– Wystarczy – przerwałem jej. – Czy którykolwiek żądał zwrotu prezentów?
– Nie. – Znowu ten leciutki uśmieszek.
Spojrzałem w stronę księdza i burmistrza. Ksiądz siedział zasępiony, bo rozumiał chyba w jakim kierunku zmierza śledztwo, a burmistrz słuchał wszystkiego z głupkowato rozdziawionymi ustami.
– Czy słyszałaś o czarostwie, Loretto?
– Tak.
– Czy wiesz, że używanie czarów jest grzechem śmiertelnym karanym na ziemi przez Święte Officjum, a po śmierci przez Boga Wszechmogącego?
– Tak.
– Czy znałaś albo znasz kogoś, kto rzucał czary lub uroki?
– Nie.
– Czy potrafisz wytłumaczyć, dlaczego twoi zalotnicy, Dietrich Golz, Balbus Brukdoff i Peter Glaber, umarli w męczarniach, a z ich ciał wypełzły białe robaki?
– Nie.
– Czy miałaś kiedyś włosy lub paznokcie któregoś z nich?
– Nie!
– Czy lepiłaś lalki w wosku mające ich wyobrażać, albo rzeźbiłaś je w drewnie, czy innym materiale?
– Nie! Nie!
– Czy modliłaś się o ich śmierć?
– Nie, na Boga!
Mówiła prawdę. Wierzcie mi. Dobry inkwizytor poznaje to w okamgnieniu. Być może trudniej bywa, kiedy chodzi o chytrego kupca, wykształconego księdza lub mądrego szlachcica. Ale nikt mi nie powie, że Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, nie rozpoznałby kłamstwa w słowach małej mieszczki z zapadłego miasteczka.
– Czy w domu oskarżonej znaleziono podejrzane przedmioty? Takie, które mogłyby służyć do zadawania uroków i odprawiania czarów? – Zwróciłem się w stronę księdza i burmistrza, chociaż znałem odpowiedź.
– Nie – odparł ksiądz za nich obu.
– Zarządzam przerwę w przesłuchaniu – powiedziałem. – Odprowadźcie oskarżoną do celi.
Strażnik rozwiązał Lorettę, tym razem nieco ostrożniej niż poprzednio, a my udaliśmy się na górę. Kazałem Kostuchowi, by nalał mi piwa, i łyknąłem sobie porządnie.
– Wasze oskarżenia walą się jak domek z kart – powiedziałem, a Kostuch pozwolił sobie na króciutki rechot. – Chociaż ktoś w tym miasteczku naprawdę bawi się czarami…
Burmistrz wyraźnie pozieleniał. I nic dziwnego. Nikt nie chce mieć czarownika w sąsiedztwie, chyba że ten czarownik właśnie skwierczy na stosie. A i wtedy, wierzcie mi na słowo, bywa to niebezpieczne.
– I z pewnością z waszą szczodrobliwą pomocą – nie wykrzesałem w głosie nawet grama ironii – uda nam się odkryć, kto to jest. Lecz zanim postawię swoją reputację, że nie jest to Loretta Alzig, przeszukamy jej dom. Czy co tam z jej domu raczyliście pozostawić…
– Ppprze-pprzesz… – zaczął burmistrz.
– Wiem, że przeszukaliście – odparłem – i ufam nawet, że znaleźliście wszelkie cenne przedmioty. Ale ja zajrzę tam raz jeszcze. Pierwszy – obejrzałem się na bliźniaków – idziesz ze mną i Kostuchem, a ty, Drugi, możesz się napić w gospodzie.
– Dziękuję, Mordimer – powiedział, chociaż tak jak i ja, zdawał sobie sprawę z faktu, że picie w gospodzie również może być pracą.
* * *
Dom Loretty Alzig okazał się parterowym drewnianym budynkiem o szerokich okiennicach, które teraz smętnie zwisały na zerwanych zawiasach. Budynek otoczony był płotem, po lewej jego stronie zauważyłem podeptane grządki, na których rosły niegdyś kwiaty i zioła. Drzwi były do połowy uchylone, a wnętrze przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Nie tylko zniknęły wszystkie cenniejsze przedmioty (widziałem ślady po kilimach, dywanach i lampach), ale to, co zostało, było zniszczone. Połamane krzesła, porąbany siekierą stół, futryny wyrwane ze ściany… Cóż, nawet jak Loretta opuści areszt, nie za bardzo będzie miała dokąd wracać.
