Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Była to tylko połowiczna prawda, ale nie zamierzałem tłumaczyć hrabiemu niuansów podejścia Kościoła do wiedzy alchemicznej.

– Tak, tak, tak – upił solidny łyk. – Twoje zdrowie, inkwizytorze. Nie widzi nic złego, póki nie spali. Już ja to znam.

Przechyliłem kielich do ust. Wino było młode i kwaśne, ale zdarzało mi się pijać gorsze trunki.

– No i co, Rons? – zagadnął de Rodimond. – Powiesz mu, co się dzieje?

– Jak pan hrabia sobie życzy – odparł chłodno oficer.

– Powiedz, powiedz, może on coś poradzi. W każdym razie lepsze to, niżby miał przysłać swoich przyjaciół w czarnych płaszczach. Zaraz by mi spalili połowę ludzi.

Westchnąłem tylko, gdyż niezrozumienie działań i celów Inkwizytorium zawsze mnie rozstrajało. Dlaczego ludzie sądzą, że istniejemy, by kogokolwiek palić? To tylko ostateczność, a nie codzienna rutyna.

– Siadaj, inkwizytorze – wskazał mi zydel pod ścianą. – I słuchaj, bo to ciekawa historia.

Porucznik Rons chwilę się zastanawiał.

– To już trzecia wioska – rzekł w końcu. – Zawsze przedtem dostajemy list. Tym razem mówił on, żeby wziąć wóz i jechać do Brzozowca…

– Tak się nazywała osada, którą widziałeś – wtrącił hrabia.

– I zawsze to samo. Zmasakrowane trupy i żadnego świadka.

– List? – powtórzyłem. – Ciekawe. Czy mógłbym go zobaczyć?

– Czemu nie? – hrabia sięgnął do sekretery i wyjął z niej złożony na pół pergamin.

Czarnym inkaustem ktoś napisał: „Weź wóz i jedź do Brzozowca. Pospiesz się, zanim zaśmierdną”.

– Dowcipniś – powiedziałem, przyglądając się uważnie karcie. – To pismo człowieka kształconego, panie hrabio. Wyraźny krój liter… Proszę zauważyć, jak eleganckie jest „B” z tymi dwoma brzuszkami i laską zakończoną zawijasem.

– Wspaniałe – powiedział ironicznie hrabia, rzucając okiem na pismo.

– To ważny ślad, panie hrabio – nie dałem się zbić z pantałyku. – Świadczy, że wróg pana hrabiego nie jest zwykłym bandytą. Bandyci nie piszą eleganckich listów.

– I co z tego?

– Nie sądzi pan hrabia, że to zawęża listę podejrzanych? Zły sąsiad?

– Nie, Madderdin – powiedział. – My tu żyjemy spokojnie. Mamy duże włości i mało rąk do pracy. Porwać komuś ludzi, przekupić ich, by opuścili moje ziemie i poszli pracować dla kogo innego – to bym zrozumiał. My tu cenimy ludzkie życie, inkwizytorze. Tu się nawet nie wiesza złoczyńców, tylko oddaje ich w niewolę. Żaden z moich sąsiadów nie zrobiłby czegoś podobnego.

– Rozumiem, panie hrabio. Tak więc żadnych sporów?

– Zawsze są spory, inkwizytorze – wtrącił Rons. – Ale nikt nie odważyłby się na coś takiego.

– Ośmielę się zapytać, czy pan hrabia zawiadomił prefekta? Dwór cesarski?

– A co ich to obchodzi? – warknął de Rodimond. – Do ściągania podatków są pierwsi, ale co innego? Pewnie, że zawiadomiłem. Nawet mi nie odpisali.

Pokiwałem głową, bo tego właśnie należało się spodziewać. Cesarz i jego urzędnicy mieli ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się kłopotami prowincjonalnego hrabiego, który dostał tytuł w zamian za rogi ojca. No, ale niechby nie ośmielił się zapłacić podatku. Zaraz by miał na głowie prewota i jego poborców.

– Z radością pomogę panu, hrabio – powiedziałem – bo choć nie wiem, czy rzecz dotyczy herezji lub czarów, to mogę założyć, że istnieje takie prawdopodobieństwo.

