Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Maurycy Mossel czekał, tak jak obiecał, przy kapitanacie. Dzień był chłodny i wietrzny, słońce skryło się za szarymi chmurami, gnanymi na północ silnymi podmuchami. Wszystko wskazywało na to, że letnie upały na razie ustąpiły i być może zaczną się deszcze. Dla planów Mossela i jego wspólników musiała to być dobra odmiana. Wichura i ulewa zagłuszą kroki zabójców, ciemność skryje ich sylwetki, a zmasakrowane sztyletami ciało biednego Godryga Bemberga pluśnie w toń rzeki, niczym ogromna kropla deszczu. Tak właśnie wszystko miało się potoczyć.

– Cóż za punktualność, najdroższy druhu. – Maurycy Mossel serdecznie potrząsnął moją dłonią i dla większego okazania uczuć poklepał mnie jeszcze po ramieniu.

Jakoś to zniosłem i uśmiechnąłem się promiennie. Szybko dotarliśmy do całkiem przyzwoicie wyglądającego stateczku i rozpocząłem długie, zażarte targi z kapitanem. Mossel dzielnie mnie wspomagał. Jęczał, rwał włosy na głowie, wyzywał kapitana od łgarzy i oszukańczych szubrawców, dwa razy ciągnął mnie już w stronę trapu, mówiąc, że nic tu po nas, i że za taką cenę wynajmiemy kilka luksusowych łodzi z załogą, a nie jedną, rozpadającą się łajbę, pełną nie znających rzeki obszarpańców. Jednym słowem odegrał piękne przedstawienie, które miało utwierdzić Godryga Bemberga w mniemaniu, że wróci cało z handlowej podróży.

W końcu uzgodniliśmy cenę, całkiem zresztą przyzwoitą, płatną w połowie po dopłynięciu do portu Nadrevel w górnym biegu rzeki, a w drugiej połowie po szczęśliwym powrocie. Kapitanowi, oczywiście, było wszystko jedno, gdyż sądził, że i tak zabierze całe moje złoto już drugiej nocy. A mnie było wszystko jedno, ponieważ wiedziałem, że tej właśnie drugiej nocy kapitan oraz jego ludzie staną się smacznym pokarmem dla rybek. Jednak teatrum należało odegrać, gdyż, zgadzając się zbyt szybko na proponowaną kwotę, mógłbym dać powód do podejrzeń. Co prawda, nie sądziłem, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł sądzić, że kupiec z Hezu zamorduje kapitana rzecznej łajby i jego pięciu marynarzy, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. Pierwszą noc spędziliśmy na miłych gawędach, a kapitan przy winie i mocnej, choć soczyście śmierdzącej, śliwkowej gorzałce opowiadał mi o niebezpieczeństwach rzeki, o mieliznach, porohach, tajemniczych zaginięciach oraz krwawych pirackich napadach. Rozmowa była na tyle zajmująca, iż obiecałem sobie, że z wdzięczności za mile spędzony czas postaram się go zabić tak, by zbytnio nie cierpiał. Oczywiście pod warunkiem, że zechce podzielić się ze mną bez oporów wszystkimi tajemnicami.

Ale drugiego wieczoru cała rzecz nie potoczyła się w taki sposób, w jaki potoczyć się powinna. Podszedł do mnie zasępiony kapitan i, wzdychając, powiedział:

– Uszkodziliśmy ster, panie Bemberg. Musimy przybić do brzegu i postaramy się go o świcie naprawić.

Tego się nie spodziewałem. Oczywiście mogliśmy naprawdę uszkodzić ster, ale podejrzewałem, że równie dobrze na brzegu mogą czekać następni złoczyńcy. Tylko po co było gromadzić tak wielkie siły, by zamordować jednego kupca? W końcu im więcej osób zaangażowanych zostanie w zbrodnię, tym mniejsza będzie stawka do podziału. Dlatego doszedłem do wniosku, że naprawdę coś stało się ze sterem. Niestety, mili moi, nie znam się na żegludze oraz budowie okrętów, więc można mi wmówić w tej dziedzinie wszystko. Nie odróżniam foka od grota, a słowa takie jak zęza, marsel, czy bukszpryt mogą dla mnie równie dobrze oznaczać zgraję mitologicznych potworów. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wszcząć walki z załogą już teraz, ale nie zapadły jeszcze ciemności, a w polu widzenia mieliśmy co najmniej dwa inne statki.

