– Mordimer – powiedziała, przeciągając się, a jej pełne piersi zakołysały się kusząco. – Gdzieś ty był tyle czasu? – Spojrzała na mnie uważniej. – I w jakim rynsztoku się wytaplałeś?
Zrzuciłem płaszcz i kubrak, zzułem buty, zdjąłem onuce.
– Interesy – wyjaśniłem. – A teraz przestań gadać i zabierz się do roboty. – Pokazałem jej leżący na podłodze brudny stos.
Parsknęła z niezadowoleniem, ale wstała z łóżka. Podrapała się między nogami.
– Wszy, cholera – mruknęła. – Jak ja nienawidzę wszy.
– Tak jakby ktoś je lubił – odparłem.
W cebrzyku była jeszcze resztka wody, więc przepłukałem usta, umyłem twarz i zmoczyłem włosy.
– Może każę przygotować karczmarzowi kąpiel? – zapytałem. – Co ty na to? Wielka balia pełna gorącej wody, ług i brzozowe witki, którymi cię wychłoszczę…
– Zwłaszcza podoba mi się chłostanie – zaśmiała się i obejrzała moją odzież. – A gorąca woda przyda się, po twoich rynsztokowych przygodach.
Chciałem klepnąć ją w pośladki, ale tak zręcznie się usunęła, że tylko musnąłem jej skórę końcami palców.
– Zwinna dziewczynka – mruknąłem i poszedłem budzić karczmarza.
Jak się zapewne domyślacie, mili moi, oberżysta nie był zachwycony niespodziewanymi żądaniami, ale zaświeciłem mu w oczy srebrną dwukoronówką i od razu zebrał się w sobie. Zagonił służebne dziewki do grzania wody i kazał wtaszczyć na górę drewnianą balię z ciemnobrązowego, pachnącego ługiem drewna. Sam zresztą przy tym wnoszeniu musiałem pomagać, bo balia była pierońsko ciężka, a schody strome i wąskie. Ale dzięki temu, już w kilka pacierzy później siedzieliśmy w gorącej wodzie, a służebna dziewka latała tylko z dzbanem i dolewała wrzątku. Kiedy nachylała się nad balią, Enya przytrzymała ją w pasie i sięgnęła do jej piersi.
– Może się przyłączysz, kochanie? – zapytała słodko.
Dziewczyna pisnęła, spłonęła rumieńcem i wyrwała się.
– Ja ppp-pójdę ppp-po wodę – zawinęła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Enya roześmiała się.
– Nie miałbyś ochoty, co, Mordimer? Na taką świeżynkę? Ile ona może mieć lat? Czternaście?
– Dziewczęta też lubisz? – powiodłem palcami po jej gładkim udzie.
– Czemu nie? – odparła pytaniem. – Ja to w ogóle lubię. A ty lubisz swoją pracę, Mordimer? Lubisz zabijać i torturować ludzi?
Żachnąłem się, ale nie rozgniewałem. Byłem przyzwyczajony, że ludzie myśleli w taki właśnie sposób, a poza tym zadała pytanie ze sporym wdziękiem. Nawiasem mówiąc, wdziękiem zupełnie nie pasującym do treści.
– Oto prymitywne pojęcie o pracy inkwizytora – rzekłem, obniżając głos, bo nie chciałem, by ktoś niepowołany usłyszał naszą rozmowę. – Nie jestem, by torturować i zabijać, dziewczyno. Jestem, by dać grzesznikom szansę odkupienia win i szczerej, radosnej pokuty. Tylko dzięki mnie mogą mieć nadzieję na życie wieczne z Chrystusem. Zresztą nie mówmy o mojej pracy. – Chlapnąłem w nią wodą. – Po co zawracasz sobie piękną główkę takimi problemami?
– Taaak? – zapytała, przeciągając – Jestem piękna? Naprawdę? Tak właśnie myślisz?
