Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jednak zanim wyjechaliśmy z wioski, wykorzystałem czas, kiedy ludzie porucznika zajęci byli zbieraniem ciał i wszedłem do chaty, w której zostawiłem Elissę. Kiedy usłyszała kroki rzuciła się do kąta i przywarowała tam niczym bity pies, ale zaraz uspokoiła się, kiedy zobaczyła, że to ja wchodzę do środka. Zawsze miła odmiana, bo ludzie na ogół nie odczuwają ulgi i radości widząc, że ich odwiedzam. Trudno zrozumieć, czemu lękają się inkwizytorów, którzy poświęcają przecież życie, by przysłużyć się zbawieniu każdego mężczyzny i każdej kobiety zamieszkujących ten padół płaczu.

– Posłuchaj mnie, dziecko – powiedziałem. – Posłuchaj bardzo uważnie, bo od tego może zależeć twoje życie.

Patrzyła na mnie w napięciu, bezwiednie wzięła w swe ręce moją dłoń i przycisnęła ją do piersi. Mówiłem już, że miała do czego przyciskać?

– Przyjechali tu ludzie twojego pana i jedziemy z nimi do zamku. Jesteś moją kobietą i wyruszyliśmy razem z Hezu, rozumiesz? Nigdy przedtem nie byłaś w wiosce i nie widziałaś, jak zabijano ludzi, ani żadnego z nich nie znałaś. Czy wyrażam się jasno?

– Tak, panie – odparła cicho.

– Trzymaj się blisko mnie i nie odzywaj się, choćby cię o coś pytano, rozumiesz? Nigdzie nie odchodź i nie dawaj się wyciągnąć na spytki. Staraj się nawet nie słuchać, jeśli cokolwiek będą mówić. Jeśli ktoś będzie chciał coś ci kazać albo zapyta, milcz i patrz na mnie. Jasne?

– Tak, panie – powtórzyła. – Ja nic nie rozumiem, ale…

Przerwałem jej, unosząc dłoń.

– Nic nie musisz rozumieć – rzekłem. – Słuchaj moich poleceń, a może uda ci się przeżyć.

Być może zastanawiacie się nad nadmierną czułostkowością i uczuciowością waszego uniżonego sługi. W końcu, jaki miałem interes w tym, by ratować nic nie warte życie dopiero co poznanej wieśniaczki? Otóż, mili moi, jak najdalszy jestem od tego, by odmawiać wartości czyjemukolwiek życiu. Zwłaszcza życiu kogoś, kto ocalał ze strasznej masakry, udowadniając tym samym, iż taka była właśnie wola Boga. A poza wszystkim Elissa była jedyną osobą, która widziała morderców. I kto wie, może w stosownej chwili jej wiedza mi się przyda? A może nawet ocali mi życie? Przyznam też – szczerze, z pokorą i niejakim zakłopotaniem – iż bardzo byłem ciekaw pełnych i kształtnych piersi Elissy. Miałem wrażenie, że całkiem przyjemnie będzie je zobaczyć falujące nad sobą i poczuć je w dłoniach. Zwłaszcza, że kobiety, wdzięczne wybawcy, odnajdują w sobie niewiarygodnie wielkie pokłady namiętności. Och, ja wiem, jakie to niskie i przyziemne myśli, ale po pierwsze, nie miałem już od kilku tygodni kobiety, a po drugie, jestem tylko człowiekiem ubogim duchem. I jak mówi Pismo, to właśnie dla takich jak ja przygotowano Królestwo Niebieskie.

Jednak wbrew moim obawom porucznik oraz jego ludzie nie zwracali szczególnej uwagi na Elissę. Dałem jej mój zapasowy płaszcz, pod którym skryły się wieśniacze szatki i trzymałem ją przez całą drogę blisko siebie. Była posłuszną dziewczyną i milczała przez całą podróż, a odpowiadała tylko wtedy, kiedy zadałem jej pytanie. Usłyszałem nawet, jak jeden ze służących mówi półgłosem do drugiego:

– Patrz, jak wytresował tę swoją kobitę – w jego głosie był podziw. – A moja strzępi ozór z byle powodu.

