Przeszedłem się wolno wzdłuż drewnianego ogrodzenia, a potem przemierzyłem ogród wzdłuż oraz wszerz i po przekątnej. Nic nadzwyczajnego. Zaniedbany i zachwaszczony kwietnik, małe, przegniłe jabłuszka brązowiejące w nie koszonej trawie, kilka krecich kopczyków, paręnaście garści pękniętych kasztanów. Spacerując, uważnie patrzyłem pod nogi, ale wszędzie zwycięsko się pieniły trawa i chwasty. Szukałem jakiegoś śladu. Na przykład klapy przysypanej ziemią i przyłożonej wyciętym pasem trawy. Ale nie było nic. Cóż, nadszedł więc czas modlitwy. Uklęknąłem pod drzewem i starałem się wyciszyć myśli. Wsłuchałem się w leciutki szum wiatru, który przepływał obok mnie i przeze mnie.
– Ojcze nasz – zacząłem – któryś jest w Niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w Niebie, tak i na ziemi.
Przymknąłem oczy i powolutku czułem, że spływa na mnie Moc. Pomimo zaciśniętych powiek zaczynałem widzieć. Gałęzie drzew majaczyły gdzieś pośród zielonych i żółtych rozbłysków.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i daj nam też siłę, abyśmy nie przebaczali naszym winowajcom.
Wybuchy czerwieni ogarnęły prawie wszystko, ale spod nich widziałem już zarys dachu domu i zieleń trawy. Cały obraz migotał, trząsł się i zmieniał, ale wiedziałem, że muszę wytrwać. Pomimo, że jak zwykle pojawił się brat modlitwy – ból. Uderzył niespodziewanie, wraz z falą czerwieni. Tak jakby przypłynął na galerze o szkarłatnych żaglach. Omal nie przerwałem modlitwy i nie otworzyłem oczu.
– I pozwól nam odeprzeć pokusy, a zło niech pełza w prochu u stóp naszych. Amen.
Ból zadomowił się na dobre, ale starałem się o nim nie myśleć. Starałem się też nie koncentrować wzroku na obrazach wyłaniających się z rozbłysków. Dobrze wiedziałem, że jeśli wpatrzę się w jakiś element, fragment tej rzeczywistości – nie rzeczywistości, to im bardziej będę próbował go zobaczyć, tym szybciej rozpłynie się on i zniknie. Obrazy przepływały przeze mnie, a ja modliłem się dalej, i czasem widziałem siebie samego, jakbym obserwował z góry ciemną, klęczącą postać pulsującą czerwienią bólu.
– Ojcze nasz – zacząłem znowu, choć modlitwa nie przynosiła ukojenia, a tylko wzmagała ból.
Ja jednak zdawałem się już płynąć gdzieś wśród kolorów i obrazów, otulony jaskrawym, żółtym blaskiem.
Musiałem siedmiokrotnie powtórzyć modlitwę, zanim poprzez zamknięte oczy wyraźnie dostrzegłem ogród i dom. Nie były takie, jak mogłem zapamiętać wcześniej. Dom pulsował mrokiem, zdawał się zbliżać i oddalać. Ogród jarzył się wściekłą, bolesną zielenią. Wyraźnie widziałem zeschnięte wiśnie uczepione gałązek drzewa, które teraz zdawały się brunatnymi potworkami o szczękach wypełnionych zębami w kształcie igieł. Widziałem krążące wokół tego domu istoty, których nie sposób opisać za pomocą słów. Stwory bez wyraźnych kształtów i barw, unoszące się nad ziemią i leniwie płynące w powietrzu. Obserwowanie ich budziło grozę, którą tylko modlitwa pozwalała mi przezwyciężyć. Modliłem się i wydawało mi się, że cały jestem już tylko ulepiony z bólu. Ale gdybym przerwał litanię w tym właśnie momencie, kto wie, czy nie znalazłbym się w polu widzenia bezkształtnych monstrów. A sama myśl, iż któryś mógłby spojrzeć w moją stronę, wywoływała paroksyzm przerażenia.
