Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A co mnie to obchodzi – odpowiedział ojciec. – Chcecie, to go bijcie. Ale ja was ostrzegam, że to jest mściwy szczeniak. Wy mieszkacie wyżej. Jak wy go dzisiaj pobijecie, to on się jutro zaczai na schodach i któremu z was nożem kichy wypuści. Ale co mnie to obchodzi, chcecie, to go bijcie.

Z tej awantury dał mi ojciec taką naukę:

– Pamiętaj – powiedział – jak zaczepisz kogoś, to już ja ci wleję. – Mówiąc to podsadził mi pod nos swoją ciężką, wielką pięść. – Jeśli pobijesz słabszego – też ci wleję. Ale jak tobie ktoś wejdzie w drogę, to gryź, drap, zabij, a nie daj się, bo tu jest takie życie, że jak pozwolisz sobie wejść na głowę wielkiemu, to za dwa tygodnie już każdy szczeniak będzie chciał wejść.

Nie zaczepił mnie nigdy żaden z tej rodziny, a z Zygmuntem pogodziłem się dopiero po trzech latach.

Goniliśmy się z Antosiem. Gdy mi uciekł za parkan między stosy cegieł, wszedłem na latarnię gazową, by zobaczyć, gdzie się schował.

– Złaź stąd! – zawołał ktoś energicznie z dołu.

– Nie chcę! – odpowiedziałem i wtedy dopiero spojrzałem w dół. Był to Heniek. Chłop lat dwadzieścia jeden, z drugiej ulicy.

– Złazisz czy nie? – woła znów.

– Nie! – odpowiadam.

– Złaź, bo cię ściągnę!

– A spróbuj!

Pociągnął mnie za nogi tak, że chociaż wystawiłem ręce, to jednak twarzą uderzyłem o bruk ulicy.

Poderwałem się na nogi – a w ręku już miałem otwarty duży sprężynowy nóż. Uczyłem się tej sztuczki. W kieszeni nóż leży zamknięty, a wyciągam już otwarty.

– Czego szurasz? – zapytałem spokojnie, chociaż byłem wściekły i bolała mnie twarz. – Pewnie dawno „śledzia nie połknąłeś”?

– Zjeżdżaj stąd, bo kosą oberwiesz – ostrzegał Antoś, też z nożem w ręku, następując na niego z boku.

Heniek mruknął coś pod nosem i poszedł sobie.

Następnego dnia mijałem się z nim na ulicy – nie zaczepił mnie. Ale Antka wieczorem pobił. Więc następnego dnia we czterech pognaliśmy go kawał drogi, rzucając za nim kamieniami.

Po dwóch dniach, gdy rano niosłem matce dwa wiadra wody i odpoczywałem przed bramą rozmawiając z koleżanką, zobaczyłem, że od rogu ulicy idzie Heniek. Zaczepi mnie czy nie zaczepi – zastanawiałem się. Na wszelki wypadek wsadziłem rękę w kieszeń, w której miałem swój nóż. Zatrzymał się przy mnie. Naparł na mnie bokiem i trącając łokciem zapytał ironicznie:

– A może zechcesz się ze mną bić?

Ustawił mi się doskonale na uderzenie głową, więc od razu uderzyłem. Gdy uderzył mnie pięścią w twarz, ja już miałem otwarty nóż w ręku.

Zgłupiał, stał jak baran. Zza rogu wyszedł policjant. Schowałem nóż za podszewkę przez dziurę w kieszeni.

– Panie władzo, bił mnie nożem – mówił Heniek do policjanta.

„Ciapciak – pomyślałem – zaczyna pierwszy, a potem: «Panie władzo»„.

Policjant obmacał mnie, wyjął zza podszewki nóż i zabrał mnie do komisariatu. Poprosiłem koleżankę, żeby odniosła matce wodę i powiedziała, że jestem w komisariacie.

Dopiero wieczorem przyszedł po mnie do komisariatu ojciec. W drodze do domu nic się do mnie nie odzywał, a w mieszkaniu bez jednego słowa uderzył mnie w twarz. Gdy chciał uderzyć drugi raz, zrobiłem unik i walnął w szkło lampy naftowej, która stała na stole. Zbił szkło i lampka zgasła. Ojciec poszedł do sklepu, kupił nowe szkło, oczyścił lampkę… i nastąpił dalszy ciąg. Ojciec nic nie mówił – ja też nie.

