Pracownia komputerowa była supernowoczesna, w życiu takiego wyposażenia nie widziałem. Cóż, w rankingu najlepszych liceów Rzeczypospolitej ta szkoła zajmowała trzecie miejsce.
– I to już chyba wszystko. – Skończyła oprowadzanie mnie po klasach. – Chyba że chcesz zwiedzić pracownię geograficzną i chemiczną, basen, sale gimnastyczne…
– Nie chciałbym sprawić kłopotu. – Widząc, że gdzieś się spieszy, wymówiłem się grzecznie. – Fajne kolekcje dydaktyczne, a słyszałem, że i kadra nauczycielska…
– Wyłącznie od doktora w górę – dokończyła. – Masz szczęście, że dostałeś stypendium, bo czesne… – Wsunęła dłoń za kołnierzyk, jakby luzowała stryczek dławiący szyję.
Odprowadziła mnie do drzwi szkoły.
– Do zobaczenia. – Spojrzała na mnie pogodnie. – Ja muszę jeszcze posiedzieć w bibliotece.
***
Dawny arsenał miejski odnalazłem bez trudu. Przysadzisty budynek o bardzo grubych ceglanych murach wabił obietnicą chłodnego wnętrza. Zanurkowałem do środka. Zapłaciłem za bilet i po chwili znajdowałem się w głównej sali. Na parterze, a właściwie w przyziemiu, zgromadzono bogatą kolekcję dawnej broni, na antresoli gościła wystawa obrazów Ciurlionisa. Muzyka, sącząca się ze stojącego w kącie odtwarzacza, była cicha, prawie na krawędzi słyszalności.
Obejrzałem kilka obrazów z brzegu i stwierdziłem, że artysta ten komponował genialnie, za to malował kiepsko. Zszedłem więc po schodkach i pogrążyłem się w świecie narzędzi mordu i zniszczenia. Spiżowe lufy armat, stalowe piszczele karabinów, dziesiątki krócic w gablotach, hakownice, muszkiety… Nie sądziłem, że w arsenale znajdę tak bogate zbiory. Szedłem powoli, niespiesznie podziwiając kolekcję.
Broń biała, to interesowało mnie trochę mniej, ale przecież nie mogłem przepuścić okazji. Szable – od batorówek, poprzez używane w armiach zaborców, aż po te najnowsze. Zatrzymałem się przed ostatnią gablotą. Ludwikówka wzór 2001, kompozyt z węglików spiekanych, tytanu i jakichś niesamowitych stopów, używanych w promach kosmicznych.
– I znowu się spotykamy. – Usłyszałem za plecami głos Magdy.
Odwróciłem się zaskoczony. Była w towarzystwie jakiejś blondyneczki.
– Poznajcie się, to nasz nowy kolega, Bohdan Pawluk…
– Olga Neboraka. – Przedstawiła się jej towarzyszka. – Meni duże pryjemno poznajomytysia z wamy. – Uśmiechnęła się. – Słyszałam, że będziemy razem chodzić do szkoły. – Przeszła na polski, chyba z uwagi na obecność przyjaciółki.
Skłoniłem się na potwierdzenie.
– Kolejne historyczne nazwisko. – Przechyliłem głowę w pytaniu. – Z tego, co pamiętam…
– Moi przodkowie byli katami miejskimi od przeszło sześciuset lat. Zresztą, mają tu nasz miecz…
Przeszliśmy kilkanaście kroków. Diorama, wielkie szklane akwarium, zawierała całą scenkę rodzajową. Miecz wbity był w pieniek, obok wymodelowany z wosku kat unosił uciętą głowę jakiegoś pechowca.
– Nasza rodzina przekazała go w depozyt – powiedziała dziewczyna. – Obecnie nie jest nam potrzebny. Mój tata najczęściej wiesza skazańców.
