnąłem się i zakaszlałem, a wtedy ktoś inny dodatkowo huknął mnie w potylicę.

– … przyjmijcie naszą ofiarę – wołał dalej Ignacius. – A w zamian uczyńcie z wody, drzew, wiatru i piasków naszych przyjaciół. Ześlijcie naszym wrogom burze i wiry, uderzcie w nich piorunami…

– Pierdnięciami! – wrzasnąłem i znowu oberwałem tak, że zahuczało mi się w głowie.

Niemniej miałem nadzieję, że nieco im psuję uroczysty nastrój. Zawsze uważałem, że jeśli już się umiera, to tak, by był to temat do pieśni albo przynajmniej uciesznej historii.

36
{"b":"88179","o":1}