Wieczorem wyskakiwałem na plac Unii Lubelskiej „postarać się trochę na majdanie” – co znaczy po prostu: sprzedawać gazety. „Starało się” tam wielu kolegów, z którymi kończyłem szkołę. Oni byli majdaniarzami rejestrowanymi (po złożeniu kaucji), ja starałem się na dziko: koledzy brali więcej gazet i część dawali do sprzedaży mnie.
Jaki był z tego zarobek? Dwa grosze od gazety w cenie pięciu groszy i trzy od dziesięciogroszowej. Od dodatku nadzwyczajnego osiem groszy od sztuki, ale wtedy mi nie dawali, ciężko też było trafić na moment wydania. Umieć sprzedać gazety – to była wielka sztuka.
– Ile sprzedałeś? – pytałem jednego kolegi.
– Dwanaście sztuk – odpowiada.
– A ja tylko dwie.
– A ty ile? – pytam drugiego.
– Piętnaście.
– A ja dwie.
Wreszcie i ja połapałem się w technice sprzedawania. Gdy dostałem gazety do ręki – jak najszybciej przed siebie, byle dalej, żeby być tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden nowy gazeciarz. Raz dotarłem w ten sposób do ulicy Filtrowej. W każdym tramwaju jadącym w stronę placu Narutowicza idą dwie, cztery gazety. Po pewnym czasie gazeciarze z placu Narutowicza połapali się, że im handel idzie słabiej – zjechali kupą, dali mi dobry wycisk i przegnali z dobrego stanowiska. Pojechałem do swoich chłopaków. Ci zostawili swój „majdan” w różnych kioskach i sklepach i grupą w osiemnastu chłopaków zrobiliśmy nalot na tamtych. I odegraliśmy się – ale już więcej w ich parafię nie jeździłem.
Najlepszy zarobek był wtedy, gdy udało się kogoś zrobić „na fryko”. Przy wydawaniu reszty bilonem pieniądze odliczało się na własnej dłoni, kładąc na spód monetę upatrzoną dla siebie. Gdy kupujący nadstawiał rękę, oddawało się wszystko, bo mógł jeszcze raz sprawdzić. Gdy postawił woreczek, monetę leżącą na spodzie, na środkowym palcu, chwytało się lekko ukrywając ją między palcami i chociaż dłoń była wyprostowana, pieniądz pozostawał w ręku. Jeden taki „moniak” to tyle, co sprzedać kilka gazet. Metodę tę stosowali gazeciarze i wózkarze.
Kiedy do ojca przychodzili koledzy, wiedziałem, że będą pili wódkę, a mnie będą posyłali, żeby im przynosić po ćwiartce. Siedziałem wtedy kamieniem w domu. Gdy już nieźle sobie popili, wtedy robiłem „na fryko” po pięćdziesiąt groszy, po złotówce, a nawet i po dwa złote. Płaciłem sobie za fatygę siedzenia w domu.
Latem jeździliśmy przeważnie we czterech dwa razy w tygodniu do Kabackiego Lasu na jagody, grzyby lub orzechy laskowe. Na ulicy Puławskiej skakaliśmy w biegu na bufory ostatniego, towarowego wagonu przyczepionego do pociągu osobowego i tak uczepieni jechaliśmy do Pyr i do lasu. Tam trzeba było uważać, żeby nie dać się złapać gajowym – tak jak w kolejce kolejarzom. Gajowi często robili obławy na zbierających jagody lub grzyby. To już było dla nas sportem – tak lawirować i ukrywać się, żeby nie złapali. I nie złapali nigdy żadnego z nas. W kolejce było gorzej. Tu niejeden konduktor starał się nas złapać albo przepędzić z kolejki. Raz jeden kolejarz wlazł na dach towarowego wagonu i oblewał nas oliwą z oliwiarki. Mając doświadczenie, braliśmy w drogę solidne kije, żeby kolejarzowi nie pozwolić wysunąć znad dachu ręki czy głowy. Gdy kolejka dojeżdżała do stacji – wyskakiwaliśmy jeszcze w biegu i uciekaliśmy w odwrotnym kierunku. Czepiając się z boku osobowego wagonu dwa razy zerwaliśmy z głowy siedzącemu przy otwartym oknie rabinowi jarmułkę, którą Żydzi odkupywali od nas, płacąc po pięć złotych. Kiedyś w Grójcu w czasie „wycieczki” zdjęliśmy ze stojącego na ulicy wozu skrzynkę wódki, którą wynieśliśmy za stojącą w pobliżu stodołę. Gdy wóz odjechał, przyszło do nas trzech łobuzów; zabrali nam wszystko, a za „fatygę” dali tylko każdemu z nas po pół litra wódki. I to dobre, mogli nic nie dać.
