– Niech mi pan da, panie hrabio, kilku ludzi i zapasy żywności. Nie wiem, czy naprawdę znajdziemy coś na bagnach, ale wiem, że wielką mądrość możemy czerpać ze słów Pisma. A ono mówi: „kołaczcie, a będzie wam otworzone”
– Pojadę z nimi – rzekł porucznik. – Zabiorę Fontana, de Villego i kilku zbrojnych. Być może nic z tego nie wyjdzie, ale warto spróbować.
– A pańscy ludzie, inkwizytorze – z wahaniem w głosie zaczął de Rodimond. – Byli kiedyś w walce?
Roześmiałem się.
– Być może nie powinienem używać takich słów w stosunku do moich pomocników, ale to mordercy, panie hrabio. Jedni z najlepiej wyszkolonych, jakich w życiu widziałem.
Pokiwał głową, ale widziałem, że nie jest do końca przekonany.
– Nie wiem, Rons – powiedział w końcu. – To ty masz ryzykować głową. Nie wydam ci takiego rozkazu, ale zrobisz, jak uznasz za stosowne.
– W takim razie jadę z inkwizytorem, panie hrabio – zdecydował porucznik bez wahania. – Źle bym się czuł, wiedząc, że obcy człowiek walczy w mojej sprawie.
* * *
Podczołgaliśmy się, szurając brzuchami po mokrej ziemi, i przywarowaliśmy na linii krzewów. Widziałem postacie snujące się przy ogniskach. Na środku stała beczka, z której ludzie czerpali dzbanami lub kuflami, czuliśmy zapach pieczonego mięsa, a z dali dochodziły głosy rozmów.
– Pierwszy – szepnąłem. – Dacie radę ich zdjąć?
– Jasne, Mordimer – odparł bliźniak. – Widać wszystko jak na dłoni.
– Inkwizytorze – usłyszałem głos Ronsa. – A jeśli to nie oni? Jeśli zabijemy niewinnych?
Myślałem chwilę nad tym, co powiedział. Niespecjalnie obchodziło mnie życie tych ludzi, ale nie zamierzałem ryzykować własnego, jeśli nie miałoby to przynieść stosownego efektu. Faktycznie, istniało prawdopodobieństwo, iż byli to tylko spokojni osadnicy, chcący żyć z dala od prawa, podatków i władzy feudalnego pana. Takie rzeczy często zdarzały się w słabiej zaludnionych okolicach. Mogli to też być zbiegli chłopi albo banici, chroniący się w ostępach przed twardą ręką sprawiedliwości, lecz nie mający nic wspólnego z masakrą wiosek.
– Nie mówiłem tego panu, poruczniku, ale kobieta nie pochodzi z Hezu – odparłem po chwili zastanowienia. – Mieszkała w jednej z osad i widziała morderców. Czy jej świadectwo pana przekona?
– Ach, tak – powiedział. – Dobrze. To mnie przekona.
Szturchnąłem bliźniaka i kazałem mu iść po Elissę. Nie miałem pojęcia, czy dziewczyna będzie w stanie z tej odległości rozpoznać twarze zabójców. Miałem jednak nadzieję, że tak, gdyż od czasu do czasu niektórzy z mężczyzn stawali w świetle płomieni i było ich widać bardzo wyraźnie.
Po chwili Pierwszy przyczołgał się z powrotem, a obok niego nieporadnie czołgała się Elissa. Całą twarz miała utytłaną w błocie i drżała jak liść osiki. Objąłem ją mocno ramieniem i przytuliłem.
– Nie bój się, moje dziecko – szepnąłem jej prosto w ucho i czułem, że w moich objęciach przestaje drżeć.
– Musisz przyjrzeć się uważnie ludziom przy ogniu. I powiedzieć nam, czy to ci sami, którzy napadli na twoją wioskę. Patrz uważnie i nie popełnij błędu.
– Tak, panie – szepnęła.
Uniosła głowę, a ja wiedziałem, że nadchodzi niebezpieczny moment. Co będzie, jeśli rozpozna morderców i zacznie krzyczeć? Dostanie ataku spazmów? Pobiegnie w panice przed siebie? Byłem przygotowany, by ją unieruchomić i zatkać jej usta, kiedy przyjdzie taka potrzeba. Ale Elissa tylko zadrżała mocniej i usłyszałem, jak szczęknęły jej zęby.
