Литмир - Электронная Библиотека
A
A
***

Co można robić, gdy lekcje skończą się o dwunastej czterdzieści, na niebie nie ma żadnej chmurki, a świetlisty, jesienny dzień wprost zachęca do przechadzki? Wyjąłem z kieszeni odbity na ksero plan okolicy. Kilkanaście ulic i zaułków, zabudowanych czynszówkami, obok liceum kościół i linia tramwajowa. Za szkołą budynki fabryki, tam nie da się połazić. Dalej jednak, idąc uliczką obok świątyni, mogłem dotrzeć do ośrodka sportowego i parku. Opasywał go wał kolejowy i jakieś zagajniki. W sumie nie miałem nic do roboty, można się rozejrzeć po okolicy…

Minąłem pętlę tramwajową, notując w pamięci numery. Zauważyłem, że mam stąd dobry dojazd do centrum. Ale na razie to mnie nie interesowało.

Ulica była ciekawa, pokrywał ją stary bruk, kocie łby. Po lewej stronie kilka przedwojennych domów, po prawej, za szpalerem topoli, widać było boisko i korty tenisowe. Perspektywę zamykał nasyp. Ruszyłem spokojnym, równym krokiem. Park był spory, ale, wciśnięty pomiędzy płot ośrodka i mur fabryki, robił wrażenie niewielkiego.

Wspiąłem się na nasyp. Spodziewałem się jednej linii wałów, a tym czasem przed sobą zobaczyłem drugą. Za nią była trzecia, ale jak spostrzegłem, tamta była chyba od dawna nieużywana, bowiem jej koronę porastały tu i ówdzie krzewy. Między nimi znajdował się klinowaty kawałek prawdziwych nieużytków. Rosły tu gęsto brzozy. Zbiegłem na dół i zagłębiłem się pomiędzy drzewa. Przez ostatnie dni widziałem wokoło siebie tylko beton i asfalt. Tu wreszcie mogłem odetchnąć. Znalazłem wąską ścieżkę, trudno powiedzieć, wydeptaną przez ludzi czy zwierzęta. Ruszyłem na wyprawę w nieznane.

Zorientowałem się, że okolica zdziczała stosunkowo niedawno. Między drzewami spoczywały rozrzucone wokoło szczątki wysadzonego w powietrze pasa bunkrów. Gdzieniegdzie rozpościerały się polanki, gruzowiska, porośnięte tylko lichą trawą i dzikimi malinami.

Człowiek wycisnął tu kiedyś swoje piętno, teraz przyroda krok po kroku zacierała jego ślady.

***

Senator Solski podjechał na wózku inwalidzkim do mównicy. Jednym spokojnym spojrzeniem uciszył salę. – Panowie – powiedział. – Sprawa, którą chcę poruszyć, jest bardzo poważna. Jak panowie zapewne pamiętają, przed tygodniem policja odnotowała pojawienie się na czarnym rynku krwi człowieków. Początkowo sądzono, że nastąpił przeciek z któregoś laboratorium, jednak w wyniku wnikliwego śledztwa ustalono jej źródło.

Po sali przeszedł szmer.

– Jak się okazało, rozprowadzał ją student pierwszego roku prawa, hrabia Mikołaj Jakubowski. Cztery godziny temu specjalna grupa policyjna dokonała szturmu jego willi. Nie udało się go ująć. Po przeszukaniu piwnicy znaleziono jednak aktywny portal bramy międzywymiarowej.

– Skąd się tam wziął teleport? – Padło pytanie z końca sali.

– Prawdopodobnie to stary model, jeszcze z końca dziewiętnastego wieku, kiedy to, jak sobie przypominam, przodek tego cwaniaczka zwiał do drugiego świata, żeby uniknąć długów karcianych. Wróćmy jednak do naszego ptaszka. Przypuszczalnie jest narkomanem uzależnionym od krwi człowieków. Oczywiście w willi zorganizowaliśmy kocioł, ale chyba już tu nie wróci.

