Już po chwili usłyszałem ciche pukanie i do środka wszedł Drugi. Teraz nie sprawiał wrażenia ani pijanego, ani rozbawionego.
– Co tam, mały? – zapytałem. – Siadaj sobie.
Usiadł na zydlu, potrząsnął butelką, po czym odszpuntował ją i łyknął solidnie.
– Jak już zacznę, to nie mogę przestać – powiedział tonem wyjaśnienia. – Bałem się podpytywać za bardzo, ale coś tam niby wiem…
– No? – zachęciłem go.
– Jest taki człowiek w miasteczku. Niby lekarz, podobno go kiedyś nawet wzywali do okolicznej szlachty. Ma książki, Mordimer, dużo książek…
– Ja też mam książki w Hezie. – Wzruszyłem ramionami. – I co z tego?
– Ty tak, ale tutaj? Mówią też, że smalił cholewki do tej małej, ale raczej był niby nie zanadto śmiały…
– To już coś – powiedziałem.
– I najlepsze, Mordimer – uśmiechnął się i pstryknął palcami.
– Wal.
– To brat pieprzonego burmajstera. Przyrodni, bo przyrodni, ale zawsze niby brat.
– Ha! – Spuściłem nogi z łóżka. – Dobrze się spisałeś, mały. Idź teraz spokojnie pić, a my złożymy wizytę panu doktorowi. Jak wszystko dobrze pójdzie, niedługo rozpalimy tu przyzwoity stos. Albo w Hezie – dodałem po chwili.
Doktor mieszkał niedaleko rynku, więc konie, rzecz jasna, zostawiliśmy w stajni. Niech sobie odpoczywają i żrą smaczny owiesek, bo niedługo czeka je znowu długa droga. I tak dobrze, że słońce wysuszyło nieco te przeklęte błota, i miałem nadzieję, że dalszą część podróży odbędziemy w przyzwoitszych warunkach. No, ale wcześniej należało załatwić wszystkie sprawy tutaj, w tym całym Thomdalz. Swoją drogą, co za barbarzyńska nazwa, mili moi.
Szliśmy przez rynek, a ja widziałem ścigające nas spojrzenia. Nie, żeby ktoś przyglądał się jawnie i bezczelnie, stał, mrużąc ślepia i obserwując nasze kroki. Co to, to nie, moi drodzy. Ludzie wyglądali zza okiennic, wychylali cichcem głowy z zaułków. Niedobrze jest być zbytnio ciekawym inkwizytorskiej pracy, bo zawsze inkwizytor może zaprosić do siebie, prawda? A przynajmniej tak właśnie sobie to wszystko wyobrażają prostacy.
Dom doktora był murowany i solidny. Zbudowany z dobrej, czerwonej, równiutko ułożonej cegły. Posiadłość otaczał drewniany płot, wysoki, bo sięgający ciut powyżej mojej głowy. W sadzie rosło kilka zdziczałych jabłonek i jedna wiśnia obsypana jak trądem zeschłymi, małymi wisienkami.
– Zawołany ogrodnik z doktora – rzekł Kostuch.
Pchnąłem drewnianą furtę i weszliśmy do ogrodu. Z rozchwierutanej budy wyskoczył pies o zjeżonej, skołtunionej sierści. Nawet nie zaszczekał, ani nie zawarczał, tylko od razu rzucił się na nas. Nie zdążyłem nic zrobić, a już usłyszałem cichutkie zawodzenie i grot trafił zwierzę prosto w pierś. Pies skręcił się w powietrzu i zwalił na ziemię martwy, z pierzastym bełtem sterczącym wśród brudnego futra.
– Dobra robota, mały – powiedziałem.
Weszliśmy na ganek po drewnianych, wygładzonych czasem i podeszwami butów schodach. Zastukałem silnie do drzwi. Raz, drugi, a potem trzeci.
– No cóż, Kostuch… – powiedziałem, ale nie zdążyłem dokończyć, kiedy ze środka usłyszeliśmy człapanie, a potem głos, który brzmiał jakby ktoś przeciągał pilnikiem po szkle.
– Kogo diabli niosą?
– Otwieraj, człowieku – powiedziałem. – W imieniu Świętego Officjum.
Za drzwiami zapanowała cisza. Długa cisza.