– Czary – prychnął hrabia. – Też mi coś…

– To tylko przypuszczenia. – Rozłożyłem dłonie. – Czy pan hrabia byłby łaskaw opowiedzieć mi całą historię od początku?

– Rons – de Rodimond spojrzał na porucznika.

– Słucham, panie hrabio. – Oficer odłożył pusty już kielich, po czym dolał wina z dzbana, najpierw hrabiemu, potem mnie, a na końcu sobie.

– Wszystko zaczęło się od zniknięcia ludzi z Niedźwiednika… – zaczął.

– Takie tu barbarzyńskie nazwy – mruknął hrabia. – Niedźwiednik, Brzozowiec, Mchowe Górki, Bagniskowo, Sfornegace, Utopowa Czeladź…

– Sfornegace? – uśmiechnąłem się. – Faktycznie, barbarzyńskie. Ale, jak to, poruczniku: od zniknięcia? Nie znaleziono ciał?

– Ano nie – odparł. – Myśleliśmy, że ktoś ich podkupił, tak jak mówił pan hrabia, bo tu brakuje rąk do pracy. Trzeba karczować puszczę, ziemia twarda i nieurodzajna, więc miejscowi panowie prześcigają się w wolniznach.

– Jednak potem już mordowano osadników?

– Tak jest. Trzy razy. Trzy wioski. I za każdym razem przychodził list zawiadamiający, gdzie mamy jechać po zwłoki.

– Szukaliście morderców?

– Szukaj wiatru w polu – mruknął Rons. – To wielka puszcza. Bagna, rozlewiska, ostępy, labirynt jaskiń na południu. Jak chciałbyś, całą armię byś mógł ukryć, a nie kilkunastu zbójów. Tyle, że do tej pory nawet zbójować tu się nikomu nie chciało. A ja mam ośmiu żołnierzy i kilkunastu zbrojnej służby. Miałbym dziesięciokroć więcej i jeszcze nic bym nie zrobił. A przecież nie możemy zostawić zamku bez straży.

– I tak mi będą wyrzynali ludzi! – Hrabia huknął pięścią w stół, aż przewrócił się kamionkowy kociołek i na blat wypłynęła ciemnozielona masa.

– Żadnych żądań? Nic? – zapytałem.

– Czego oni by mogli żądać ode mnie? – zapytał z jakąś niespodziewaną goryczą. – Dwa lata już zalegam z podatkiem. Jak długo mi służysz darmo, Rons?

– Prawie rok, panie hrabio.

– No właśnie. Za wikt i dach nad głową. Taki to i ze mnie hrabia.

– Upokorzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili – odpowiedziałem mu słowami Pisma.

– Tylko ciekawe, kiedy ta chwila nadejdzie – de Rodimond spojrzał na mnie wyblakłym wzrokiem. – Myślicie, że możliwe jest odkrycie kamienia filozoficznego? Tinktury czerwonej?

– Nie, panie hrabio. Myślę, że nie – odparłem zgodnie z prawdą.

– I ja tak sądzę – pokiwał głową. – A ile Cornelius złota ode mnie wyłudził na te doświadczenia… Mój Boże…

– Cornelius? – poddałem.

– Taki oczajdusza – wyjaśnił niechętnie Rons. – Ostrzegałem pana hrabiego, ale ja oczywiście jestem jedynie prostym człowiekiem. Nie mam wykształcenia i nie rozumiem umysłów, które unoszą się na wyżynach nauki – powiedział z ironią, wyraźnie kogoś cytując.

– Alchemik, prawda? Kazał go pan hrabia powiesić?

– Przydałoby się – roześmiał się niewesoło Rons. – Wyczuł pismo nosem i zemknął.

– Książę Haggledorf piętnaście lat czekał na wyniki prac swego alchemika – powiedziałem. – Zastawił połowę włości na jego badania. No, a piętnastego roku stracił cierpliwość i kazał go usmażyć w żelaznym fotelu…

– O, na to nie wpadłem. – de Rodimond klasnął dłońmi w uda. – Chciałem go tylko powiesić.