Dopiero następnego dnia matka powiedziała mi, za co dostałem. Okazało się, że gdy już mnie zabrali z ulicy, Heniek przyszedł do mnie do domu i prosił, żeby rodzice zwrócili mi uwagę, bo ja go zawsze zaczepiam i nie daję mu spokojnie przejść. Ojciec wlał mi dlatego, że zaczepiam, i to zaczepiam starszych.

„Och, łachudra – pomyślałem sobie. – Czekaj ty, ja na tobie jeszcze sobie odbiję i «panie władzo», i skarżenie, i «zaczepianie»„.

Wkrótce Heniek poszedł do wojska. Gdy wrócił, to ja przez ten czas podrosłem i już byłem bojowym i dobrym kozakiem. Takich jak on już się wtedy nie bałem. Niejeden raz zawracał, gdy mnie spotkał na ulicy. Uczciwie ostrzegłem go przez znajomych, że się odegram, jak tylko znajdę okazję. Nie dał mi okazji.

Po wojnie, gdy już wróciłem do Warszawy, spotkaliśmy się. Natychmiast wróciła dawna chęć zemsty, ale on tak się ucieszył, że ja żyję, tak serdecznie mnie powitał i ugościł, że wreszcie darowałem mu jego dawny niecharakterny postępek.

OSTATNIA NIEDZIELA NA KORTACH

Była na ulicy Belwederskiej knajpa „Sielanka”. Po zlikwidowaniu knajpy pozostały tylko dwa korty tenisowe, które wynajmowano na godziny. Grać w tenisa przychodzili „obcy z miasta”. Elegancko ubrani, w białych spodniach i szortach, szczęśliwi i zadowoleni z życia, ze sporą ilością forsy w portfelach.

Było nas sześciu w wieku dwunastu, trzynastu lat do podawania piłek i konserwacji kortów. Za zarobione pieniądze musieliśmy kupować gips do wyznaczania linii. To, co właścicielka brała za wynajmowanie kortów, to był jej czysty zysk – bo nie wkładała w nie ani żadnej pracy, ani pieniędzy. W dnie powszednie nie było wielu grających i przychodzili oni tylko po południu. Dlatego po lekcjach w szkole szliśmy urzędować na korty i dopiero tu uzgadnialiśmy, którzy z nas zostaną na dyżurze, a którzy pójdą do domu odrabiać lekcje. Po odrobieniu lekcji następowała zmiana. Jeśli goście grali tylko na jednym korcie, podawaliśmy piłki na zmianę, tak żeby każda dwójka mogła coś zarobić. Przez pewien okres goście płacili nam sami, pięćdziesiąt groszy za godzinę na jednego, dlatego w tym czasie odbywały się walki konkurencyjne z chłopakami z innych ulic. Później właścicielka pobierała opłatę za podawanie piłek, a nam wypłacała trzydzieści groszy za godzinę, resztę potrącając na konserwację kortów. W ten sposób zakończyła się walka o korty i zmniejszyły się zarobki. Zarobione na podawaniu piłek pieniądze oddawaliśmy rodzicom, a sobie zostawialiśmy pięćdziesiąt groszy albo złotówkę, w zależności od tego, ile się zarobiło. Za te pieniądze kupowaliśmy sobie pestki, owoce, wodę sodową i największą przyjemność – kino w koszarach wojskowych, gdzie dzieci płaciły za wejście dwadzieścia groszy.

W niedzielę siedzieliśmy na kortach od godziny szóstej rano do wieczora. Dwie dwójki pracowały, trzecia odpoczywała. Już w sobotę wieczorem umawialiśmy się, który z nas wstanie pierwszy i będzie budził innych.

– Cygan! – rozległ się pewnej niedzieli o godzinie szóstej rano wrzask kolegi.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, już wrzask powtórzył się.

– Zaraz idę! – odkrzyknąłem. Zerwałem się z łóżka i zacząłem szybko ubierać się, a na podwórzu wciąż słychać było piskliwy, dziecinny głos, wołający kolejno innych kolegów.

– Zamknieszże ty mordę, psia twoja mać, szczeniaku! – krzyknął przez okno jakiś zbyt wcześnie zbudzony, nerwowy lokator.