– Kostuch – rzekłem spokojnie. – Będziesz jednak musiał…
– Już otwieram – powiedział głos ze środka. – Chociaż nie wiem, czego może chcieć u mnie Święte Officjum.
Usłyszeliśmy chrobot odsuwanej zasuwy. Jednej, drugiej, potem trzeciej. Jeszcze potem szczęknął klucz przekręcany w zamku.
– Twierdza, co? – zadrwił Kostuch.
Drzwi uchyliły się i zobaczyłem mężczyznę o chudej, porośniętej siwawą szczeciną twarzy. Miał czarne, bystre oczy.
– Niech no się przyjrzę… Taaak, widziałem was, mistrzu inkwizytorze, na rynku. – Usłyszeliśmy brzęk zwalnianego łańcucha i drzwi otworzyły się szerzej. – Zapraszam do środka.
Z wnętrza buchnęło smrodem… I to nie zwyczajnym smrodem gnoju, niepranej odzieży, niemytych ciał, czy zepsutego pożywienia, którego można by się spodziewać. O, nie, moi drodzy, to był inny smród. W tym domu warzono zioła, palono siarkę, stapiano ołów. Nasz doktor zajmował się widać i medycyną, i alchemią. To zresztą często szło w parze, a Kościół nie widział w tym nic złego. Do czasu, rzecz jasna.
– Proszę, proszę… – Doktor zobaczył nagle twarz Kostucha i głos uwiązł mu w gardle.
Weszliśmy do sieni, a potem do wielkiego, zagraconego pokoju. Naczelne miejsce zajmował ogromny stół, a na nim piętrzyły się retorty, butelki i buteleczki oraz słoiki i kociołki. Nad dwoma palnikami, jednym dużym, a jednym maleńkim, coś wisiało w kotłach, bulgotało i wydobywał się stamtąd duszący smród. Zobaczyłem kilka rozrzuconych ksiąg, w rogu pokoju, w sporym stosie leżały następne. W klatce siedział przerażony szczur o małych, błyszczących oczkach, a na krawędzi stołu leżała zręcznie spreparowana głowa lisa. W ciemnym kącie szczerzył zęby wypchany wilczek. Zbliżyłem się i zobaczyłem, że wypychacz był prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Szczenię wyglądało jak żywe, nawet cytrynowo żółte, szklane ślepia zdawały się pałać morderczym blaskiem.
– Świetna robota – powiedziałem.
– Miło mi – odchrząknął gospodarz. – Pozwólcie, mistrzu, że się przedstawię. Jestem Joachim Gund, doktor medycyny Uniwersytetu w Hez-hezronie i przyrodnik.
– Cóż sprowadziło uczonego do takiego miasteczka? – zapytałem uprzejmie.
– Pozwólcie, panowie – chrząknął znowu – do innej izby. Nie jestem zwyczajny gości, więc tak tu wszystko wygląda…
– Widziałem gorsze rzeczy – odparłem, a Kostuch roześmiał się.
– Tak, tak. – Doktor wyraźnie pobladł, chociaż miał ziemistą cerę.
Pokoik, do którego nas wprowadził, był również nad wyraz zagracony, ale przynajmniej nie śmierdziało tam tak bardzo, jak w dużej izbie. Kostuch i bliźniak usiedli na wielkiej, okutej mosiądzem skrzyni, ja rozparłem się w obstrzępionym fotelu, a doktor przycupnął na zydlu. Wyglądał niczym chudy, wygłodzony ptak, który zaraz zerwie się do lotu.
– Czym mogę wam służyć, dostojny mistrzu? – zapytał. – Może naleweczki?
– Dziękuję – odparłem. – Łatwo się chyba domyślić, że zgony Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, dobrze zapamiętałem nazwiska, prawda?, wzbudziły niepokój Świętego Officjum. Rad bym wiedzieć, co człowiek uczony, jak wy, sądzi o tych przypadkach?
– Ha! – Zatarł dłonie, mimo że w izbie było ciepło.
– Od początku mówiłem, że Loretta jest niewinna, ale kto by tam chciał słuchać…
– Komu mówiliście? – zagadnął niewyraźnie Kostuch, bo obgryzał sobie właśnie paznokieć.
– Aaaa… komu? – stropił się wyraźnie doktor. – Tak w ogóle mówiłem. To wszystko ludzka głupota. Bajędy. Wymysły. Fantasmagorie. – Spojrzał na mnie, jakby chcąc się upewnić, czy rozumiem ostatnie słowo.