– Kiedy uciekł ten Cornelius? – spytałem.

– Pół roku temu? – Hrabia spojrzał pytająco w stronę porucznika, a oficer skinął głową.

– Czyli przed zaginięciem ludzi z wioski i pierwszymi atakami?

– A co ma wspólnego jedno z drugim? – de Rodimond wzruszył ramionami.

– List, panie hrabio – wyjaśniłem. – Mówiłem, że pisał go człowiek wykształcony. Poza tym, nadzwyczaj wyraźne jest, iż miał o coś żal do pana hrabiego. Przecież to zawiadamianie o popełnionych zbrodniach, to czysta złośliwość. Sądzę, iż bawiła go bezsilność pana hrabiego, jeśli wolno mi być szczerym.

– Już sobie wyobrażam, jak Cornelius obgryza zwłoki – parsknął ironicznie de Rodimond. – No, ja dziękuję, ale jeśli tak działa nasza Inkwizycja…

– Cornelius to słaby, mizerny człowiek – wyjaśnił Rons. – Jak mógłby wybić drwali, rybaków, pasterzy? W dodatku uzbrojonych i znających się na walce? Ponosi was fantazja, inkwizytorze.

– Proszę o wybaczenie, panie hrabio – powiedziałem, skłaniając głowę. – Staram się tylko objąć całą sprawę mym wątłym umysłem i niechybnie popełniam liczne błędy.

– Niebezpieczny człowiek – rzekł po chwili milczenia de Rodimond, zwracając się do oficera – z tego naszego inkwizytora. Naprawdę niebezpieczny. – Pokiwał głową i obrócił wzrok na mnie. – Więc sądzisz, że doktor Cornelius jest zamieszany we wszystko?

– Z braku innych przesłanek, przyznam z pokorą, iż taka myśl zaświtała w mojej głowie.

– Daruj sobie… – burknął – te uniżoności. Bo ufam, że nie za gładkość mowy zostałeś inkwizytorem. Długo już służysz Kościołowi?

– Długo, panie hrabio.

– Miałeś do czynienia z podobnymi sprawkami?

– Z podobnymi nie.

– No to mogę się cieszyć, że jestem pierwszy, co? Następne doświadczenie w inkwizytorskim fachu…

– Czy pan hrabia ma mapy okolicy? – zapytałem, ignorując jego złośliwości.

– Mapy… Też coś… Spróbuj namówić cesarskich kartografów, żeby tu przyjechali.

– Czy te wioski są… były – poprawiłem się – daleko od siebie?

– Dwa dni drogi – odparł Rons. – Mniej więcej.

– Jakbym chciał odwiedzić wszystkie, jak musiałbym jechać? W linii prostej?

– Nie, oczywiście że nie – powiedział porucznik i zastanawiał się długą chwilę. – Powiedziałbym raczej, że musiałbyś zatoczyć koło, inkwizytorze.

– Dobrze. Wyobraźmy sobie więc, że mamy krąg – powiodłem czubkiem buta po podłodze – na którym to kręgu leżą zaatakowane wioski. Co jest w jego środku?

Rons i de Rodimond spojrzeli po sobie.

– Bagna? – zapytał niepewnie oficer. – Tak – dodał już stanowczym głosem. – Bagna.

– Więc tam musimy szukać morderców – rzekłem. – Ktoś zna te bagna?

– Żartuje pan? – roześmiał się Rons. – Po co ktokolwiek miałby je poznawać?

– Bandyci muszą gdzieś mieszkać i mieć co jeść. Założę się, że na bagnach znajdziemy ich kryjówkę. Czy jest ktoś, kto może nas poprowadzić? Smolarze? Bartnicy?

– Bartnicy… Hmmm… – zastanowił się Rons. – Słyszałem o bartnikach mieszkających w okolicy. Ale czy znają bagna, Bóg raczy wiedzieć.

– Chce pan naprawdę nam pomóc, inkwizytorze? – zapytał de Rodimond, a w jego głosie usłyszałem chyba coś w rodzaju niechętnego szacunku. – Ja nawet nie mam panu co zaoferować w zamian.

24
{"b":"88179","o":1}