– Trudno – powiedziałem. – Przynajmniej przenocujemy na ziemi, a nie na pokładzie. Może uda się upolować coś na pieczyste?

– O, tak – odparł kapitan z uśmiechem. – Z całą pewnością zajmiemy się polowaniem…

Wydawało mu się, że jest bardzo chytry i dowcipny, ale ja doskonale zrozumiałem aluzję tkwiącą w jego słowach. Cóż, w takim razie dojdzie do walki na lądzie. Może to i lepiej? W końcu, moi mili, biedny Mordimer nie jest przyzwyczajony do bijatyk na kołyszących się i mokrych deskach pokładowych. Natomiast starcie na stałym lądzie może być całkiem miłym urozmaiceniem podróży. Wiedziałem tylko, że muszę się pilnować, by nie zabić kapitana. To on miał być dla mnie źródłem cennych informacji i jeśli zginie, cała wyprawa może okazać się daremna. Co prawda, zawsze miałem jeszcze Maurycego Mossela, który mógł nawet wiedzieć więcej, ale dwa wróble w garści lepsze są od jednego.

Jeszcze przed wieczorem wpłynęliśmy w boczną odnogę rzeki, prowadzącą do małego jeziora, o brzegach gęsto zarośniętych trzcinami i o powierzchni pokrytej zgniłozielonym dywanem wodnej rzęsy. Kapitan musiał znać to jezioro, bo niezawodnie wybrał miejsce, w którym zarzuciliśmy kotwicę. Od brzegu dzieliło nas zaledwie kilkadziesiąt metrów. Marynarze przepłynęli do niego wpław, a ja z kapitanem powiosłowaliśmy na szalupie.

Kilkanaście metrów od brzegu rozpaliliśmy ognisko, a ja wykorzystałem czas, kiedy marynarze zbierali chrust, by uważnie przyjrzeć się okolicy. Rzut kamieniem dzielił nas tylko od nieprzeniknionej teraz, ciemnej ściany lasu. To nie był dobry znak. Cóż komu zaszkodzi zaczaić się z łukiem w zaroślach i potraktować biednego Mordimera, jakby był łanią lub jeleniem? Na wszelki wypadek siadłem tak, by płomienie ogniska odgradzały mnie od drzew, gdyż wiedziałem że strzelec może mieć wtedy kłopoty z dokładnym wycelowaniem. Oczywiście: niedoświadczony strzelec, gdyż zręczny łucznik z pewnością wymierzy dobrze. Na szczęście niedaleko było jezioro, ale w tym akurat miejscu jego brzegi były piaszczyste i łyse. Nie rosły tam ani krzewy, ani trzciny. Wiedziałem jednak, że jeśli tylko uda mi się zanurkować, to moi prześladowcy będą mogli potem szukać wiatru w polu. Potrafię pod wodą odmówić sześć razy „Ojcze nasz”, a to wystarczająco długi czas, by odpłynąć naprawdę daleko. Inna rzecz, że nie na tym polegał plan, by inkwizytor Jego Ekscelencji uciekał z podkulonym ogonem przed zgrają rzezimieszków. Ale cóż, kiedyś ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział: „Jeśli mam wroga dziesięć razy silniejszego, rzucam się na niego z kłami i pazurami. Jeśli jest on sto razy silniejszy, przyczajam się, czekając dogodnej okazji”. Może nie była to sentencja świadcząca o nadmiernej waleczności, ale za to kierując się nią, na pewno łatwiej było przeżyć.

Przyjąłem od jednego z marynarzy bukłak z winem. Nie sądziłem, by było zatrute, poza tym zdolności waszego uniżonego sługi pozwalały rozpoznać jakiekolwiek niezdrowe domieszki. Łyknąłem sobie solidnie. Zapadł zmierzch, a na twarzy poczułem leciutkie pacnięcia mżawki. Może to szum deszczu, a może głośne rozmowy marynarzy spowodowały, że nie zorientowałem się, iż prawdziwe niebezpieczeństwo wcale nie nadchodzi od strony lasu. Nie usłyszałem plusku wioseł, zresztą nowi napastnicy musieli być zręcznymi wioślarzami.

