Ulica Tatrzańska to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów. Leży między ulicami Górską i Nabielaka. W tamtych czasach nie było na niej bruku, chodników i latarni, a w domach światła i wody. Po wodę trzeba było chodzić na inną ulicę, płacąc jeden grosz za wiadro. Był też jeden woziwoda, który rozwoził wodę w dużej, specjalnie do tego zrobionej beczce, krzycząc na ulicy i w podwórzach: „Woda – woda – woda!” U niego wiadro wody kosztowało pięć groszy. Ulica otrzymała bruk i oświetlenie wcześniej, lecz w naszym domu dopiero na wiosnę 1939 roku założono na korytarzach światło i wodę. Do tego czasu trzeba było, jak mówiłem, wiadrem przynosić wodę i wiadrem wynosić brudną do zlewu na podwórzu, a z podwórza dopiero rynsztokiem spływała ona do ulicznego ścieku. Światło elektryczne w mieszkaniu miał tylko właściciel sklepu, który przeciągnął linię bezpośrednio z ulicy, ja zaś w 1938 roku przeciągnąłem od niego linię do swego mieszkania.
Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów – nie licząc sublokatorów. Mieszkania były jednoizbowe i miały wymiar cztery i pół na trzy i pół metra, zajmowały je rodziny złożone z pięciu, siedmiu osób, a były i takie, gdzie mieszkało jedenaście osób.
Ustęp, był nie skanalizowany, latem unosił się tam taki fetor, że można było udusić się. Wtedy niektórzy chodzili do pobliskiego, dziko rosnącego parku albo na puste ogrodzone place, przechodząc przez dziury w ogrodzeniu.
Zimą znów nie uprzątane nieczystości zamarzały tak wysoko, że niemożliwością było korzystanie z tego urządzenia. Najgorzej jednak było, gdy latem, w nocy, usłyszało się głośne wołanie: „Okna proszę zamykać, z ustępu wybierać się będzie!” Wtedy i w mieszkaniu można było udusić się smrodem.
Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem.
Młodzież „urzędowała” przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta – lecz te częściej spacerowały. Dzieci – tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem, czy już nawet dorosłym, a w domu rodzice zapytali: „Dokąd idziesz?” – odpowiedź była zawsze jednakowa: „Na korytarz” lub: „Na ulicę”. Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, pohecować, urządzić komuś kawał albo zaplanować wyskok „w miasto” – do kina czy też na zabawę. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie, na ulicy lub za parkanem.
Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się – jak na owe warunki – dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.
W sobotę wieczorem na ulicy widziało się ludzi pijanych. To ci, którzy po zapłaceniu w sklepie długu zaciągniętego na życie w ciągu tygodnia, przepijali resztę ciężko zapracowanej tygodniówki. W sobotę wieczorem i w niedzielę w wielu mieszkaniach słychać było pijacki śpiew na zmianę z awanturami, które przeważnie kończyły się pobiciem kogoś. Niejeden raz ktoś został ciężko pobity, zdarzało się, że i nożem dostał i albo wylizał się z ran, albo przenosił się do wieczności, a winny do więzienia – jeśli policja doszła winnego. Bo „kapować nie wolno” – to główny punkt swoistego kodeksu honorowego obowiązującego na dzielnicy. Kto tej zasady nie przestrzegał, był niecharakterny i jako taki był bojkotowany przez otoczenie. Charakterność obowiązywała od najmniejszych dzieci do starców, i to zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
Nikt tu nikogo się nie bał. Silny nie bał się słabszego, a słaby nie ustąpił silniejszemu. „Skarżyć nie wolno, odegrać się wolno” – oto druga obowiązująca zasada. Ta zasada była przyczyną nie kończących się nieraz i trwających całe lata „wojen” i antagonizmów między poszczególnymi ludźmi, rodzinami, grupami, ulicami i całymi dzielnicami. Obowiązywała też zasada grzeczności na co dzień. Grzeczny ukłon znajomym, „bardzo przepraszam”, gdy trąciło się kogoś, czy chciało wyminąć, i przy każdej najdrobniejszej okazji. Tam, na Tatrzańskiej, klęło się, ile wlezie, ale jeśli w mieście użył ktoś nieprzyzwoitego słowa, natychmiast inny reagował: „No, ty! – słyszało się. – Spokój w głowie, porządek musi być, ludzie są, nie jesteś u siebie”.
Ten typ ludzi niektórzy nazywali: grandą. Lecz grandziarze to nie chuligani. Grandy odbywały się tylko u siebie – między sobą – i musiały być do tego przyczyny. W czasie wojny ludzie ci pokazywali okupantowi zęby i pazury, a po wojnie – ci, co przeżyli – wszyscy są statecznymi obywatelami.
O tym, jaką kto szedł drogą, często decydował przypadek. Chowaliśmy się wszyscy razem, w jednakowych lub zbliżonych warunkach. Na przykład czasem wystarczyło, że ktoś został bezrobotnym i długo nie mógł znaleźć pracy. W domu bieda, ale chłopak za złodziejstwo się nie bierze. Latem stara się dostać na publiczne roboty, zimą do śniegu. Pewnego dnia był w grupie chłopaków, którzy coś skradli – więc i jemu dali przypadającą na niego część. Następnym razem już sam rozejrzał się, czy czegoś się nie da ukraść. A później już szukał okazji. Wreszcie wpadł, a po odsiedzeniu wyroku otrzymanie stałej pracy było już niemożliwością i tylko takie życie mu zostało. Inny uczciwy człowiek w awanturze skrzywdził przeciwnika; i znów pozostawało mu tylko życie człowieka wyjętego spod prawa, bez możliwości otrzymania stałej pracy. Z tego też powodu powstała zasada: „Kapować nie wolno”.