– To oni – powiedziała niewyraźnie, że ledwo ją zrozumiałem. – Oni!
– Jesteś pewna?
– Czarna broda. – Wbiła paznokcie w moją dłoń, tak mocno, iż byłem pewien, że zostawi mi na skórze krwawe ślady. – Ten czarnobrody. Widziałam, jak gryzł… – rozpłakała się bezgłośnie, a ja pocałowałem ją w czoło.
– Jesteś dzielną kobietą, Elisso – powiedziałem i dałem znak bliźniakowi, by odprowadził ją z powrotem do koni.
– Wystarczy, poruczniku? – spytałem.
– Wystarczy. – W mroku nie widziałem jego twarzy, tylko skinięcie głowy. – Najzupełniej wystarczy.
Do obozowiska prowadziła tylko jedna droga. Od południa. Z północy, zachodu i wschodu otaczał je gęsty, nieprzenikniony gąszcz tarniny. Wiedziałem, że tamtędy z całą pewnością się nie przedostaniemy, bo nawet gdyby udało się pokonać kolczaste krzewy, to najprawdopodobniej wciągnęłaby nas bagienna toń.
A więc należało przebić się przez otwartą przestrzeń. Całe szczęście, że mordercy nie pilnowali obozu. Widać nie przypuszczali, że ktokolwiek mógł pójść ich śladem i pokonać zwodnicze bagniska. Niemniej w zasięgu naszego wzroku było ich kilkunastu, a nikt nie mógł zagwarantować, iż gdzieś tam – w ciemności – nie czaili się następni. Może część ucztowała i bawiła się, a reszta spała?
Cóż, w każdym razie było nas dziewięciu, ale nie wiedziałem, co warci są ludzie porucznika Ronsa, ani nawet on sam. Jak zwykle najlepiej było liczyć tylko na siebie. A w drugiej kolejności, na Kostucha i bliźniaków.
– Zostajecie tu – rozkazałem Pierwszemu i Drugiemu – i mierzcie dobrze.
– Gotowy? – spytałem Ronsa, a on skinął w odpowiedzi głową.
– A więc w imię Boże! – krzyknąłem i wstałem.
W tej samej chwili zaświergotały bełty i dwóch ludzi zwaliło się na ziemię. Jeden wpadł twarzą w ognisko. W obozie morderców rozległy się krzyki, wrzaski, nawoływania, a my biegliśmy już pędem w ich stronę.
Wszystko poszło nadspodziewanie łatwo. Obawiałem się dzikiego oporu, zawziętości i walki na śmierć i życie. Tymczasem wpadliśmy pomiędzy nich, niczym zgraja gończych psów na zamknięte w matni sarny. Chlasnąłem nadbiegającego człowieka mieczem przez pierś (nie wiem nawet, czy biegł, by ze mną walczyć, czy też uciekał akurat w tę stronę), kolejnemu władowałem sztych pod gardło. A potem już tylko stanąłem w świetle ognisk i patrzyłem, bo zaiste nie miałem wiele do roboty. Kostuch oraz ludzie porucznika Ronsa uwijali się jak w ukropie, a ciała bandytów padały niczym snopy zżętego zboża, jeśli pozwolicie mi na tak oklepaną metaforę. Trudno jednak było nie zauważyć, że ich opór był… dziwny. Wyciągali bezbronne dłonie na spotkanie ostrzy, biegali wkoło z krzykiem, przewracali się o własne nogi. Było w nich widać jakieś otępienie, zdumiewającą ślamazarność ruchów i całkowity brak bitewnego doświadczenia. Czyżby potrafili tylko mordować nieprzygotowanych na atak wieśniaków? Czy to mogli być ci sami ludzie, którzy masakrowali osadników i w zwierzęcym szale gryźli ich zwłoki? Tu nie można było dostrzec nawet śladu szału czy wojennej zapalczywości.
