– Nie zabijaj – zaskomlał. – Mam żonę i dzieci.
– Ja też, świnio, miałem dzieci – powiedział Ihor.
Pociągnął za spust, a po chwili starł strzępek mózgu faceta z czoła. Nikt nigdy nie kwestionował jego metod działania. Władze nie miały już czasu działać w białych rękawiczkach. Nadchodził etap szwadronów śmierci. Mafia była jak rak. Gdy liczba bandytów w społeczeństwie przekroczy wartość krytyczną, mnożą się bez żadnego opamiętania. Walka szła na śmierć i życie. Zza wzgórz wyłonił się patrolowy helikopter. Odsiecz. Zaraz nadjechały jeszcze dwa samochody patrolowe. Z pierwszego wysiadł major Akimow. Popatrzył na jatkę w dolince i pokręcił głową.
– Biłyj, ile razy mam powtarzać, że druga wojna światowa już się skończyła, a trzecia jeszcze nie zaczęła?
– Melduję posłusznie, że AKR mi się zaciął i nie mogłem przestać strzelać. – Ihor zrobił minę niewiniątka.
– Zaczynam mieć już dosyć podpisywania waszych raportów. Natknięcie się na uzbrojoną bandę – przywołanie do porządku, kroki zaczepne ze strony bandy – obrona konieczna mienia państwowego, w trakcie obrony zablokowanie się karabinu i konieczność strzelania aż do wyczerpania amunicji. Opanuj się trochę, człowieku. To nie są przedmieścia Kabulu, tylko strefa ochronna wokół elektrowni jądrowej w Czarnobylu.
– Widocznie zmyliło mnie ich uzbrojenie. Jeśli pozwolicie, to już pojadę. Jestem umówiony z Siergiejem Karpowem. A jeszcze mam jakąś dziwną plamę na zdjęciach lotniczych z ubiegłego tygodnia. Chcę to sprawdzić.
– Dobra. Proszę jechać. Wezwanie na rozprawę tych, którzy przeżyli, przyślemy gdzieś w przyszłym miesiącu.
Wzrok dowódcy daremnie szukał na pobojowisku oznak życia. Nie przeżył nikt.
Ihor wdrapał się na skarpę i wsiadł do samochodu. Popatrzył na zegarek. Teraz zostało mu już naprawdę niewiele czasu. Pojechał do elektrowni najkrótszą drogą. Profesor czekał na niego koło bramy zakładu na niewielkim parkingu w swojej ciężarówce-laboratorium.
Biłyj uśmiechnął się do niego i uczony odwzajemnił uśmiech. Budził zaufanie na pierwszy rzut oka. Wysoki, jasnowłosy, o pociągłej twarzy, arystokratycznych rysach.
– Witam, profesorze – powiedział Biłyj. – Mam dla pana podarunek od braci Bataszewów.
– To miło z ich strony. Zapraszam. – Karpow wskazał tył samochodu.
Wsiedli. Na dość niewielkiej przestrzeni urządzone było niezłe laboratorium. Trójwymiarowy mikroskop elektronowy, szereg urządzeń o nieznanym Biłyjowi zastosowaniu, dwie potężne zamrażarki, a nawet mały stół sekcyjny i skalpel ultradźwiękowy. W kącie pomieszczenia królował komputer z dużym monitorem o wysokiej rozdzielczości. Ihor postawił wiadro koło stołu. Zdziwił się lekko. Na blacie, oprócz innych książek, leżał elementarz.
– Ma pan ochotę na coś do picia? – zapytał profesor, krzątając się po swoim gospodarstwie.
– Herbaty, jeśli można prosić.
Po chwili siedział wygodnie i popijał, a profesor tymczasem przeglądał zawartość kubła. Najpierw wyciągnął coś podobnego do kamienia.
– Żółw stepowy, na oko sądząc, tegoroczny – powiedział. – Ciekawa anomalia, nogi dwa razy dłuższe niż być powinny i znacznie większe oczy. Może szkoda, że go złapali.
– Dlaczego? – zdziwił się Biłyj.
– Chyba miał szansę na lepsze przystosowanie się do warunków stepowych. Dłuższe nogi zapewniłyby mu szybsze, wygodniejsze poruszanie się w trawie, zaś duże oczy wskazują według mnie na nocny tryb życia.
Umieścił zwierzę w foliowej torebce i włożył ją do zamrażarki. Następnie wyciągnął kolejne paskudztwo.
– Hm, wygląda na bociana.