– A bo co? Nie wolno?! – odkrzykuje chłopak. – Już po piątej, to można krzyczeć! – pyskował, ważny, że nikt mu nic nie może zrobić.

Chlust! Słychać chlapnięcie wody o bruk podwórza. To znów jakaś nerwowa lokatorka wylała na niego garnek wody.

– Stara małpa! – krzyczy chłopak. – Żeby cię tak po śmierci zleli. Chłopaki! – wrzasnął znów. – Czekam na was na ulicy!

Po kilku minutach już cała nasza szóstka stała przed bramą. Wczesny pogodny letni ranek. Na ulicy pusto, nie widać jeszcze żadnego przechodnia – bo była to mała boczna uliczka, którą nikt obcy prócz mieszkańców i ludzi, którzy szli kogoś na naszej ulicy odwiedzić – nie chodził.

Jeszcze zaspani, wolnym krokiem poszliśmy w kierunku ulicy Belwederskiej. Żeby za wcześnie nie budzić właścicielki, na korty dostaliśmy się przez wysoki parkan. Z szopy stojącej w ogrodzie wzięliśmy miotły, gips i deski do wytyczania linii. Gdy place tenisowe zostały już zamiecione, przyciągnęliśmy dość duży walec i wspólnym wysiłkiem, uczepieni przy dyszlu, ubijaliśmy plac.

– No, chłopaki, teraz już za bardzo się spieszymy, bo jak ta stara szantrapa wstanie, to nam zaraz znajdzie jakąś robotę – powiedział Heniek.

– A jakbyśmy się tak zbuntowali? – odpowiedziałem. – I nie chcieli nic innego robić? Obcięła nam dwadzieścia groszy za godzinę, sami musimy dbać o kort i w dodatku, cholera, robi z nas służących!

– Nie warto – odpowiedział Heniek – bo nas wygna i przyjdą inni. Przedtem mieliśmy po pięćdziesiąt groszy, ale stale musieliśmy się bić z chłopakami, którzy chcieli zająć nasze miejsca.

Rzeczywiście, przypomniały mi się bijatyki na kije i kamienie, z których niejeden raz wychodził któryś z rozbitą głową. Walki odbywały się całymi ferajnami – ulica na ulicę. Nasza ulica była mała, ale pakowna. W jednym tylko domu było nas jedenastu rówieśników. Grający w tenisa mieli możność wybrać sobie chłopaków do podawania piłek, bo płacili im sami, więc było nas zawsze więcej, niż potrzeba. Jak przychodzili dobrzy gracze, to wybierali tych, których już znali z tego, że potrafią dobrze zbierać i podawać piłki i że w czasie gry nie będą się plątać po placu.

Teraz było nas tylko sześciu, z oberwanym zarobkiem i dodatkową pracą przy konserwacji kortu, ale mieliśmy pewność, że nikt się nam nie wciśnie do podawania, bo zarobek wypłacała nam właścicielka. Płaciła hurtem za cały dzień, a my obliczaliśmy sami, który z nas ile godzin podawał. Były wypadki, że gangrena stara nawaliła nam za dwie albo trzy godziny – „bo tak jej wychodziło w obliczeniu”. Wtedy stratę ponosiliśmy wszyscy solidarnie.

– Ciekawe, o której przyjdą pierwsi goście – zagadałem.

– Chyba nie wcześniej niż o ósmej albo o dziewiątej – odpowiedział Heniek, największy nygus, ten właśnie, który nas z takim rabanem budził.

– Musimy dobrze zapisywać, który z nas ile godzin podawał, bo to niedziela, cały dzień podawania, więc stara na pewno będzie chciała nas na kilka godzin rąbnąć.

– Jak będzie chciała, to i tak cię rąbnie i nic jej nie zrobisz – odpowiedziałem.

– Czy nic nie zrobię, to dopiero zobaczymy – odgroził się Maniek.

W czasie tej rozmowy pracowaliśmy bez przerwy. Robiliśmy linie, sypiąc gips w odpowiednio długi szablon zrobiony z desek.

– Stara już wstała – mówię. – O, cholera, patrzcie, idzie do nas, zaraz nam znajdzie jakąś robotę, żeby nam się nie nudziło.

4
{"b":"87996","o":1}