Przenocowaliśmy spokojnie, choć oczywiście nie omieszkałem rozkazać chłopcom, by na zmianę trzymali straż. Zauważyłem zresztą, iż tak samo postąpił porucznik Rons, co świadczyło o tym, że albo chciał mieć oko na nas, albo obawiał się pojawienia morderców. Choć ciężko było mi wyobrazić sobie bandę, która zaatakowałaby dziesięciu zbrojnych. Ja sam postanowiłem się wyspać, ale mam wrodzoną zdolność niezwykle czujnego snu, a zbliżające się niebezpieczeństwo działa na mnie niczym kubeł zimnej wody. Tym razem jednak spokojnie przedrzemałem do świtu, a w południe zobaczyliśmy położone w zakolu rzeki wzgórze, na którego zboczu wznosił się zgrabny, nieduży zameczek z dwoma wieżycami.

– Oto i jesteśmy – rzekł porucznik Rons, chyba tylko po to, by coś powiedzieć, bo sam przecież widziałem.

* * *

Hrabia de Rodimond był zażywnym, łysiejącym czterdziestolatkiem z wyblakłymi, wyłupiastymi oczyma. Przyjął nas ubrany w skórzany, poplamiony fartuch, a na jego palcach zobaczyłem żółte ślady po kwasie. Gabinet, do którego weszliśmy, był jednym z najlepiej urządzonych laboratoriów alchemicznych, jakie zdarzyło mi się widzieć. Na stołach stały wielkie palniki, retorty, kociołki i chłodnice. Na półkach tłoczyły się setki słoików i buteleczek z kamionki, gliny lub brązowego szkła. Z alkowy obok dobiegał zapach ziół i zobaczyłem tam setki suszących się roślin. Poza tym, cóż, jak w każdym szanującym się laboratorium alchemicznym pełno tu było przedmiotów cudacznych i nikomu nie potrzebnych: wypreparowany łeb krokodyla, róg hippopotamusa, zasuszony nietoperz z rozpostartymi skrzydłami i wyszczerzonymi kłami, pazurzasta niedźwiedzia łapa oraz dwa ludzkie szkielety, jeden duży, drugi mały, a w dodatku pozbawiony czaszki. Na drewnianej półce, wzdłuż ściany, stało kilkanaście oprawnych w skórę książek.

Hrabia krzątał się przy stołach i szczypcami zdejmował właśnie z palnika tygielek, z którego walił upiornie śmierdzący i duszący dym. Na pewno substancja miała domieszkę siarki, bo bardzo wyraźnie czułem ten charakterystyczny zapach.

– Nie mam czasu, nie mam czasu… – Obrócił się w moją stronę. – Rons, kto to jest, u Boga Ojca?

– Mówiłem już, panie hrabio. To inkwizytor z Hezu.

– Mordimer Madderdin, do usług pana hrabiego – skłoniłem głowę, a de Rodimond obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem.

– Czyja prosiłem o inkwizytora, Rons?

– Nie, panie hrabio.

– To powiedz mu, żeby sobie pojechał.

Machnął ręką i obrócił się w stronę tygli.

– Za pozwoleniem, panie hrabio – powiedziałem uprzejmie, lecz twardo, bo nie miałem zamiaru dać się zbyć.

Porucznik Rons chciał mnie pociągnąć za rękaw, ale, spojrzałem na niego w taki sposób, że cofnął dłoń. Jego oczy pociemniały.

– Czego? – de Rodimond nie krył już zniecierpliwienia.

– Zakładam, że pan hrabia zechce jednak porozmawiać ze mną, a nie z oficjalną delegacją biskupa Hez-hezronu, która przyjedzie badać tu praktyki pogańskich kultów.

Drgnął, postawił tygiel na blacie i odłożył szczypce. Zakasłał.

– Pogańskich kultów? – prychnął, ale widziałem, że jest zaniepokojony, gdyż każdy wiedział, iż przysłanie oficjalnej komisji z Inkwizytorium nie wróżyło niczego dobrego.

– Widzieliśmy trupy – powiedziałem. – Zmasakrowane zwłoki mieszkańców jednej z wiosek. Porucznik przywiózł je do zamku pana hrabiego.

– Bandyci – burknął de Rodimond. – Wszędzie pełno tej hołoty. Jego Ekscelencja lepiej przysłałby mi justycjariuszy, a nie inkwizytora.

