Lisowski dolał do szklanic kalmusówki.
– Coś pan ukrywa.
– Tak. Opisano ją dzięki temu, że kilku świadków było odpornych i nie zaraziło się.
– Kilku?
– Za każdym razem zabijała prawie wszystkich. Całą wieś, całe miasteczko. Ocalał jeden człowiek na dwustu, czasem na trzystu… Czasem obserwacje spisali ci, którzy przybyli pogrzebać ciała. Jeśli wierzyć relacjom, choroba zabiła ludzi, świnie, konie, za to przetrwał drób i bydło. Atakowała różnorodny materiał biologiczny, co już samo w sobie jest niezwykłe.
– Jeden na trzystu – powtórzył gospodarz.
– Był jeden przypadek człowieka, który przeżył chorobę pod koniec piętnastego wieku. Biskup Królewca. Wiele lat później zdał relację polskiemu lekarzowi Benedyktowi Solfie…
– Naturalna odporność czy może…?
– Nie wiem. Gdy biskup zauważył u siebie pierwsze objawy, położył się, zrobił w posłaniu dziurę, aby spływały nieczystości, nakrył kilkoma kołdrami i dywanem, a w zasięgu ręki ustawił sobie kilkanaście butelek z czerwonym winem. Leżał kilka dni w malignie wywołanej przez gorączkę i alkohol, przeżył, ale do końca życia już niedomagał…
– Tylko w naszym przypadku…
– Zastosowałem ten sposób dziś po południu. Obaj chorzy nie żyją.
– A my się nie zaraziliśmy. Ciekawe, dlaczego? Pan przybył tu niedawno, ale ja?
– Zobaczymy – mruknął Skórzewski.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie złowrogo, więc chrząknął i zmienił temat.
– Widziałem we wsi stary krzyż.
– A owszem, stoi taki.
– U nas, na Mazowszu, budowano je po epidemiach cholery. Właśnie takie, z podwójną belką.
– U nas też jest ten zwyczaj. Krzyż jest bardzo stary, stoi tu od wieków, ale to dębina, dobrze oparła się działaniu czasu.
– A więc to znak jakiejś wcześniejszej zarazy?
– Hm. Było tu kiedyś coś takiego. Poszukamy rano w kronikach mojego rodu – obiecał. – Mam w komorze całą skrzynię rozmaitych papierzysk.
Doktor poszedł do sypialni. Magda krzątała się jeszcze przy jego łożu, nagrzewając pościel szkandelą. Uśmiechnął się do służącej z wdzięcznością, ale chyba źle odczytała jego intencje, bo zaczerwieniła się i spuściła głowę.
Kilka minut później zasypiał już ciężkim, kamiennym snem.
***
Magda, pobrzękując pękiem kluczy, otworzyła niewielką komorę na prawo od sieni. Lekarz spodziewał się kurzu i pajęczyn, ale jak się okazało, panował w niej idealny niemal porządek. Siodła, ubrania, kilka długich ław opartych o ścianę… Skrzynię wypatrzył dopiero po chwili. Stała na kawałku równej, kamiennej posadzki. Skórzewski ściągnął z niej stary chodnik. Dębowe ściany i wieko oplatała gęsta pajęczyna stalowych okuć. W zamierzchłej przeszłości ktoś rąbał ją z wściekłością, chyba szablą, kalecząc drewno głębokimi szczerbami. Doktor spróbował ruszyć skrzynię z miejsca, ale okazała się zbyt ciężka. Kłódek nie było. Pokonując opór zardzewiałych zawiasów, otworzył. Wewnątrz spoczywały książki, zawinięte w nawoskowany papier. Pierwsze go nie interesowały, jakieś francuskie romansiki z czasów wojen napoleońskich. Nadszedł gospodarz.
– Księgi będą głębiej – powiedział. – I duże są.
Jakieś pudła z papierami, stary jak świat egzemplarz Biblii i wreszcie wielka, ciężka księga. Wydobyli ją i przenieśli na stół. Magda zakrzątnęła się, przynosząc więcej świec, poustawiała je w sieni. Lisowski odpakował wolumin. Tom oprawiono w poczerniałą ze starości skórę, na rogach i wzdłuż krawędzi okuto brązem.