– Ładnie, ładnie – powiedziałem, a burmistrz skulił się pod moim wzrokiem.
– Wy zostajecie na zewnątrz – rozkazałem, patrząc na księdza i burmistrza. – Pierwszy ze mną.
Zwiedziliśmy cały dom. Sypialnię, z której próbowano wynieść łoże, a kiedy rzecz się nie udała, porąbano je na kawałki. Kuchnię, pustą, z podłogą zasłaną skorupami pobitych naczyń. Pełen pajęczyn strych.
– Nic, Mordimer – rzekł Pierwszy. – Nic tu nie ma.
– Zobaczmy więc piwnicę – powiedziałem.
Klapa do piwnicy znajdowała się obok kuchni, w komórce o ścianach i podłodze wybrudzonych węglem. Szarpnąłem za metalowy uchwyt i klapa, ciężka jak cholera, podniosła się ze zgrzytnięciem. W ciemność prowadziły stare, drewniane schody. Wysłałem Pierwszego po lampę i zeszliśmy przy mdłym światełku. Piwnica była spora, składała się z wędzarni oraz składu pełnego węgla i równo przyciętych drewnianych bali. Pierwszy z przymkniętymi oczyma szedł wolno wzdłuż ścian, wodząc palcami po ich powierzchni. Nie przeszkadzałem mu pytaniami, bo wiedziałem, że musi się skoncentrować. Tylko koncentracja pomoże mu w znalezieniu tego, czego szukamy.
– Jessst – powiedział w końcu z satysfakcją. – Tu, Mordimer.
Zbliżyłem się i przyjrzałem ścianie.
– Nic nie widzę. – Wzruszyłem ramionami, ale nie zauważył, bo stał obrócony do mnie plecami.
– Jest, jest, jest – niemalże zaśpiewał, a potem zaczął delikatnie wodzić palcami, naciskając kamień to tu, to tam.
Czekałem cierpliwie, aż wreszcie Pierwszy stęknął, wbił paznokcie w mur i z wysiłkiem wyciągnął jedną z cegieł. Przyświeciłem lampką i zobaczyłem, że cegła skrywała małą, stalową dźwigienkę. Pierwszy szarpnął nią, a wtedy coś w ścianie chrupnęło i otworzyły się tajne drzwi prowadzące do niewielkiej komórki.
– Kto by pomyślał? – Pokręcił głową Pierwszy. – Na takim, prawda, zadupiu!
– Nooo – odparłem, bo faktycznie trzeba być dobrym rzemieślnikiem, by wykonać tak sprytnie zabezpieczony schowek.
Jasne, że w bogatym, kupieckim domu w Hezie byłoby to zupełnie normalne, ale tu nie oczekiwaliśmy takiej niespodzianki. Jednak prawdziwą niespodzianką było to, co ujrzałem w środku. Na równo zawieszonych półkach leżały słoiczki z ziołami, stały buteleczki z różnokolorowymi miksturami, a na wbitych w ścianę haczykach suszyły się następne rośliny.
– Proszę, proszę – powiedziałem i przyjrzałem się roślinom. – Tojad, sporysz, wilcza jagoda, ładnie, Pierwszy, co?
– Ładnie, Mordimer – przytaknął. – Ale właściwie: co ładnie? – spytał po chwili zastanowienia.
– Nasza śliczna Loretta jest trucicielką, mały – powiedziałem. – A cóż to takiego?
Zajrzałem do słoiczka i powąchałem zawartość.
– Shersken – naprawdę się zdziwiłem. – Skąd ona ma shersken?
Shersken był mieszaniną pewnych ziół, przygotowywaną w specjalny i dość skomplikowany sposób. Mieszaniną, którą bardzo sobie ceniłem, jako przydatną broń. Bowiem shersken ciśnięty w oczy wroga powodował niemal natychmiastową, choć tymczasową, ślepotę. Jednak mieszanina miała i inne walory. W małych dawkach, pita jako gorący wywar, leczyła wzdęcia i pomagała na kaszel.