– Nie rusz nawet palcem, inkwizytorze – usłyszałem cichy głos. – Dwie kusze są w ciebie wycelowane.

Kapitan pokiwał do mnie ręką z szerokim uśmiechem i odszedł wraz z marynarzami na bok. Dopiero teraz zza ściany lasu pojawiły się jaśniejące na mrocznym tle sylwetki. Jaśniejące dlatego, że ludzie ci ubrani byli w białe, długie szaty. Wśród nich widziałem tylko jedną ciemną plamę. Kogoś w czarnym płaszczu z kapturem.

Nie ruszałem się z miejsca głównie dlatego, iż moi wrogowie wiedzieli, że jestem inkwizytorem. Może, gdyby sądzili, iż mają do czynienia tylko z kupcem, nie zachowaliby należytych środków ostrożności. Może zdołałbym jakoś uciec, przetoczyć się po ziemi, zniknąć w mroku. Ale kusza to niebezpieczna broń, mili moi, zwłaszcza w dłoniach doświadczonego strzelca. A coś mi mówiło, że ludzie stojący za moimi plecami są doświadczeni.

Kapitan wraz z dwoma marynarzami zbliżał się w moją stronę. On sam niósł solidny zwój liny, marynarze w wyciągniętych dłoniach trzymali rapiery. I znowu, mili moi, może spróbowałbym jakichś sztuczek. W końcu dwóch marynarzy z żelaznymi szpikulcami w rękach nie mogło poważnie zagrozić inkwizytorowi Jego Ekscelencji. Tyle, że przedtem usłyszałem plusk wody i kroki w mule. Co oznaczało, iż kusznicy są naprawdę blisko. A bełt godzący w plecy rusza się jednak szybciej niż wasz uniżony sługa.

– Połóż się twarzą do ziemi – usłyszałem. – i złóż dłonie na plecach.

Zrobiłem, co mi kazano, starając się zachować ostrożność ruchów. Nie chciałem, by jakiś nerwowy palec zbyt szybko przycisnął spust.

– Bardzo dobrze – pochwalił mnie głos.

Marynarze oparli ostrza na moim karku i między łopatkami, a kapitan zaczął krępować mi ręce. Nie wiem, czy jego wprawa wynikała z doświadczenia w szykowaniu żeglarskich węzłów, czy też często wcześniej krępował jeńców, ale, uwierzcie mi, unieruchomił moje ręce bardzo solidnie. Potem zajął się stopami, aż wreszcie przewlókł linę pomiędzy sznurem krępującym kostki a sznurem krępującym nadgarstki. Teraz wasz uniżony sługa, nawet gdyby wstał na nogi, mógł uciekać jedynie z ogromną prędkością kulawej kaczki. Zapewne byłoby to bardzo zabawne dla obserwatorów.

Ale nie musiałem sam wstawać, bo marynarze szarpnęli mnie i postawili na nogi. Przed sobą zauważyłem postać, która wcześniej była tylko ciemną plamą na tle lasu.

– Ignacius – powiedziałem wolno, patrząc na niskiego, starszego człowieczka. Krople deszczu lśniły na jego łysinie, pośród wianuszka włosów.

– Tenże sam, mój kochany uczniu – zakrzyknął wesoło. – Tenże sam.

– Dobrze związaliście? – warknął w tył, a dwóch ludzi, którzy mnie wcześniej krępowali, mruknęło przytakująco.

– To dobrze – powiedział, znów obracając na mnie wzrok. – Bo nasz przyjaciel, Mordimer, jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Jest jak wściekły szczur. Przyparty do muru potrafi rzucić się do gardła nawet uzbrojonemu człowiekowi. Czyż nie tak, Mordimerze? – Żartobliwie pogroził mi palcem.

– Jeśli już masz porównywać, bardziej odpowiadałaby mi postać rosomaka a nie wściekłego szczura – odparłem uprzejmie.

35
{"b":"88179","o":1}