Młodzieżą nikt się nie interesował. Była ona pozostawiona samej sobie. Na Czerniakowie było wiele knajp i w każdym sklepie wódka, ale ani jednego kina, świetlicy, biblioteki lub czytelni. Ulica Tatrzańska niczym nie różniła się od innych ulic położonych w kwadracie między ulicami Podchorążych, Czerniakowską, Chełmską i Belwederską. W takich warunkach mieszkałem i żyłem do 1940 roku, to jest do chwili aresztowania i zamknięcia mnie przez Niemców w obozie koncentracyjnym.
Mam lat piętnaście. Ukończyłem szkołę powszechną. Ze sprawowania otrzymałem stopień bardzo dobry. To drugi raz przez całe osiem lat nauki. Nie chcieli mi popsuć świadectwa. „Może się zmieni, jak dorośnie” – mówili nauczyciele. Pierwszy raz stopień bardzo dobry ze sprawowania otrzymałem na pierwsze półrocze pierwszego oddziału. Wszystkie inne były tylko, „odpowiednie”. Sprawowanie obniżyło mi stopnie z innych przedmiotów. W szóstym oddziale siedziałem dwa lata. To wychowawca złośliwie zostawił mnie na drugi rok. Twierdził, że cały rok nie pracowałem – a ja przecież wszystko umiałem lepiej niż inni! Mój „konik” to matematyka, fizyka i chemia. Uparłem się tylko nigdy nie podnosić ręki i nie odpowiadać z ławki. To od oddziału piątego, gdy po błędnej odpowiedzi nauczyciel powiedział wobec całej klasy: „Siadaj, bałwanie, jak nie wiesz, to się nie wygłupiaj!” Cała klasa wybuchnęła śmiechem. Po tym zdarzeniu więcej już ręki nie podnosiłem. Jak padało pytanie, to podpowiadałem koledze siedzącemu obok mnie i on podnosił rękę i odpowiadał. Odtąd dzieci nazywały mnie „bałwanem”, ale niedługo to trwało, bo za przezwisko biłem, i to biłem dobrze. Było kilka skarg rodziców, kilka ze szkoły, trójka ze sprawowania – ale wołać przestali, a ja więcej ręki nie podnosiłem poza jednym wypadkiem, tuż przed ukończeniem szkoły, ale to już była sprawa, jak to mówią, „gardłowa”.
W szóstym oddziale nauczyciel wcale mnie pod koniec roku nie egzaminował. „Nie potrzeba – powiedział – ty i tak zostaniesz na drugi rok”. Po skończonych egzaminach, a jeszcze przed wypisaniem świadectw, po lekcjach ukradłem z katedry dziennik ze stopniami z całego roku. Nad glinianką Morskie Oko obejrzałem stopnie swoje i innych – dziennik podarłem i utopiłem. Następnego dnia w szkole awantura: kto ukradł dziennik? Posądzono jednego chłopca, który nie był pewien, czy zda do następnej klasy. Wezwano jego ojca. Pytają chłopca wobec całej klasy, czy to on go wziął. Chłopiec się nie przyznaje. Ojciec zaczyna go bić.
– Ja ukradłem i zniszczyłem dziennik – odezwałem się głośno, wstając z ławki.
– Dlaczegoś to, durniu, zrobił? – wrzasnął nauczyciel.
– A co ja miałem do stracenia? Przecież i tak zostaję na następny rok. Okazało się, że jeszcze miałem coś do stracenia – obniżono mi stopień ze
sprawowania na nieodpowiedni i miałem być przeniesiony karnie do innej szkoły. Zatrzymano mnie na usilne prośby matki, która obiecała, że będzie mnie pilnować i że będę się dobrze zachowywał w szkole.
W następnym roku znów ze sprawowania „odpowiedni”. A było to tak: Nauczycielka dawała korepetycje z tego przedmiotu, którego nas uczyła, synowi restauratora z naszej dzielnicy. Gdy przyszło pisać wypracowanie klasowe, nauczycielka sama nie dyktowała nam pytań, tylko zwróciła się do tego ucznia:
– Podyktuj pytania, wiesz, te, co wczoraj przerabialiśmy.
Po kilku dniach oddała nam zeszyty i każdy podawał stopień, jaki otrzymał. Gdy doszło do mnie, odkrzyknąłem specjalnie głośno:
– Niedostateczny!
– O, to niedobrze, to bardzo niedobrze – odpowiedziała nauczycielka.
– Gdyby mój ojciec miał knajpę i płacił pani, to i ja miałbym bardzo dobry stopień, tak jak i on – odpowiedziałem, wskazując palcem na syna knajpiarza.
Co to była za awantura! Nauczycielka wyszła z klasy i wróciła z kierownikiem. Kierownik wygnał mnie do domu i kazał przyjść z ojcem. Następnego dnia przyszedł ze mną ojciec. W szkole postawiono sprawę tak: mam przeprosić nauczycielkę wobec całej klasy albo na dwa tygodnie będę zawieszony w nauce. Rozprawa odbywała się w klasie, przy wszystkich dzieciach. Ojciec każe przeprosić nauczycielkę, a ja znów uparłem się, że nie przeproszę. Ojciec zaczął bić.
– Żeby mnie tatuś nawet zabił, to nie przeproszę, bo ja mam rację! – wrzeszczałem na cały głos.