Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wreszcie przyjechał. Na peronie w Otwocku tłum ludzi. Otworzyłem drzwi kilku przedziałów. Wszędzie ścisk. Pociąg już rusza. Skoczyłem na bufory, a za mną jakiś facet. Pierwszy mój odruch: kopnąć go i zwalić między wagony. Byłem czujny i nerwy miałem bez przerwy w napięciu. W każdym człowieku, który mi się przyglądał, podejrzewałem tajniaka. W prawej ręce, której nie wyjmowałem z kieszeni, trzymałem odbezpieczony pistolet. Ale nie kopnąłem. Przytrzymałem się tylko lewą ręką żelaznego pręta, czegoś w rodzaju klamry, a prawą przez kieszeń mierzyłem z pistoletu w faceta.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił mój wspólnik od buforu, to posłanie koncertowej wiązanki pod adresem Niemców i wojny. Styl wiązanki, forma i akcent, z jakim została powiedziana, upewniły mnie, że to nie „pies”. Na buforach dojechaliśmy do Garwolina. Na każdej stacji próbowaliśmy dostać się do wagonu, ale nic z tego nie wyszło. Noc, mróz jak cholera, a my na buforach.

– Dalej na buforach nie jadę – powiedziałem, gdy pociąg zbliżał się do Garwolina. – Już jestem drętwy. Jeszcze pół godziny takiej jazdy i wpadnę między wagony. Wie pan co? – zwróciłem się do współpasażera. – Jak pociąg będzie stawał, ryjemy się na chama do takiego przedziału, z którego wysiądzie chociaż jedna osoba.

– A jak będą szurać, to zrobimy wojnę – dodał mój rozmówca, zadowolony z projektu.

Gdy tylko pociąg zwolnił, wyskoczyliśmy na peron. Pierwsze kroki stawiałem jak inwalida. Z wagonów wysiadło kilkanaście osób, ale do wsiadania czekało jeszcze więcej. Przyuważyliśmy przedział, z którego gramoliła się gruba handlara z wielkim tobołem. „W sam raz dla nas – pomyślałem. – Trzeba trzech takich jak ja, żeby zapełnić po niej miejsce”. Tobołu już nawet nie brałem pod uwagę.

– Nie ma miejsca! – wrzasnęli ci, którzy stali w drzwiach przedziału.

– Dla nas się znajdzie – odpowiedziałem i już stoję na stopniach, a obok mnie ten drugi z buforów.

– Na pewno nie wejdziecie – mówi jeden i spycha mnie ze stopnia, a drugi stara się zamknąć drzwi.

– Ciągnij go na peron! – krzyknąłem do swojego nowego kolegi i już walę pięścią w oko, a kolega ciągnąc za palto stara się wyrzucić go na peron.

Drugiego chciałem trzasnąć łbem, ale usunął się… i już dla mnie miejsce jest.

– Skacz – zawołałem na kolegę.

Gdy wskakiwał na stopnie, puścił palto przeciwnika, a ten przezornie cofnął się głębiej do przedziału. Już jesteśmy w przedziale i zatrzasnęliśmy za sobą drzwi.

– No i miejsce się znalazło – powiedział kolega, zwracając się do tych, którzy nie chcieli nas wpuścić. Popatrzyli na nas spode łba.

Rozejrzałem się po przedziale. Było to duże pomieszczenie, przystosowane dla mleczarek dowożących mleko do Warszawy. Ławeczki tylko wzdłuż ścian, a środek wolny. Właśnie ten środek zwrócił moją uwagę. Leżały tam różne worki i toboły, na których siedzieli handlarze. Arystokratycznie, luźno i wygodnie. Popatrzyłem na tych, którzy blokowali drzwi, i powiedziałem dobitnie:

– Ach, wy łobuzy… wasza mać! To my jedziemy na buforach na mrozie, o mało nie spadłem między wagony, a wy tu siedzicie w wygodzie i jeszcze krzyczycie, że nie ma miejsca? Czekajcie, już my wam damy więcej miejsca.

W tym momencie pociąg wjeżdżał na następną staję. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem ludzi biegnących wzdłuż pociągu.

– Tu jest miejsce!

– Nie ma miejsc! – wrzasnęli wszyscy w przedziale.