Naga, z mokrymi włosami i piersiami wyłaniającymi się znad lustra wody, wyglądała rzeczywiście ślicznie i powiedziałem jej to. A potem przyciągnąłem ją do siebie i kiedy służąca weszła z nowym dzbankiem wrzątku, Enya właśnie ujeżdżała mnie, rozchlapując wkoło wodę oraz głośno jęcząc. Służącej wypadł dzbanek z rąk, ale nie przejęliśmy się tym, zwłaszcza że i tak zamierzaliśmy się szybko przenieść na łóżko.
* * *
Maurycy Mossel pojawił się w gospodzie koło południa. Miał na sobie inny kaftan, tym razem w kolorze czystego błękitu i nowe ciżmy, ale o równie wygiętych noskach, jak poprzednie. Zaprosiłem go do drugiego pokoju, lecz zdążył jeszcze zerknąć do sypialni i zobaczyć nagie pośladki smacznie śpiącej Enyi.
– Godryg, przyjacielu – rzekł serdecznie. – Widzę, że nie próżnujesz.
– Ano – odparłem. – Interesy interesami, a męska zabawa być musi.
– I ja tak myślę – przyznał poważnym tonem.
Usiedliśmy na krzesłach i nalałem wino do kubków. Stuknęliśmy się.
– Jest za co pić – powiedział. – Bo mam dobre nowiny. Znalazłem pewnego człowieka, który jest mi winien przysługę, a który ma szczęście być kapitanem wspaniałej barki i doskonale zna rzekę. Zabierze cię na południe, przyjacielu!
– To mi nowina – rozpromieniłem się. – Masz moją dozgonną wdzięczność, kochany Maurycy!
– Jest jednak pewien kłopot… – zawiesił głos.
– Jakiż to kłopot? – zaniepokoiłem się, ale w myślach serdecznie sobie ziewnąłem.
– Otóż jestem owemu kapitanowi winien pewną sumkę. Niewielką sumkę – zastrzegł się, machając lekceważąco dłonią. – Niemniej dla mnie poważną, jako że poczyniłem pewne inwestycje i nie dysponuję teraz gotówką…
– To nie kłopot. – Stuknąłem kubkiem w jego kubek. – Rad będę, spłacając twój dług. Ileż on wynosi?
Dostrzegłem krótkie wahanie, bo widać chciwość walczyła w moim rozmówcy z ostrożnością.
– Sto koron – powiedział, przyciszając głos.
– To żaden problem – zapewniłem i doskonale wiedziałem, jakie będą jego następne słowa.
– Plus odsetki – dodał, i nie zawiódł mnie. – Dwadzieścia koron.
– Mus to mus – rzekłem. – Skoro ten człowiek nie chce ci zaufać i sprolongować długu. A ile zażąda ode mnie za wynajęcie łodzi i załogi?
– Eee, jakoś się dogadasz – powiedział lekceważącym tonem. – Tylko nie daj się orżnąć, bo w Tirianie pełno jest zbirów i naciągaczy. Targuj się, drogi Godrygu, targuj się z całych sił.
– Nie omieszkam – pokiwałem poważnie głową. – Wręczę kapitanowi twój dług, ale najpierw muszę obejrzeć barkę. Czy aby wystarczająco pojemna.
Musiał się spodziewać podobnych słów, bo nie przypuszczał chyba, że nawet Godryg Bemberg jest takim idiotą, aby wręczyć gotówkę na piękne oczy.
– Oczywiście – odparł. – Spotkamy się jutro w południe przy kapitanacie i zaprowadzę cię na miejsce. Kiedy będziesz bogatym człowiekiem, Godrygu, nie zapomnij o przyjaciołach!
– Och tak, Maurycy, wierz mi, że nie zapomnę o tobie – powiedziałem najserdeczniejszym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.
I była to, mili moi, najszczersza ze szczerych prawd. Nie zamierzałem zapominać o Maurycym Mosselu i wierzyłem, że będziemy mieli kiedyś czas na długą i owocną pogawędkę. Na razie odprowadziłem go do drzwi i serdecznie się pożegnaliśmy. Jak prawdziwi przyjaciele.
Kiedy wróciłem do sypialni Enya już nie spała, lecz siedziała na łóżku z zatroskaną miną.