Rozumiałem.
– Czyli: nic się nie stało? – uśmiechnąłem się łagodnie.
– Nie tak, żeby nic, bo pomarli. Ale z naturalnych przyczyn mistrzu! Peter dawno chorował na kaszel i spluwał krwią, Dietrichowi nie raz przystawiałem pijawki, tymczasem Balbus obżerał się do nieprzytomności, a miał kłopoty z wypróżnianiem. Źle żyli, mistrzu. Niezdrowo.
– Taak – pokiwałem głową. – A białe, grube robaki?
– Robaki – wypluł to słowo, jakby było nieprzyzwoite. – Czego to ludziska nie wymyślą?
– Na przykład wasz brat, burmistrz – poddałem.
– No tak – przyznał niechętnie. – Ale ja w to nie wierzę.
– Nie wierzycie – powtórzyłem – no cóż… Pozwolicie, że rozejrzymy się trochę?
– Rozejrzycie? – Znowu pobladł. – Ja nie wiem, czy macie…
– Mamy – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Wierzcie, że bardzo mamy.
– Cóż. – Zatarł po raz kolejny dłonie. Zauważyłem, że palce ma pokryte sinymi i białymi odbarwieniami. – Skoro tak…
– Skoro tak, to tak – uśmiechnąłem się samymi ustami i wstałem. – Zobaczmy najpierw strych i piwnicę.
– Na strychu tylko kurz, pająki i szczury – rzekł szybko doktor. – Wierzcie mi, że jedynie się wybrudzicie i namęczycie…
– Pokazuj ten strych – warknął Kostuch.
– Nie, Kostuch, spokojnie – powiedziałem. – Skoro doktor mówi, że strych taki nieprzytulny, zejdźmy do piwnicy.
– Dd-do piwnicy? – zająknął się Joachim Gund.
– Czemu nie? A zresztą – udałem, że się zastanawiam. – Wy, doktorze, pokażecie moim asystentom piwnicę, a ja w tym czasie rozejrzę się po obejściu.
Wiedziałem, że nic nie znajdziemy ani w piwnicy, ani na strychu. Doktor Gund celowo prowadził nas w maleńką pułapkę. Jego zakłopotanie wydawało się bardzo prawdziwe, ale dałbym sobie głowę uciąć, że tylko udawał. Oczywiście, był poruszony naszą wizytą, lecz liczył, że zmęczymy się, przeszukując piwnice oraz strych, i damy mu wreszcie spokój. W końcu mógł spodziewać się, że Inkwizycja prędzej, czy później zawita do domu lekarza, dziwaka i alchemika. I tego wszystkiego nie zamierzał przed nami kryć. Retort, doświadczeń, eksperymentów. Zobaczcie, nie mam nic, co warto byłoby zataić – wydawał się mówić. Bardzo sprytne, mili moi, ale czułem w tym wszystkim fałsz.
Wyszedłem na zewnątrz i rozejrzałem się. Martwy pies leżał w połowie drogi do furtki, tak jak go zostawiliśmy. Skierowałem się na tyły obejścia. Uchyliłem drzwiczki i zajrzałem do komórki, gdzie leżały równiutko ułożone sosnowe szczapy oraz dębowe bale z obłażącą korą. Przy ścianie stały widły, grabie z wyłamanym środkowym zębem i szpadel z łopatą poznaczoną zaschniętym błotem. Nic ciekawego.
W cieniu rozłożystego kasztana zobaczyłem starannie ocembrowaną studnię. Uniosłem drewnianą klapę i zajrzałem w głąb. Osiem, dziewięć stóp ode mnie lśniło oczko wody. Widywałem już kryjówki ulokowane pod powierzchnią wody w studni, ale nie wydawało mi się, aby szanowny doktor miał siłę i chęci na lodowate kąpiele. Nie mówiąc o tym, że na gładkim murze cembrowiny nie było żadnych uchwytów ani klamer, które pomagałyby przy wchodzeniu i schodzeniu. Gdzie więc kryła się jaskinia czarownika? Ha! Oto dobre pytanie. Czyżbym jednak się mylił, a Joachim Gund nie był tak cwany, na jakiego wyglądał, i zajmował się mroczną sztuką w piwnicy lub na strychu?