– Hmmm. Problem jakby sam się rozwiązał – mruknął przewodniczący. – Człowieki go wykończą… A jeśli nawet nie, to jego nałóg szybko pośle go do piachu…

– Ale jeśli człowieki go przycisną, sypnie wszystko. A co wtedy zrobią? Dysząc żądzą zemsty, przybędą tutaj, ze srebrnymi kulami, czosnkiem, osikowymi kołkami.

– Nie znają technologii tworzenia bram. – Zauważył ktoś.

– A jeśli im powie? Używał jej, być może, od kilku miesięcy. Może zbadał jej mechanizm? Nie da się wy kluczyć, że jest w stanie zbudować na ich polecenie identyczną.

– Nasza armia da radę ich pokonać! – Poderwał się generał Sokołowski.

– Nasza armia, po trzystu latach pokoju, nadaje się tylko do tego, by zaciągać wartę przed pomnikami. Nigdy nie inwestowaliśmy w zbrojenia takich sum, jak oni. W laboratoriach instytutu drugiego świata może pan, generale, obejrzeć ich karabiny miotające trzydzieści pocisków w ciągu niecałej minuty. Jak stawimy im czoła z naszą bronią? Z jednostrzałowymi karabinami kapiszonowymi?

– Co więc pan radzi?

– Ingerencję. Jakubowski musi zostać odszukany i wyeliminowany. Sugeruję wysłanie grupy likwidacyjnej.

– To sprzeczne z prawem – odezwał się przewodniczący. – Nasz kodeks karny już w pierwszym paragrafie zabrania kontaktów z tamtym światem pod karą śmierci.

– Uściślijmy, „nielegalnego kontaktu” – powiedział senator. – Są wyjątki. Przedmioty badane w instytucie muszą przecież pochodzić z tamtego świata. Podobnie jak stosy dzieł sztuki zalegające w antykwariatach. Istnieje kategoria wampirów posiadających prawo przechodzenia przez bramę. Czyż nie?

– Niezupełnie – odezwał się siedzący gdzieś z tyłu przedstawiciel jednej z kanapowych partyjek. – Badanie drugiego świata jest szalenie niebezpieczne, więc instytut pozyskuje dane do analizy w inny sposób. Dostarczają ich nasi agenci żyjący tam na co dzień.

Po sali przebiegł szmer.

– Mamy tam swoją agenturę? – Zdumiał się senator.

– Owszem – potwierdził przewodniczący. – Jednak posiada ona dość ograniczone możliwości działania. To nie są wampiry, w starciu z Jakubowskim nie mają szans.

– No cóż. W takim razie wracam do projektu pierwotnego. Postuluję wysłanie grupy likwidacyjnej – powiedział twardo Solski

– A zasada nieingerencji? Nie wolno nam wpływać…

– Zasada nieingerencji jest bardzo piękna. Ale teraz nadszedł czas, by posprzątać. Usunąć skutki niefrasobliwości naszych służb…

– Obawiam się, że wysłanie grupy zamachowców naruszy bardzo kruche status quo – zaprotestował ktoś z koalicji rządzącej. – Moim zdaniem to błąd, który może mieć potworne skutki.

Przewodniczący stuknął laską o podest.

– Proponuję zagłosować.

Trzydzieści głosów za, sześćdziesiąt cztery przeciw. Senator Solski przegrał.

***

Wspiąłem się na ocalały strop bunkra. Pokryty ziemią i trawą, przypominał niewielki pagórek wznoszący się nad okolicą. Wyjąłem z kieszeni niewielką, czeską lornetkę i popatrzyłem wokoło. Na wschodzie linie wałów kolejowych rozchodziły się na boki. Pagórki i wądoły, porośnięte zagajnikami, ciągnęły się aż po horyzont. Dopiero tam widać było budynki jakichś zakładów, zbiorniki i wysoki komin. Na południu majaczył potężny wiadukt kolejowy. Nieużywany nasyp przecinała wyrwa – prawdopodobnie też ślad po moście, wysadzonym podczas działań wojennych.

Gdyby splantować teren, to można by tu postawić całą dzielnicę, pomyślałem. Piękny kawał ziemi się marnuje.

Nieoczekiwanie w okularze lornetki mignął mi Sławek. Szedł z tamtą śliczną dziewczyną, oboje nieśli wypchane plecaki. Widziałem ich tylko przez moment, znikli w zagajniku.