– Słyszałam waszą rozmowę, Mordimer – była zaniepokojona i poważna. – Przecież oni cię zabiją pierwszej nocy…
– Nie – odparłem, a kiedy chciała zaprotestować, uniosłem dłoń, by ją uciszyć. – Nie pierwszej, moja piękna. Dopiero drugiej. Pierwsza noc posłuży temu, by uśpić moją czujność.
Usiadłem obok niej i pocałowałem ją prosto w usta.
– Ale to miło, że się martwisz, skoro niezależnie od tego, czy będę żył, czy nie, zostaniesz opłacona.
Wysunęła się spod mojego ramienia.
– Nie dasz im rady, Mordimer – powiedziała, patrząc mi w oczy. – Kapitan i co najmniej pięciu, sześciu marynarzy. Zarżną cię we śnie.
Uśmiechnąłem się i położyłem palec na jej ustach.
– Nie bój się – powiedziałem. – Zaręczam ci, że wrócę i jeszcze nie raz dobrze się zabawimy. Być może nie będzie tak łatwo, jak myślę, ale przecież Pismo mówi wyraźnie: „Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje, ustawnie go ćwiczy”. Mam więc zawsze nadzieję, że Pan doskonale wie, czemu używa wobec mnie rózgi.
Położyła dłoń na moim policzku.
– Ufam, że wiesz, co robisz – powiedziała smutnym głosem. – Nie daj się zabić, Mordimer.
– Nie dam – obiecałem jej. – Mam bardzo silne przekonanie, że czas, kiedy łaskawy Pan powoła Mordimera Madderdina do swej chwały jeszcze nie nadszedł – dodałem żartobliwym tonem.
Spędziliśmy uroczą noc (jak każda zresztą noc z Enyą) i kiedy niedługo po świcie się obudziłem, ona spała jeszcze zwinięta w kłębek przy ścianie. Wstałem i starannie się ubrałem. Miałem przy sobie dwa sztylety, jeden ukryty w cholewie wysokich butów, drugi schowany pod płaszczem. W kieszeni ukryłem również woreczek z sherskenem.
Spojrzałem na śpiącą Enyę i pomyślałem, że istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że nie wrócę z podróży na południe. Nie myślcie, mili moi, że Mordimer Madderdin pesymistycznie patrzy na świat i nisko ocenia własne umiejętności. Ale w przyszłość należy patrzyć trzeźwo. Jak nikt inny wiedziałem, że życie ludzkie jest kruche, a zabić człowieka jest łatwiej niż ktokolwiek z was by pomyślał. Wystarczy draśnięcie zatrutym ostrzem, przecięcie tętnicy, nieszczęśliwy upadek z wysokości, zachłyśnięcie wodą… Cokolwiek. Jesteśmy uczynieni z bardzo nietrwałego materiału, ale póki zdajemy sobie sprawę z własnych słabości, mamy szansę, by je przezwyciężyć.
Nie chciałem, by, jeśli przytrafi mi się nieszczęście, Enya została sama, pozbawiona środków do życia. Jasne, że van Bohenwald miał ją opłacić, ale czy będzie taki szczodry i skory do wydawania pieniędzy, kiedy zabraknie biednego Mordimera? Nie wierzyłem aż tak bardzo w ludzką przyzwoitość, by dać za to choć złamanego centyma. Dlatego wyliczyłem dwieście koron i ułożyłem je na stole w dwóch stosikach. Królewska zapłata za kilka nocy. W razie czego, będzie mnie dobrze wspominać, choć sam nie wiem, czemu miałoby mi na tym zależeć…
Wyszedłem, choć do ustalonego terminu spotkania zostało jeszcze sporo czasu. Ale nie miałem już ochoty siedzieć w oberży, a we mnie, gdzieś w środku, wibrował przedziwny niepokój. Tak silny, że przez moment zastanawiałem się, czy nie rzucić wszystkiego w diabły i nie wracać do Hezu. Ale Mordimer Madderdin nie jest egzaltowaną panienką, której rytm życia wyznaczają przeczucia, obawy i niepokoje. Dlatego wiedziałem, że muszę zakończyć sprawę, która mnie tu sprowadziła, niezależnie od tego, jakie będą konsekwencje tej decyzji.