Teraz mogłem już swobodnie się rozglądać. Ba, mogłem, chwyciwszy za wieżyczkę na dachu, obracać dom, to w lewo, to w prawo, by zajrzeć do wszystkich jego zakamarków. I prawie od razu dostrzegłem miejsce, które powinienem dostrzec. Pulsującą błękitem iluzję. To była ściana w komórce na drewno. Stworzona za pomocą tak silnego zaklęcia, że cegły było nie tylko widać, ale można je też było poczuć pod palcami, a nawet skaleczyć się o ich chropawą powierzchnię. Ten mur można by dowolnie opukiwać i osłuchiwać. Brzmiałby jak zwykła, lita, ceglana ściana. Bo dźwięk też był w tym wypadku iluzją. Ostrożnie wypatrzyłem błękitno-srebrne nici utrzymujące iluzoryczną ścianę i przerywałem je powolutku, jedna po drugiej. Pulsujący błękit stopniowo blakł, szarzał, aż w końcu zgasł. Wiedziałem, że w tym samym momencie ściana z solidnej, ciemnoczerwonej cegły po prostu zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu.
Otworzyłem oczy i osunąłem się z kolan na ziemię. Poczułem na policzkach mokry, zimny dotyk trawy. Skuliłem się, podciągając nogi wysoko pod brodę. Byłem szczęśliwy, że wszystko przestało mnie boleć, ale jednocześnie wcale nie miałem ochoty wstawać.
– Mordimer – usłyszałem nad sobą. – Mordimer…
Skuliłem się jeszcze bardziej, ale wtedy ten ktoś, a po zapachu poznałem Kostucha, szarpnął mnie mocno za ramię.
– Mordimer? Modliłeś się?
Poczułem na wargach zimny dotyk metalu, a Kostuch siłą rozwarł mi szczęki. Mocna śliwowica o intensywnym aromacie i smaku wlała mi się w usta. I w gardło. Zakaszlałem. Kostuch przytrzymał mnie i lał wódkę dalej. Szarpnąłem się, uciekłem z głową i zwymiotowałem.
– Na… miecz… Chcesz mnie… zabić? – wyjąkałem i zwymiotowałem jeszcze raz.
Wyciągnąłem ręce w jego stronę.
– Daj – powiedziałem, a on nalał mi gorzałki w dłonie. Przymknąłem oczy i chlusnąłem sobie w twarz śliwowicą.
– Lepiej. – Usiłowałem wstać, ale zachwiałem się, i Kostuch musiał mnie przytrzymać.
Oparłem się o pień drzewa. Czułem, że cały drżę, tak jakbym obudził się w lodowatej izbie po mocno zapitej nocy. Nic mnie nie bolało, ale wydawało mi się, że każda część mego ciała rozpada się na kawałeczki.
– Kostuch. Dzięki.
Pokiwał głową.
– Co mam robić, Mordimer? – spytał.
– Aresztuj…cie go – powiedziałem. – Ja muszę tu zostać… chwilę.
Nie miałem siły, by mówić dalej, a było wiele do powiedzenia. Na szczęście Kostuch sam wiedział, co ma robić.
– Dyby, tak? Knebel? Straż przez całą noc? Zawieziemy go do Hezu, tak?
– Tak – odparłem. – Idź już…
Musiałem zasnąć, bo kiedy się ocknąłem, była już noc, a ja miałem płaszcz i włosy mokre od rosy. Spojrzałem w księżyc, który lśnił silnym, srebrnym blaskiem i wstałem. Odetchnąłem głęboko.
– Jeszcze jeden taki czarownik i będą cię zbierać łopatą, biedny Mordimerze – powiedziałem do siebie.
Dom Joachima Gunda stał ciemny i pusty. Powlokłem się w stronę komórki na drewno. Krótki sen przyniósł jednak wytchnienie, bo przynajmniej stawiałem prosto kroki, chociaż nadal kręciło mi się w głowie. Zajrzałem do schowka i zobaczyłem, że za równo ułożonymi dębowymi balami nie ma już ceglanej ściany, lecz stoi tam drewniane przepierzenie z małymi, uchylnymi drzwiczkami.
Nie spiesząc się, przeniosłem bale i utorowałem sobie drogę. Pchnąłem drzwiczki. Za nimi znajdowała się przytulnie urządzona komnatka. Stały w niej zdobiony adamaszkiem fotel i mahoniowy sekretarzyk oraz okrągły stolik. Na solidnych półkach leżały oprawione w skórę księgi, podłogę zaścielał dywan z grubym włosiem. I wszystko wyglądałoby naprawdę przyjemnie, gdyby nie fakt, że na dywanie wyhaftowany był pentagram. Zdjąłem z półki pierwszą z brzegu książkę. Gruba, cielęca skóra i błyszczące złotem litery tytułu.