Po chwili staliśmy nad kilkunastoma trupami i ten zdumiewająco łatwy triumf nie przygotował nas na to, co miało się stać za chwilę. Bowiem z drewnianej szopy, zbitej z szerokich, solidnych bierwion, nagle wybiegło dwóch ludzi z toporami w dłoniach. Dwaj żołnierze porucznika Ronsa rzucili się w ich stronę i po chwili obaj już nie żyli. Jeden z napastników został cięty przez ramię, ale nawet nie zwolnił kroku, pomimo iż widziałem, jak cios niemal odciął mu rękę, która teraz zwisała jedynie na pasie skóry. Młody człowiek o bladej twarzy, którego Rons nazywał de Villem, pchnął sztychem w brzuch drugiego z bandytów. Ten wbił się na jego miecz, aż rękojeść zetknęła się z ciałem, wypuścił z dłoni topór, chwycił de Ville’a za głowę i wgryzł się w jego twarz. Widziałem tylko tryskającą krew i słyszałem przerażający krzyk, który nie umilkł nawet wtedy, gdy Kostuch rozłupał napastnikowi głowę szablą. Mężczyzna z odciętym ramieniem wbiegł pomiędzy dwóch innych żołnierzy, otrzymał dwa pchnięcia oszczepami, po czym zamachnął się i ściął głowę bliższemu z ludzi Ronsa. Z bezgłowego kadłuba trysnęła struga krwi, a ja podskoczyłem i zamachnąłem się mieczem. Bandyta osłonił głowę, ale miecz obciął mu dłoń i poharatał twarz. Nawet nie zaskomlał. Nie krzyknął. W blasku ognisk widziałem jego rozszerzone, błyszczące oczy. Zgasły dopiero wtedy, gdy z chrzęstem wbił się pomiędzy nie grot strzały. Wtedy dopiero upadł. Bezręki, splamiony posoką, z piersią przebitą oszczepami. Drgał jeszcze na ziemi, a z ust spływała mu krwawa piana.
– Na miecz Pana naszego – usłyszałem przerażony szept Ronsa. – de Ville, na Boga!
Odwróciłem głowę i zobaczyłem, jak porucznik próbuje zatamować krew płynącą z twarzy de Ville’a. Młody człowiek miał wyszarpany policzek, tak że odsłonięte zostały szczęka oraz zęby, a z nosa został mu jedynie krwawy strzęp z wystającą chrząstką. Na szczęście nie krzyczał, bo Bóg dał mu wcześniej łaskę omdlenia.
Pchnąłem drzwi do szopy, z której wypadło tych dwóch. Wszedłem do środka ostrożnie, trzymając w prawym ręku wysunięty miecz, a w lewą dłoń wziąłem garstkę sherskenu. Ale sień była pusta. Tylko za sąsiednimi drzwiami usłyszałem odgłos, jakby ktoś próbował barykadować wejście. Uderzyłem z rozmachu barkiem i wpadłem do środka, by zobaczyć ubranego na czarno, chudego człowieka, który próbował przesunąć pod wejście ciężką, okutą mosiądzem skrzynię. Strzeliłem go rękojeścią miecza w twarz, a on poleciał pod ścianę z chrapliwym krzykiem. Zbliżyłem się i stanąłem nad nim. Czubkiem buta kopnąłem go pod żebra. Nie za mocno. Tak tylko, by przypomnieć o swej obecności.
– Doktor Cornelius, jak sądzę? – zapytałem uprzejmie.
Kątem oka zobaczyłem, że do izby wbiegł porucznik Rons, a potem zastygł w miejscu, widząc leżącego pod ścianą mężczyznę. Tymczasem wychudzony człowieczek otarł rękawem krew z twarzy i, stękając, podniósł się na nogi. Wypluł na podłogę wybite zęby.
– To właśnie on – powiedział porucznik Rons i postąpił krok, ale chwyciłem go za ramię.
– Nie, nie – powiedziałem. – Musimy porozmawiać. Prawda, doktorze?
– A kim ty jesteś, że napadasz spokojnych ludzi? – wyseplenił doktor i zabrzmiało to jak: „a fym fy hefteś, he na-fadas fokojnych fuci?”.
Pchnąłem go na krzesło, aż usiadł z impetem.
– Co za bezczelność – powiedziałem. – Ty mówisz o napadach? A trzy wymordowane wioski?
– Wieśniacy – skrzywił się pogardliwie. – Kogo obchodzą wieśniacy? Ja mam wizję, człowieku! Ideę, za którą warto było oddać życie tych ludzi…