Ihor oderwał wzrok od szklanki i zerknął na wskazywany eksponat. Młody bocian, zamiast piórami, pokryty był czymś w rodzaju kolców, zaś w dziobie miał kilka krzywych zębów.
– Wychodzą cechy atawistyczne. Punkt dla mnie. – Uśmiechnął się profesor.
– Nie rozumiem.
– Widzi pan, Archaeopteryx, przodek naszych ptaków, miał zęby w dziobie. Później zanikły, ale widocznie informacja o nich zapisana jest gdzieś w genach nieaktywnych i teraz losowe ich łączenie pozwoliło na wypłynięcie. Czasami rodzą się dzieciaki z ogonami.
– Ostatnio nie tylko z ogonami – uzupełnił ponuro inspektor. – Co z tego będzie, profesorze?
– W jakim sensie?
– Zmutowane zwierzęta, zmutowane dzieci… Dokąd zajdziemy? Co będzie za dziesięć lat?
– No cóż. Skutki awarii są powoli usuwane. Potrwa to oczywiście jeszcze całymi latami. Skutki genetycznych mutacji są groźne i wiele jeszcze wyjdzie nieprawidłowości… Najcięższe przypadki są z reguły letalne. Mocno upośledzeni będą jakoś wegetowali w ośrodkach opieki, nie będą się rozmnażać. Niebezpieczne są najlżejsze uszkodzenia, bo one dadzą o sobie znać dopiero po upływie kilku pokoleń, gdy się zsumują. Ale mogą też być pozytywne skutki.
– Jakie?
– Jedna mutacja na milion daje efekty przydatne. Popycha ewolucję do przodu. Miałem jeden taki przypadek w Kazachstanie, gdzie badałem pewnego chłopca. Tamte tereny zostały napromieniowane kilkakrotnie silniej niż te w czasie naziemnych wybuchów jądrowych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
– I co ten chłopiec?
– Lekki niedowład palców, a za to wystąpiła u niego noktopia.
– Nie jestem fachowcem…
– Noktopia, jak ją nazwałem, to zdolność widzenia w ciemności. Więc ten chłopiec mógł czytać gazetę, posługując się wyłącznie światłem gwiazd.
– Ja tam wolałbym mieć sprawne palce, żeby zapalać sobie do czytania światło.
– Ja także. Pojawiła się ciekawa cecha, ale współwystąpiła z negatywną. Tu może być inaczej – mogą wystąpić dwie negatywne. Bóg raczy wiedzieć, z jakim skutkiem.
Profesor umieścił w lodówce ostatnie paskudztwo i przysiadł się do inspektora ze swoją herbatą.
– Chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś ważnej sprawie? Bo nie sądzę, żeby nasze spotkanie zostało uknute celem darmowego przetransportowania tego wiaderka – powiedział Ihor.
Karpow wybuchnął śmiechem.
– Faktycznie. Mam zmartwienie. Słyszał pan tu o koniach? Tych zmutowanych?
– Szczerze mówiąc, obiło mi się coś o uszy, ale…
– Samosielcy twierdzą, że tu, na stepie, żyją konioludzie czy coś takiego. Dnie spędzają w norach, a w nocy wychodzą poszaleć.
– Tak, opowiadają sobie także historie o bocianach, które kradną dzieci zamiast je przynosić. I o krowach, które wysysają krew.
– Co jeszcze słyszał pan o tych koniach?
– Niewiele. Właściwie to już wszystko pan powiedział. Żyją nocą. Kopią sobie głębokie nory albo wykorzystują piwnice zburzonych domów. Unikają ludzi. Takie tam bajdy.
– Bajdy… Czasem mogą zawierać źdźbło prawdy.
– Nic podobnego. Profesorze, widział pan kiedyś norę wykopaną przez konia?
– Gdyby miały chwytne palce? Wilki czasem kopią nory.
– Ale jak wielka musiałaby być nora, żeby zmieścił się w niej koń? I jak taką wykopać w naszym czarnoziemie? Zapadłaby się.
– Mimo wszystko, gdybym mógł prosić…
– Oczywiście. Rozpytam się. No cóż, czas na mnie. Muszę jeszcze wpaść na bazę, przednią szybę diabli wzięli.