Zwalił się ciężko na obite wypłowiałym adamaszkiem krzesło.

– Przynieś wina, Rons – rozkazał – i trzy kielichy.

– To nie bandyci, panie hrabio – powiedziałem, będąc przekonany, że sam o tym doskonale wie. – Bandyci nie wyżerają mięsa ofiar, nie masakrują zwłok i nie zostawiają łupów. Domów w tej wiosce nikt nawet nie obrabował, a ciał nie obdarto z butów, ubrań ani ozdób.

Spojrzał na mnie spode łba.

– Może tak, może nie – powiedział. – Bandyci to bandyci, i nie wiadomo, co im strzeli do łbów.

– Bandyci, panie hrabio, zachowują się zwykle zdumiewająco racjonalnie – rzekłem. – Gdyż żyją z występku. I nie mordują dla samej radości mordowania. A przynajmniej nie w taki sposób. Czy pan hrabia wyobraża sobie rozbójników obgryzających zwłoki? Po co mięliby to robić?

– Zwłoki obgryzły zwierzęta – warknął i nie wiedziałem, dlaczego kłamie, gdyż sam nie wierzył we własne słowa.

– Pan hrabia wybaczy, ale jestem w stanie poznać ślad ludzkich szczęk i odróżnić je od zwierzęcych – odparłem uprzejmie. – Byłbym też niezwykle szczęśliwy, gdyby pan hrabia raczył mi wyjaśnić, jak to się stało, że żołnierze pana hrabiego zjawili się w wiosce już kilka godzin po masakrze, pomimo że zamek jest oddalony od wioski o dzień drogi.

Porucznik Rons musiał słyszeć te słowa, gdyż właśnie wracał z tacą, na której stał srebrny dzbanek i trzy szerokie kielichy. Widziałem jednak, że nawet brew mu nie drgnęła.

– Nalej – rozkazał de Rodimond. – Czy pan chce mnie przesłuchiwać, inkwizytorze? – wstał z krzesła. – Mnie, hrabiego de Rodimond?! Czy waży się pan poddawać w wątpliwość moje słowa?

– Szukam prawdy, wasza dostojność – odparłem grzecznie.

– To cesarskie pogranicze, inkwizytorze – rzekł – i nie podlega twej jurysdykcji.

– Czy wasza dostojność ma ochotę tłumaczyć to biskupiemu poselstwu, które przybędzie z Hezu, czy też woli porozmawiać ze mną?

– Grozisz mi? – Widziałem, że jest wściekły. Ale jednocześnie gdzieś w głębi jego oczu wyczytywałem lęk.

– Nigdy bym się nie ośmielił, panie hrabio, grozić przedstawicielowi tak znakomitego rodu – powiedziałem. – Mam tylko zaszczyt poinformować pana hrabiego o tym, jak przedstawia się sytuacja.

– Znakomitego rodu? – prychnął. – A to paradne! Założę się, że nie słyszałeś wcześniej o hrabiach de Roditmond, nieprawdaż?

– Z pokorą i żalem przyznaję, że moja wiedza na temat wielkich rodów arystokratycznych jest nader nikła – skłoniłem głowę.

– Umie słodzić ten inkwizytor, co, Rons? – hrabia roześmiał się i podał mi napełniony kielich. – Nie musisz mi pochlebiać, Madderdin, czy jak ci tam. Hrabiowski tytuł i nadanie lenn dostaliśmy, bo mojej świętej pamięci mamusia puszczała się z cesarskim koniuszym. Tak to już w życiu bywa, inkwizytorze. Mój pradziadek był uczciwym bednarzem, dziadek mniej uczciwym żołnierzem, ojciec przekupnym oficerem straży, który dorobił się wielkich rogów, a ja jestem hrabią. Jak mówią: szaleńcem, alchemikiem i konfratrem diabła. Kim będzie mój syn? – roześmiał się, obnażając żółte i nierówne zęby.

– Cenię ludzi zajmujących się alchemią – powiedziałem uprzejmie, ignorując jego wywody na temat rodziny – gdyż nauka ta wymaga wielkiej wiedzy i cierpliwości działania. Kościół nie widzi w niej nic złego.

23
{"b":"88179","o":1}