W nieco większych dawkach powodowała powolną śmierć. Człowiek, któremu dodawano shersken do jedzenia lub napojów, wypalał się powoli, niczym woskowa świeca i tylko fachowiec potrafił poznać, że zabija go trucizna.
– Czyli to ona – powiedział Pierwszy.
– Zgłupiałeś? – westchnąłem. – Od kiedy pod wpływem trucizn twoje ciało zżerają robale, co?
– Ale spalimy ją, prawda, Mordimer?
– Na miecz Pana naszego! – nie wytrzymałem. – Dlaczego ją mamy spalić, mały? Ona jest cholerną trucicielką, a nie żadną czarownicą!
Cofnąłem dłoń z latarnią i zobaczyłem, że Pierwszy nie ma najmądrzejszego wyrazu twarzy.
– Ale kogoś spalimy, Mordimer, prawda?
– Ano tak – powiedziałem, zamykając drzwiczki. – Kogoś na pewno spalimy. Ale teraz morda w kubeł. Nic nie znaleźliśmy, zrozumiano?
Pokiwał gorliwie głową i dokładnie wpasował wyjętą z muru cegłę na właściwe miejsce.
* * *
W celi Loretty śmierdziało jak diabli. Cóż, nawet piękne kobiety muszą gdzieś załatwiać naturalne potrzeby, a ona miała do dyspozycji tylko przerdzewiały cebrzyk. I tak dobrze, bo widziałem już więźniów śpiących na klepisku stworzonym z warstwy od lat nie sprzątanych i zaschniętych odchodów. Można powiedzieć, że tutaj miała jaśniepańskie wygody.
Kiedy usłyszała hurgot klucza w zamku (strażnik znowu sobie nie mógł z nim poradzić), poderwała się ze słomy, na której leżała.
– Jesteś wolna – powiedziałem. – Oskarżenie o czarostwo i zabójstwa zostaje oddalone.
Patrzyła na mnie, jakby do końca nie rozumiała, co mówię. Zgarnęła z czoła niesforny kosmyk splątanych włosów.
– Tak po prostu? – zapytała wreszcie cicho.
– A cóż więcej można powiedzieć? – Wzruszyłem ramionami. – Umiesz pisać?
Skinęła głową.
– Przygotuj więc listę wyrządzonych ci szkód. Dopilnuję, aby kasa miejska wypłaciła się co do grosza.
Uśmiechnęła się, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że to wszystko jest prawdą, a nie żartem bądź torturą.
– Przygotuję – powiedziała z zawziętością w głosie. – O, na pewno przygotuję…
– Aha i jeszcze jedno – powiedziałem, stojąc już na progu. – Twoja piwnica nie jest najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem. Na twoim miejscu nie schodziłbym do niej bez zbędnej potrzeby.
Nie zadałem sobie nawet trudu, by obejrzeć się i zobaczyć jej minę.
Teraz mogłem spokojnie wrócić do oberży. Drugi siedział pijany w sztok i popijał na przemian to z kufla pełnego piwa, to z kubka pełnego gorzałki. Opowiadał jakąś wielce nieprzyzwoitą historię, a jego współbiesiadnicy zaśmiewali się do rozpuku. Drugi, jeśli tylko chce, potrafi zjednywać sobie ludzi. To przydatne w naszym fachu. Teraz siedziało przy jego stole sześciu mężczyzn, i założę się, że żaden z nich nie pamiętał już, iż Drugi jest pomocnikiem inkwizytora. Ciekaw tylko byłem, czy jego pijaństwo na coś przyda nam się w pracy. Znając Drugiego, mogłem mieć nadzieję, że jednak się przyda.
Wszedłem do oberży, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, ale Drugi oczywiście dostrzegł mnie i ledwo zauważalnie skinął głową. Wspiąłem się po schodach do mojego pokoju i położyłem w butach na łóżku. Chciało mi się spać, ale wiedziałem, że jeszcze nie zakończyliśmy dnia. Potem będzie czas na sen, dobre picie, dobre żarcie, a może i małe co nieco. Chociaż kiedy przypomniałem sobie dziwkę, jaką burmistrz sprowadził chłopakom, uznałem, że lepszą zabawę można mieć z kciukiem i jego czterema córkami.