– Słyszałem, że rano była bitwa…
– Jaka tam bitwa. Drobna potyczka zaledwie. Bitwę to mieliśmy w zeszłym roku. Było ich trzydziestu i dobrze uzbrojonych…
Pożegnali się i Ihor pojechał. W warsztacie przy elektrowni wymienił szybę na nową. Tym razem zapędził się daleko na wschód. Zatrzymał samochód w opuszczonej wiosce i wdrapał się na dzwonnicę cerkiewną. Znowu wyciągnął lornetkę i długą chwilę lustrował widnokrąg. Jego uwagę przykuł dym, snujący się nad stepem gdzieś przy samej granicy Strefy. Przypatrzył mu się. Paliła się chyba nieduża plantacja. Obok zaparkowany był inny UAZ, na dachu miał numer, ale z tej odległości trudno było określić jaki. Z całą pewnością był to jeden z kumpli po fachu przy pracy. Inspektor zszedł po schodkach i wówczas usłyszał śpiew i okrzyki. Dobiegały ze świątyni. Odbezpieczył broń i podkradł się bliżej. Drzwi były uchylone. Wszedł do przedsionka i zajrzał w głąb. Wokół ołtarza tańczyli jacyś ludzie, smagając się łańcuchami. Minęła dobra chwila zanim wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku i dopiero wtedy rozpoznał ich przywódcę. Znał go, figurował w kartotece podobnie jak większość tych, którzy zamieszkiwali Strefę. To znaczy tych, których udało się złapać i wylegitymować.
– Stiepan Durow – mruknął do siebie.
Wycofał się po cichu. Ci tutaj akurat mieli prawo tu być, choć może należało wygonić ich z cerkwi. Historia Durowa była szeroko znana. Jego rodzina zmarła na chorobę popromienną. Wówczas założył sektę i ogłosił się prorokiem. Nazwali się Stowarzyszeniem Nowych Chłystów w nawiązaniu do starej sekty, działającej jeszcze za cara. Nowi Chłyści głosili, że skażenie promieniotwórcze wzmacnia się na skutek ludzkich grzechów i, aby się go pozbyć, należy złożyć ofiarę ze swojego bólu. Durow dotarł bardzo wysoko, przemawiał nawet w parlamencie. Rząd przydzielił mu dotację w postaci worka kartofli i roweru oraz wręczył przepustkę do Strefy i od tamtej pory przywódca religijny wędrował po całym terenie. Niebawem zebrał sobie dwunastu uczniów. Nikomu nie szkodził, nie było więc powodów, aby robić mu przykrości. Ba, nawet kilkakrotnie informował o mafijnych plantacjach i laboratoriach. Narkotyki też były, według niego, dziełem szatana i to łatwiejszym do wytępienia. Tak łatwym, że, aby nie trwonić swych świętych sił, zostawiał tę pracę doświadczonym rządowym tępicielom. Czasami zachodził też do brygad napełniających mogilniki, aby rozmawiać z nimi o Bogu i promieniowaniu i ponoć całkiem chętnie go tam słuchano. Ihor czasami wierzył w Boga, a czasami nie wierzył. Od czasu do czasu się modlił, niekiedy nawet zachodził do cerkwi.
Wjechał na jedną z nieużywanych od dawna dróg. Niebawem dotarł do kolejnej wioski. Długo szukał jej na mapie, zanim udało mu się zidentyfikować ruiny. Ostatecznie Strefa zajmowała dwa tysiące siedemset kilometrów kwadratowych i to z okładem, a wiosek też było odpowiednio dużo. Ta wyglądała na zupełnie opuszczoną. Tylko na popękanym asfalcie widniał ślad, jak gdyby ktoś przed chwilą dotknął jezdni mokrą podeszwą. Ihor odbezpieczył makarowa, a potem ostrożnie wszedł w krzaki. Wzdłuż drogi biegła ścieżka. Widniały na niej świeże ślady stóp. Sprawdził na mapie. Nie zaznaczono na niej, żeby ktokolwiek tu mieszkał na stałe. Ruszył szybkim krokiem, ale ostrożnie, gotów w każdej chwili na spotkanie niekoniecznie przyjaźnie nastawionych ludzi. Wyszedł na niewielką polankę. Na jej środku rósł mlecz. Wprawdzie zdarzało mu się już przedtem widzieć zmutowane chwasty, które pod wpływem promieniowania osiągały spore rozmiary, ale to, co zobaczył, przeraziło go. Mlecz miał liście długości ośmiu, dziesięciu metrów, z nielichymi kolcami. Pośrodku w niebo strzelała łodyga o grubości męskiego uda, wysoka na dobre cztery metry, zakończona kwiatostanem o masie co najmniej kilkudziesięciu kilo. Na obrzeżach zagajnika rosły następne okazy.