Powiedziała to od niechcenia. Aż poczułem ciarki na plecach. No cóż, w zasadzie nie myśli się o tym, ale ktoś musi przecież wykonywać wyroki…
Miecz był piękny, bardzo stara, stalowa klinga, ozdobiona gmerkiem me facit Solingen, na jelcu główki mężczyzny i kobiety dla oznaczenia stron ostrza. Ciekawe, ilu egzekucji nim dokonano? Nie zapoznam się z nim nigdy, choć niewykluczone, że będę musiał zawrzeć bliższą znajomość z ojcem dziewczyny. Jeśli mnie rozszyfrują, zostanę zapewne powieszony, chyba że uznają mnie za dywersanta, działającego na rozkaz i w czasie wojny. Wtedy będę rozstrzelany. Z trudem oderwałem wzrok od hipnotyzującej szarej klingi. Decyzję podjąłem już dawno. Jeśli muszę oddać życie dla ojczyzny – poświęcę je. A może… Czasem, bardzo rzadko dokonywano egzekucji publicznie. Szafot, kołysząca się pętla i Magda, nakrywająca mi głowę chustką. Jak to się u nich krzyczy w takim przypadku? „Mój ci on”? Mogłoby się udać, oczywiście gdyby nosiła chustkę, a nie elegancki kapelusik…
– Mają tu także coś naszego. – Magda wyrwała mnie z zadumy. – Chcesz zobaczyć?
– No pewnie…
Cofnęliśmy się. W gablotce leżała szabla wschodnia, tak zwana ormianka. Nie zwróciłem na nią wcześniej uwagi. Głownia pokryta była wzorem jaśniejszych i ciemniejszych pasków stali, przypominającym nieco słoje drzewa.
– Prawdziwy bułat? – Z szacunkiem pokręciłem głową.
– Jedna z trzech takich w Polsce – pochwaliła się.
Stała opodal, pociągnąłem nosem. Pachniała jakimiś markowymi perfumami… Hmmm, „Malwowy Dworek” albo „Babie Lato nr 3”? Dwieście złotych za flakonik, może więcej. Za wysokie progi dla biednego Kozaka…
– Przejdziesz się z nami na herbatę? – zapytała.
– Z przyjemnością, jeśli tylko nie będę przeszkadzał.
Posiedzieliśmy godzinkę w gruzińskiej restauracyjce. Wypytywałem je głównie o program nauczania, moje domysły, że od samego początku roku wezmą nas ostro do galopu, potwierdziły się. Wreszcie rozstaliśmy się koło pomnika Iwana Fiodorowa.
– Może wpadniesz jutro? – zaproponowała. – Mam urodziny. Poznam cię z kilkoma jeszcze osobami z naszej klasy.
– Z największą przyjemnością. – Ukłoniłem się. – Gdzie i o której?
– U mnie. – Uśmiechnęła się. – W kamienicy Korniaktów, z bramy po schodkach w dół. Zarezerwowałam jedną salę. Będziemy siedzieć gdzieś od szesnastej.
Olga lekko uścisnęła moją dłoń i poszły. Wracałem na kwaterę zamyślony. Jeśli powstanie nie wybuchnie, jeśli nie będę musiał odpalać tego świństwa ukrytego w kominie, mam u niej jakieś szansę czy nie?
***
Bazar znalazłem zupełnie przypadkiem. Spacerowałem zadrzewionym plantem, ciągnącym się między starym miastem a ulicą Legionów, doszedłem do gmachu opery, gdy po prawej stronie dostrzegłem kilka kramików i tłumek ludzi. Pchli targ, trochę szmelcu, haftowane huculskie obrusy, drobne antyki i zwyczajna starzyzna… Mimo ostrzeżeń, że zamachowcy-samobójcy lubią takie zatłoczone miejsca, interes kwitł. Nikt widać nie przejmował się zagrożeniem.
Wędrowałem, wypatrując czegoś ciekawego. Chłopak w kozackiej koszuli sprzedawał kryształy pamięci z filmami. Pogrzebałem w nich chwilę i wybrałem sobie cztery z programami edukacyjnymi. Zapłaciłem, a potem powlokłem się na kwaterę. Zapadał wieczór, Lwów powoli stygł. Otynkowane na żółto ściany i kamienne bruki oddawały zgromadzony przez cały dzień żar.