– Demonologica – przeczytałem na głos. Zdjąłem drugi wolumin.
– Cursae Satanis. – Tym razem litery błyszczały srebrem, a oprawa była stara i zmatowiała.
– Piękny zbiór – powiedziałem znowu do siebie. Inne księgi były podobnego autoramentu. Większość traktowała o czarnoksięstwie, rzucaniu uroków i przyzywaniu demonów. Jedna poświęcona została astrologii, następna miksturom leczniczym oraz truciznom, znalazłem też tom wyjaśniający tajniki anatomii. Skądinąd ten nie był zakazany. Ale część ksiąg, od wielu lub nawet wielu dziesiątek lat, znajdowała się na kościelnym indeksie, a reszta nie trafiła tam nigdy, gdyż Kościół nie chciał nawet oficjalnie przyznać, że istnieją. Rzecz jasna, my inkwizytorzy, musieliśmy o nich wiedzieć, ale przed zwykłymi ludźmi pilnie ukrywano te sekrety. W jaki sposób Gund wszedł w posiadanie tak niezwykłego i bezcennego wręcz zbioru? Oto było pytanie, na które zyskamy odpowiedź w Hezie. Sprawa była zbyt poważna, bym mógł zajmować się nią na miejscu, a Joachim Gund zbyt niebezpiecznym człowiekiem, by pozwolono mu umrzeć bez dokładnej spowiedzi.
Usiadłem w fotelu i zamyśliłem się. Oto, jak plotą się ludzkie losy. Przypadkowa wizyta w obskurnym miasteczku, przypadkowe spotkanie tłumu wiodącego czarownicę, moja chęć wyjaśnienia sprawy. Może nie przypadkowa, ale wiedziałem, że nie każdy inkwizytor zawracałby sobie głowę śledztwem. I wśród nas były czarne owce… Przecież gdybyśmy przybyli dzień później, po Loretcie pozostałby tylko rozmiękły deszczem popiół wokół metalowego słupa na środku rynku. Gdybyśmy przybyli dzień wcześniej, przejechalibyśmy przez miasto, zatrzymując się tylko może na jedną noc w karczmie, a wtedy całe teatrum ukryto by przed naszymi oczami i sprawę przeprowadzono po naszym wyjeździe.
A jednak wylądowaliśmy w Thomdalz dokładnie w chwili, w której wylądować powinniśmy. I odkryliśmy niezłe bagno, mili moi. Któż teraz może powiedzieć, że Aniołowie nie dbają, by prostować nasze ścieżki?
Powoli wertowałem księgi. Dla człowieka nie szkolonego już samo zerknięcie na ich treść mogłoby być zgubne. Bo w jaki sposób wyrzec się władzy? Jak zrezygnować z panowania nad ludzkim życiem, nad uczuciami? Ha! Dobre pytanie. Zastanawiacie się, mili moi, czy inkwizytorów nie kusiło czasem, by skorzystać z zakazanej wiedzy? Och, kusiło i to bardzo. A niektórzy, ku swemu nieszczęściu, pokusie tej ulegali. Czasami nawet z zacnych pobudek, ale czarnej magii nie można wykorzystać w dobrych celach. Tylko nie każdy to rozumiał, mimo lat szkolenia i rad mądrych wykładowców. Inkwizytorium nie wyciągało tych (rzadkich, powiedzmy szczerze) wypadków na światło dzienne. Nie wyobrażacie sobie chyba, by inkwizytor mógł spłonąć na stosie ku uciesze gawiedzi? Po prostu zabierano go w jedno z naszych sekretnych, ustronnych miejsc, gdzie pracowali najwierniejsi z wiernych i najzaufańsi z zaufanych. I tam, w poczuciu miłości i współczucia, rozmawiano z nim tak długo, póki nie wyznał wszystkich grzechów i nie wyjawił, jak doszło do tego, że skręcił z drogi prawa na drogę występku. A kiedy nie miał już żadnej własnej myśli, pozwalano mu umrzeć śmiercią pełną oczyszczającego bólu.