Ciekawe, co tu robią? – pomyślałem.

Ruszyłem na wschód i po pewnym czasie wyszedłem na częściowo utwardzoną drogę. Prowadziła do starego, zawalonego wiaduktu. Pozostały po nim tylko dwie ceglane ściany.

Wyciągnąłem plan okolicy, zidentyfikowałem linię pierwszą i drugą. Zorientowałem się, że idąc starym nasypem na zachód, dojdę do miejsca, gdzie wszystkie trzy zbiegają się w jeden węzeł. A potem wystarczy, że zejdę na dół, i będę o rzut kamieniem od mojego bloku.

***

– Widział nas? – zapytała Nina.

– Pojęcia nie mam. – Sławek przez swoją lornetkę lustrował okolicę. – W każdym razie nie ma go już na górce. Diabli nadali! Albo nie widział i poszedł dalej, albo widział i poszedł dalej, albo widział i teraz nas szuka.

– Albo nie widział, ale idzie w naszą stronę. – Siostra chłopaka uzupełniła wyliczankę. – Co robimy? W instrukcji jest, że jeśli koś nas śledzi, odkładamy akcję o co najmniej sześć godzin.

– Tylko że nie wiemy, czy nas zauważył. Zresztą do wiru jeszcze spory kawałek. Trzeba by się podkraść i zobaczyć, gdzie jest.

Przez chwilę węszył w powietrzu.

– Nie wyczuwam go – powiedział. – Ale sprawdzić, faktycznie, trzeba. Idziesz ty czy ja? A może razem, zajdziemy go z dwu stron?

– Mnie już zna, ciebie nie rozpozna. Popilnuję plecaków. Ostatecznie mamy w nich towaru za czterdzieści tysięcy…

– Przecież nikt ich nie ukradnie. – Uśmiechnął się.

– Niechby spróbował… – Jej oczy zalśniły chłodnym blaskiem.

***

Szedłem po koronie wału, mimowolnie rozglądając się po krzakach. Nigdzie jednak nie dostrzegłem ani kumpla z klasy, ani dziewczyny. Zapadli się pod ziemię? Nagle uśmiechnąłem się do swoich myśli. To przecież niewykluczone. Wśród wysadzonych bunkrów mogły przecież jakieś ocaleć. Schowali się w którymś z nich… Zgromiłem się w myślach za niepotrzebne wścibstwo. Mają swoje sprawy i nic mi do tego.

Nagle wśród krzaków na stosie betonowego rumoszu spostrzegłem duże, szare zwierzę.

Wilk?! Tutaj, tak blisko miasta? E, niemożliwe, pewnie nietypowo ubarwiony husky… Nie widziałem go dobrze, leżał pomiędzy krzakami malin, ale zauważyłem, że rozgląda się po okolicy. Nasze spojrzenia na chwilę się skrzyżowały, po czym zwierzak dziwnie, tyłem, wycofał się w gęstwinę i zniknął.

To nie mógł być wilk. Ale postanowiłem zachować od tej pory ostrożność. Zdziczałe psy też bywają niebezpieczne…

***

Sławek oddychał ciężko.

– Odchodzi. Ale idzie koroną trzeciego wału, z góry ma dobry widok na okolicę. Musimy przeczekać.

– Brak kondycji – zganiła go siostra.

Siedzieli pięć minut. Wreszcie chłopak wstał, otrzepał ręce z ziemi i podniósł leżący pod krzakami plecak. Zarzucił sobie na ramię i podjął wędrówkę. Ledwo widoczna ścieżka kończyła się niewielkim gruzowiskiem. Tu nie zostawią śladów. Spomiędzy cegieł wyrastały cztery karłowate brzózki. Wokoło rozciągał się zagajnik osłaniający miejsce transferu przed oczyma postronnych. Sławek wypakował plecak. Sześć pudeł oklejonych pianką, w każdym po kilkadziesiąt mikroprocesorów. Spora paczka płyt CD-ROM, bracia zebrali masę danych… Wreszcie paczka gazet.

60
{"b":"88038","o":1}