– Dziadek mówił, że to z tura. – Szlachcic pogładził wierzch księgi. – Kto wie, czy nie jest to prawda…
Zamek spinający okładki od dawna był zepsuty. Odczepił trzy klamry i otworzył dzieło na pierwszej stronie.
– Xięga to yest kronika parafji św. Michała biskupa, roku 1497 od narodzenia Pana naszego zaczenta – odcyfrował lekarz.
Na pierwszej stronie przyklejono akt erekcyjny kościoła, dalej następowały spisy mieszkańców i notatki kolejnych proboszczów. Dni, miesiące, lata… Pożary, nieurodzaje, napaści Tatarów… Rok 1570: wiosna tego lata przyszła późno i była chłodna. I nagle na kolejnych kartach zaczerniło się od krzyżyków, narysowanych na marginesach. Zgony, dziesiątki zgonów.
– Zaraza – mruknął szlachcic.
W połowie jednej ze stron ktoś narysował grubą, czarną kreskę. Poniżej narysowano jeszcze jeden krzyżyk.
– Oraz ksiądz Piotr i dwudziestu siedmiu innych, których imion nie znamy, spoczęli w Panu – odczytał lekarz. – Ktoś przybył i zastał już tylko ciała. I nikogo żywego, kto byłby w stanie je zidentyfikować…
– A zatem zmarli wszyscy – stwierdził Lisowski, odwracając stronę, by cofnąć się do wcześniejszych notatek. – Dwa tygodnie to trwało…
Ówczesny proboszcz, nim powaliła go zaraza, nie znalazł więc czasu dla notowania spostrzeżeń. Opatrzył sakramentami i wyspowiadał wszystkich mieszkańców, ochrzcił dzieci, nawet karczmarza Icka zdołał przekonać do przyjęcia wiary katolickiej. Pod sam koniec skreślił drżącą ręką jeszcze kilka słów:
Mam dreszcze i ból gardła. A więc zaczęło się. Czemu na nas spada to brzemię? Rachmani nigdy – Tu zapiski się urywały.
– Dreszcze i ból gardła… – powtórzył doktor. – Objawy podobne do naszych. Ale nie da się tego potwierdzić ze stuprocentową pewnością.
– Minęło trzysta dwadzieścia lat. – Lisowski poskrobał się po głowie.
Przeglądali księgę, ostatnie wpisy informowały o tym, że trzej bracia Lisowscy wyruszyli walczyć w powstaniu styczniowym. Zaraz poniżej była informacja o likwidacji parafii przez władze carskie i przymusowym przejściu całej ludności ruskiej na prawosławie.
– Dobrze, że majątku wam nie zabrali – powiedział lekarz.
– Zabrać zabrali – mruknął szlachcic. – Dwu braci pochowałem w Usolu, potem odbywałem katorgę w kopalniach złota w Górach Wierchojańskich. Dziesięć lat przeszło przykuty do taczek. – Podciągnął rękawy, pokazując głębokie blizny na nadgarstkach. – Ale poszczęściło mi się. Trafiłem na bogatą żyłę. Dwa kilogramy samorodków ukryłem i, gdy przyszła amnestia siedemdziesiątego piątego roku, wróciłem do kraju. Odkupiłem dwór od praporszczyka, który tu osiadł… I znowu jestem na swoim.
– Niejedno pan przeżył. – Pokiwał głową Skórzewski.
– Książkę by o tym napisać… I napiszę, jeśli żywy wyjdę.
– Rachmani. – Lekarz przypomniał sobie dziwne słowo z ostatniej notki umierającego proboszcza. – Co to może znaczyć?
– Nie wiem, ale jest takie powiedzenie, gdy ktoś głoduje albo się umartwia, mówią: „pości jak Rachman”.
– Mam wrażenie, że to może być ważne.
– Albo w gorączce napisał coś, co mu akurat przyszło do głowy. – Gospodarz zamknął księgę i troskliwie zawinął ją w papier.