– Znajdzie się – odpowiedziałem i już przyciskaliśmy się do ścian, żeby wpuścić wsiadających.

Wpuściliśmy, a właściwie wepchnęliśmy trzy osoby. Na następnej stacji znów krzyknąłem:

– Tu są miejsca!

– Nie ma miejsc! – wrzeszczą w przedziale.

– Znajdą się – odpowiadamy i znów wchodzą dwie osoby. Powtarzaliśmy tę sztuczkę na każdej stacji. Wpuściliśmy nie mniej jak piętnaście osób, tak że już naprawdę nie było miejsca. Wszyscy już stali, i to na tobołach, a my przy drzwiach wciąż krzyczeliśmy:

– Tu jest miejsce!

Klęli wszyscy, ale bali się zaczepić. Widzieli, jak załatwiliśmy tych, którzy nas nie chcieli wpuścić do przedziału, a teraz mieliśmy już swoich zwolenników, tych, których wciągnęliśmy do wagonu. Na wymyślania i krzyki odpowiadaliśmy niezmiennie:

– My wam damy arystokratyczną jazdę i „nie ma miejsca”.

Ci, co po drodze wysiadali, jeszcze z peronu przesyłali nam „życzenia” wszystkiego najgorszego.

U matki byłem tylko jedną noc. Następnego dnia rano już szedłem dalej. Poprosiłem, żeby mnie odprowadziła, bo chcę jej coś powiedzieć. Z początku miałem zamiar nic matce nie mówić o swojej sprawie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba powiedzieć. Powiedzieć, pożegnać się uczciwie, bo nie wiadomo, czy się jeszcze w życiu zobaczymy.

Matka słuchała i nic nie mówiła, tylko patrzyła na mnie. Gdy tak patrzyła, zrobiło mi się przykro, że muszę ją zostawić samą, na niepewny los. Że już syn nie przyniesie jej pieniędzy na życie. Że od tej chwili życie matki stanie się ciężkie, bo prócz kłopotów materialnych dojdzie jeszcze troska o syna.

– Co chcesz teraz zrobić? – zapytała matka, gdy opowiedziałem wszystko.

– Będę się starał dostać za granicę.

– A jak cię na granicy zabiją? – zapytała z troską.

– Jak mnie tu złapią, to też rozwalą, więc w zasadzie nic nie ryzykuję.

– No to idź, synu, i niech cię Bóg prowadzi. A ja wracam do Warszawy. Ucałowałem matkę i poszedłem przed siebie. Czułem, że stoi i patrzy za mną. Ściskało mnie w sercu, ale się nie obejrzałem. Bałem się, że mogę się złamać i zmienić plany, żeby nie rozstawać się z matką, żeby być w pobliżu i pomagać w potrzebie z ukrycia.

Przyjechałem do Lublina. Zatrzymałem się u dalekiego krewnego, który mieszkał przy rodzinie jako sublokator. Powiedziałem mu, co mnie przygnało. Załatwił z gospodarzami, żebym mógł u nich kilka dni mieszkać. Należał on do tajnej organizacji i po trzech dniach powiedział, że załatwia moją sprawę. Przesłany będę w okolicę Zamościa. Tam w lasach „pracują” robotnicy. Ale ci robotnicy to ludzie tacy jak ja. Jest to punkt, z którego będę przerzucony za granicę. Po tygodniu miałem już załatwione stałe zameldowanie w Lublinie, z którego wynikało, że mieszkałem tam od dziecka.

Zaraz pierwszego dnia napisałem do Baśki list tej treści:

„Wiesz, co zrobiłaś i co cię za to czeka. Ja uciekłem i złapać się nie dam. Jak wrócę, to z tobą załatwię. Więc módl się i proś Boga, żebym nie wrócił”.

I tak była wpadka, ale byłem pewien, że to ona napuściła na mnie Niemców. Postanowiłem zemścić się w przyszłości i już opracowywałem w myślach różne plany zemsty, jeden straszniejszy od drugiego.