W kolejce raz tylko mnie złapali. Posiedziałem kilka godzin w komisariacie. Przyszła matka, zapłaciła pięć złotych kary, które później musiałem jej zwrócić, i zabrała mnie do domu.
Latem pojechałem na dwa tygodnie pod Grójec do znajomych gospodarzy, u których ostatnie dwa lata spędzaliśmy wakacje.
Złodziejska wieś. Nocami cała prawie ludność wybierała się na kradzież zboża z dworskich pól. Jedni zwozili, inni młócili w stodołach… i rano było już wszystko w porządku. Za stodołą cała sterta słomy, zboże zaś wymłócone i wywiane zostało już wywiezione na sprzedaż do miasta. Pewnej nocy chłopi wybrali się do odległej o trzy kilometry wsi kraść ulęgałki. Poszło wtedy chyba ze, trzydzieści osób i ja z nimi. Wszyscy piechotą przez cmentarz i las, a drogą dwa wozy do przywiezienia worków z ulęgałkami. Ciekawy byłem, jak będą rwali. Kazali mi zabrać ze sobą worek i płachtę. Okazało się, że robi się to łatwo, szybko i dokładnie. Każdy rozkłada swoją płachtę pod drzewem, dwóch wchodzi na drzewo i trzęsie, potem każdy bierze płachtę za rogi i zsypuje do swojego worka. Później worki na wóz, a sami znów piechotą, krótszą drogą do domu.
Złodzieje to byli przeważnie „wychowańcy”. Prawie każdy gospodarz miał takiego „wychowańca”. Po pierwszej wojnie światowej brali na wychowanie dzieci z sierocińca, które nie miały i nie znały swoich rodziców. Podrzutki. Państwo do pełnoletności dziecka płaciło im miesięcznie pewną sumę pieniędzy, a oni mieli darmo z początku pastucha, później parobka, tylko za jedzenie i marne ubranie. Gdy taki chciał się lepiej ubrać, pójść na zabawę albo wypić wódki – kradł.
W czasie żniw ludzie ze wsi chodzili pracować do dworów, których było kilka w okolicy. Pewnego dnia, gdy nie miałem co robić, wybrałem się na dworskie ziemie zobaczyć, jak pracują znajomi ze wsi. Kosili zboże tuż pod lasem. Słońce szło już ku zachodowi.
– Uważajcie, dziedzic jedzie! – zawołał ktoś ostrzegawczo.
I wszyscy raźniej zabrali się do roboty.
Był to młody jeszcze facet, na pięknym koniu, ze szpicrutą w ręku. Siedząc sztywno, przez kilka minut w milczeniu przyglądał się, jak ludzie pracują. Zbliżył się do niego karbowy, coś mówił po cichu. Po chwili podeszła z boku młoda jeszcze chłopka i prosi pokornie:
– Proszę jaśnie pana, niech jaśnie pan zwolni mnie o godzinę wcześniej. Mam chore dziecko, zostawiłam je bez opieki.
Nawet na nią nie spojrzał.
– Proszę jaśnie pana bardzo – mówi znów kobieta,
Patrzę i oczom nie wierzę: pocałowała go w rękę. Raz, drugi i wciąż powtarza swoje: „Proszę jaśnie pana bardzo”.
Stałem o dwa metry od „jaśnie pana”, a nie więcej jak o dziesięć metrów od lasu.
– O rany! Co za jaśnie pan! – krzyknąłem tak głośno, że wszyscy usłyszeli. – A moja dupa jaśniejsza niż wszystkie jaśnie pany!
W „jaśnie pana” jakby piorun strzelił. Szarpnął się w moją stronę.
Złapałem jedną lejce, zawinąłem koniem i zanim schwycił równowagę, już uciekałem do lasu. Ruszył za mną, ale byłem już w lesie.