***
Skórzewski wszedł do lazaretu. Woń zepsutej krwi przenikała przez maskę, na chwilę odebrało mu dech. Iwan krzątał się na kuchni, gotując sagan wody. Coś błysnęło mu na piersi, w rozcięciu koszuli. Krzyżyk na grubym rzemyku, duży, masywny, z polerowanego mosiądzu wyglądającego jak złoto.
– Czterech w nocy zachorowało – powiedział na widok lekarza. – Dwu nie dożyło świtu, to trupy ściągnąłem na brzeg, tam, koło ogniska. A dwie kobitki położyłem na słomie, to sobie w spokoju dochnut …
– Dobrze się spisałeś – pochwalił lekarz.
Faktycznie, dwie kobiety, starsza i młodsza, leżały w sąsiednim pomieszczeniu, rozpalone gorączką i nakryte jakimiś burymi narzutami. Sprawdził temperaturę. Ponad czterdzieści jeden stopni… Obejrzał uważnie skórę pokrytą lepkim potem. Szkło powiększające ujawniło siateczkę popękanych żyłek. Ale kropelki płynu przesączały się głównie przez pory.
– Co za diabeł? – przeklął zniechęcony.
– Chorą krew przez skórę im wyrzuca – powiedział uczenie Iwan. – Może by pijawki za uszami przystawić?
– To tylko przyspieszy zgon – mruknął Skórzewski – Ale gdyby zwiększyć pocenie się…
– Dołożyć do pieca? – zaofiarował się chłop.
– Nie. Podamy im pilokarpiny.
Odszukał odpowiednią buteleczkę w sepeciku i naciągnął w strzykawkę sporą dawkę specyfiku. Zaaplikował pierwszej kobiecie. Preparat zadziałał po kilku minutach. Pojawiły się silne poty.
Trochę soli fizjologicznej…
– Rozpuść w garnku z wodą. – Podał paczkę Iwanowi.
Do południa krzątali się przy chorych. Żaden środek, mający zbić gorączkę, nie zadziałał. Podanie pilokarpiny też okazało się bez znaczenia, bowiem koło drugiej zaczęła się agonia… Mógł już tylko wstrzyknąć po dwie dawki morfiny, dla złagodzenia cierpień i czekać na nieuchronny koniec. Przeszedł się na brzeg wyspy i przekazał heliografem wyniki obserwacji. W zamian nadano kilka słów otuchy…
O czwartej wywieźli zwłoki. Jak się okazało, pod ich nieobecność, koło wygasłego stosu przybyły jeszcze dwa ciała.
– Nie wierzą w pańskie umiejętności, doktorze – powiedział pomocnik.
– Albo wolą umierać w domu – odrzekł Skórzewski. – Trzeba z tym skończyć.
– Co chce pan zrobić?
– Ścisła kwarantanna. Wołaj dziedzica.
Spędzili wszystkich na środek wsi i ustawili w szereg. Bardzo długi szereg, bowiem lekarz zarządził, by pomiędzy ludźmi zostały odstępy po co najmniej pół arszyna.
Lisowski przeszedł się wzdłuż i policzył.
– Brakuje trzech – powiedział.
– Policzył pan tych, którzy umarli? – upewnił się lekarz.
– Co do jednego. Albo uciekli, albo leżą gdzieś po chałupach…
– Myślę, że wiem, dwa ciała spalono koło grobli, kordon ich zastrzelił.
– A zeszłej nocy słychać było, że strelali – uzupełnił Iwan. – Ale może nie do niego, tylko Rachmana zobaczyli?
– Kogo? – Lekarz bystro uniósł głowę.
– Nic… – burknął Iwan i zacisnął odruchowo dłoń na krzyżyku.
Teraz do roboty wziął się Skórzewski. Szedł od chłopa do chłopa. Każdemu sprawdzał temperaturę, dotykał dłonią skóry w poszukiwaniu lepkiego nalotu, zaglądał w gardła, szukając obrzęków. Spośród trzydzieściorga dorosłych i dzieci wyłowił osiem osób, które uznał za podejrzane.