Doszedłem do wniosku, że pistoletu trzeba się pozbyć, bo w tej chwili nic mi on nie da, a może zaszkodzić. W Lublinie nie będą mnie szukali. Nie ma obawy o to, że mogą mnie rozpoznać na ulicy. Wieczorem oddałem pistolet kuzynowi i dobrze się stało, bo trzeciego dnia wpadłem na mieście w łapankę. Nie wiedziałem, co to jest, bo łapanek jeszcze nie widziałem. Gdybym miał pistolet, to bym się bronił…i wpadł, bo przecież sam nie dałbym rady kupie uzbrojonych Niemców.

Zawieźli nas na przedmieście Lublina i umieścili w budynku szkolnym, który spełniał rolę punktu etapowego przed wysłaniem na roboty rolne do Niemiec. Lubliniacy znali ten budynek i już w samochodzie wiedziałem, po co nas złapano. Szybko obszedłem cały budynek i podwórze, żeby zorientować się w możliwości ucieczki. Budynek stał na odkrytym placu, przy siatkowym ogrodzeniu stali wartownicy z karabinami, folksdojcze w czarnych mundurach. W jednym tylko miejscu ogrodzenie stykało się prawie – odległość wynosiła jakieś dwadzieścia metrów – z rogiem bocznej uliczki. Wdałem się w rozmowę z wartownikiem. Po kilku ogólnikowych zdaniach powiedziałem wprost:

– Ty, udawaj, że nie widzisz, a ja prysnę.

– Na pewno nie pryśniesz – odpowiedział na moją propozycję „fokstrot”.

– A na pewno prysnę.

– No, to skacz przez parkan. Na pół drogi cię puszczę, a i tak zdążę strzelić i na pewno trafię.

– Jak prysnę, to tak, że wcale nie zobaczysz. Ja do rolnych robót się nie nadaję. Patrz, jakie mam ręce – mówiąc to pokazałem nie spracowane dłonie, bo przecież w fabryce miałem precyzyjną robotę, a kilka miesięcy już nie pracowałem wcale. – I wy mnie chcecie z takimi rękami posłać do gnoju?

– Tam cię nauczą robić.

Gdy odszedłem kilka kroków, obejrzałem się i powiedziałem głośno:

– Zaczekajcie… wasza mać, jak ja wam zaoram, zasieję, to za trzy lata nie zbierzecie.

Tego jeszcze dnia ustawiono nas w kolumnę i pod eskortą zaprowadzono do miasta na badania lekarskie. Wszyscy zgrupowani na wyjazd to ludzie złapani na ulicach i w pociągach.

Wprowadzono nas do budynku, na pierwsze piętro. Rozeszliśmy się po długim korytarzu, a wartownicy z karabinami zostali przy drzwiach wejściowych. Poszedłem w koniec korytarza i wyjrzałem przez okno. Wychodziło na podwórze, tuż przy bramie. Rozejrzałem się po twarzach. Jest kilku, którzy wyglądają na cwaniaków. Zagadałem z jednym, drugim i po chwili było nas już paru gotowych do ucieczki.

– Zasłońcie trochę, ja skoczę pierwszy – powiedziałem otwierając okno.

– Po chwili skok na dół i już jestem na ulicy

Po dwóch tygodniach pojechałem do Warszawy dowiedzieć się, jak stoją moje sprawy. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności spotkałem się z kolegami, którzy przynieśli mi bieliznę i inne drobiazgi. Sprawy stały źle. Policja prawie każdej nocy wpadała do mojego mieszkania. Szukali w mieszkaniu, u sąsiadów i w piwnicy. W mieszkaniu była moja młodsza siostra. Matka jeszcze nie wróciła. Pokazano mi gryps, który Tadek przysłał z więzienia. Pisał: „Jeść nie dają i biją. Nie martwcie się i nie płaczcie. Ja wiem, że zginąć muszę, to już dawno wróżyła mi Cyganka, że w 22 roku życia zginę”. Prosiłem chłopaków, żeby zawiadomili tych, co siedzą, żeby wszystko zwalili na mnie. Jestem na wolności i złapać się nie dam, a im to może pomóc.

Następnego dnia rano znów byłem w Lublinie. Gdy kuzyn poszedł do pracy, gospodyni powiedziała mi, że wczoraj był starszy brat Zygmunta – bo tak miał na imię mój kuzyn. Gdy dowiedział się, że ja tam się ukrywam, powiedział: „Wypędź go… jego mać. Co tu mu będziesz darmo żreć dawał?”

50
{"b":"87996","o":1}