Tak wyglądało moje pierwsze i ostatnie spotkanie z „jaśnie panem”.
– Dokąd idziesz? – zapytała matka, widząc, że wychodzę z mieszkania.
– Na ulicę.
– Żeby tylko znów jakiej skargi nie było. Nie pobij się z kim – upominała.
– Gdzie chłopaki? – zapytałem bawiącego się na ulicy dzieciaka, nie widząc moich rówieśników.
– Na łączce w piłkę grają – odpowiedział.
Gdy tam poszedłem, okazało się, że chłopaki już szli do domu na obiad; na łączce był tylko jeszcze Olek, pod pachą miał piłkę futbolówkę.
– Zostaw nam piłkę – poprosiłem – na moją odpowiedzialność. Jak przestaniemy grać, to ci ją odniosę do domu.
– Dobrze – odpowiedział Olek rzucając mi piłkę. – Tylko nikomu nie dawaj.
Po godzinie kopania zabrałem piłkę, by ją odnieść właścicielowi. Gdy dochodziliśmy już do ulicy, przyszedł Zygmunt. Był to chłopak z naszego domu, miał osiemnaście lat, trzy lata więcej niż ja.
– Dawaj piłkę – zwrócił się do mnie.
– Nie mogę – odpowiedziałem. – Olek kazał mi ją odnieść do domu, jak przestanę grać.
– Dawaj, dawaj, nie wygłupiaj się. Olek mnie nic nie obchodzi – odpowiedział. I chce mi wytrącić piłkę. Zrobiłem unik i piłkę odrzuciłem Jankowi, który stał kilka metrów z boku. Gdy podszedł do Janka, ten podał piłkę mnie.
– Jak odrzucisz piłkę, to dostaniesz w mordę – powiedział Zygmunt idąc do mnie.
Odrzuciłem. Podszedł i uderzył mnie pięścią w twarz. Nie wiedziałem, co robić – bić się z nim, czy nie bić? Był trzy lata starszy i dużo silniejszy.
– Jaki mocny – powiedziałem tylko, gdy szedł w stronę Janka i ostrzegał go w ten sam sposób jak mnie.
– A chcesz jeszcze raz? – zapytał zawracając do mnie.
– Chcę.
Podszedł i uderzył. Zrobiłem unik w dół i uderzyłem głową tak, że usiadł na trawie. Poderwał się, skoczył i znów dostał głową i ręką. I zaczęła się bijatyka, która trwała kilkanaście minut. Bijąc się, powoli zbliżaliśmy się do domu. Już przed bramą nadszedł jego starszy brat, który miał dwadzieścia jeden lat. Wtedy ze zbiegowiska ludzi, którzy przyglądali się walce, wyskoczyło kilku, odepchnęli moich przeciwników, krzycząc:
– Dwóch takich byków na jednego dzieciaka!
Wtedy szybko uciekłem do domu i powiedziałem matce, że pobiłem się z Zygmuntem.
– Czekaj – powiedziała matka, gdy wysłuchała wszystkiego – ojciec ci teraz da, jak przyjdzie z roboty. Chcesz pewnie, żeby ciebie zabili. Przecież ich jest czterech braci i ojciec.
Siedziałem spokojnie w domu, czekając na ojca.
– Musisz mu dobrze wlać – radziła matka, gdy ojciec wrócił z roboty.
– Jak to było? – zapytał mnie ojciec.
Wiedziałem, że ojciec jest sprawiedliwy, dlatego zawsze mówiłem prawdę i ojciec mi wierzył. Opowiedziałem wszystko szczegółowo.
– Ja go bił nie będę – zadecydował ojciec. – Zygmunt jest starszy, silniejszy i zaczął.
– Ale on go strasznie pobił – nastaje matka.
– A jak Zygmunt by jego zbił, to co byś powiedziała? Trzeba było się nie dać, prawda? No to on się nie dał. Nie wychodź tylko teraz na ulicę, bo ci wleją – poradził ojciec. – Ja sam wyjdę, dowiem się, co słychać.
Po pewnym czasie wrócił i powtórzył rozmowę z ojcem Zygmunta, z którym spotkał się na ulicy.
– No co? Pana chłopak pobił mojego. Ale wy z nami nie wygracie, nas jest więcej.