* * *
Jeszcze przed świtem dotarłem do traktu, a w dwa dni później byłem już w Tirianie. Czy myślałem o tym, co się zdarzyło? A jak sądzicie, moi mili? Myślałem o tym niemal przez cały czas. O Mariusie van Bohenwaldzie, czy raczej człowieku, który przybrał to nazwisko, a był ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielem wewnętrznej kontroli Inkwizytorium. Oczywiście, że my – prości inkwizytorzy – wiedzieliśmy, iż tacy ludzie istnieją. Ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, prawda?
Rzuciłem lejce chłopcu stajennemu i wszedłem do karczmy. Oberżysta powitał mnie radosnym uśmiechem.
– Jak powiodły się interesy, dostojny panie? – zapytał.
– Dobrze – odparłem. – Całkiem dobrze. Moja kobieta jest na górze?
– Ona – zmieszał się na moment. – Ona… wyjechała. Myślałem, że wasza wielmożność wie… Ale opłaciła wszystkie rachunki na tydzień naprzód.
– Wyjechała – powtórzyłem – cóż…
Chciał jeszcze coś tłumaczyć, ale przerwałem mu i machnąłem dłonią. Byłem zmęczony i chciałem teraz tylko spać. A potem się urżnąć. Wszedłem na schody, kluczem otworzyłem drzwi do pokoju. Na biurku leżała karta papieru zapełniona drobnym, zgrabnym pismem. Ale nie list przykuł mój wzrok, lecz pierzasta strzałka przyszpilająca papier do blatu. Ostrożnie wyciągnąłem ją i położyłem na stole. Potem z kieszeni wyjąłem strzałkę, która zakończyła żywot tiriańskiego skrytobójcy i porównałem obie. Były identyczne. Poza faktem, że na tej z mojego biurka nie było śladów trucizny. Podniosłem papier do oczu.
„Kochany Mordimerze, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że sprawa zakończyła się pomyślnie i cieszysz się życiem oraz dobrym zdrowiem (a przynajmniej taką mam nadzieję). Wiesz już zapewne, czym zajmuję się naprawdę, i sądzę, że nie czujesz rozczarowania faktem, iż nie jestem dziwką. Choć dodam, że przy tobie mogłabym być i dziwką, i kochanką, i przyjaciółką. Żałuję, że los nie pozwala, by ścieżki naszego życia połączyły się na dłużej… Może, jeśli Bóg da, kiedyś jeszcze się spotkamy w równie miłych okolicznościach. Myśl o mnie czasami, Mordimerze.
Enya”.
Na dole karty było jeszcze kilkanaście słów nabazgranych w wyraźnym pośpiechu.
„Słodki byłeś, zostawiając mi pieniądze, ale zostałam naprawdę, dobrze opłacona. Skrypt dłużny na tę sumę przyjdzie do ciebie, do Hezu”.
Starannie złożyłem papier i schowałem go do kieszeni płaszcza, a potem wyciągnąłem z kredensu butelkę wina.
– Twoje zdrowie – powiedziałem w pustkę, unosząc pełny kielich.