Wdrapałem się na swoje poddasze. Wyjąłem z walizki komputer i wsunąłem kość do czytnika. Trzeba sobie trochę powtórzyć przed rozpoczęciem nauki. Jesteśmy tu w mniejszości, więc muszę dbać, by nie przynieść wstydu swojemu narodowi…
To nie był program edukacyjny. Na krysztale zapisano jakiś piracki film.
– Szczob tebe złydni obsidły – warknąłem pod adresem sprzedawcy, a potem zobaczyłem tytuł i z wrażenia opadła mi szczęka…
Vier Panzerkameraden. Słyszałem o tym filmie już dużo wcześniej. Zdelegalizowany wszędzie tam, gdzie sięgały polskie wpływy, krążył w dziesiątkach nielegalnych kopii. Amatorska robota, dzieło kilkunastu niemieckich licealistów, dysponujących starym czołgiem oraz szkolnym komputerem. Nawiasem mówiąc, poszli za to siedzieć. Spora część scen batalistycznych zmontowana została brawurowo z polskich kronik wojennych, tylko na burtach czołgów oznaczenia zmieniono na pierwotne – niemieckie. Musieli się namęczyć, żeby tak klatka po klatce wklejać to, co trzeba… Fabułka była głupia i mdła, choć pomysł niczego sobie. Historia alternatywna, pokazująca, co mogłoby się stać, gdyby Mussolini nie podpisał pokoju z Rzeczpospolitą. Na południu Francji, w obozie dla uchodźców, formowana jest niemiecka armia. Czterej dzielni wehrmachtowcy i ich szalenie inteligentny owczarek alzacki Scharik dostają włoski czołg, nazwany przez nich Rotkopf, którym ruszają do boju z polskim okupantem. Ot, takie science fiction. Jak na nikłe środki, którymi dysponowali twórcy – całkiem zgrabne. A co Polakom krwi napsuło…
Obejrzałem do samego końca i wyjąłem z czytnika. I z tym fantem zrobić? W Kijowie mógłbym spylić go za dwieście złotych. Tylko czy warto ryzykować? A jeśli to prowokacja? Nie, chyba nie, przecież wybrałem przypadkowo. Sprawdziłem pozostałe, na nich były normalne programy.
Podrzuciłem w dłoni feralny sześcian, a potem umieściłem go koło framugi i solidnie trzasnąłem drzwiami. Pozbierałem odłamki i wsypałem do kosza na śmieci. Nawet jeśli zgodnie z przepisami zrobią u mnie rewizję, już tego nie odczytają.
Pstryknąłem guzik radia. Car Włodzimierz Kiryłowicz ostro potępił naruszenie granicy malezyjsko-rosyjskiej, dokonane przez żołnierzy Polskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Delegacja senatu USA zgodziła się na zniesienie ceł, ale wysunęła prośbę, by rozważyć ponownie projekt zniesienia dla Amerykanów wiz do krajów ESWH. Rząd litewski odciął się od samobójczych ataków w Wilnie. Światowy Kongres Syjonistyczny wezwał Żydów do opuszczenia Polski, gdyż polityka filosemityzmu i nadmiernej tolerancji religijnej grozi im totalną asymilacją i polonizacją. Prezydent Brazylii zażądał na forum Ligi Narodów zniesienia światowego embarga na budowę reaktorów i broni atomowej. Szwedzi przekazali Rzeczypospolitej szóstą partię zabytków i starodruków zrabowanych podczas Potopu. Na ulicach Bukaresztu rumuńska policja przeprowadziła wielką akcję wyłapywania angielskich, niemieckich i francuskich żebraków. Nudy… Spojrzałem za zegarek – pora spać.
***
Wszedłem w bramę kamienicy Korniaktów. Niewielki, gustowny szyld, podświetlony halogenkiem, ciężkie drzwi, chyba jeszcze siedemnastowieczne, stały gościnnie uchylone. Zszedłem po wąskich ceglanych schodach do traktierni, ukrytej w głębokiej piwnicy.
Pierwsza salka wypełniona była dzikim tłumem studentów. Wypatrzyłem w kącie kamienny portal, przejście do dalszych pomieszczeń. Ruszyłem w jego stronę, gdy nieoczekiwanie w ucho wpadł mi fragment toczącej się przy stole dyskusji.