Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ruszyło mnie. Cały dzień tylko o tym myślałem. Gdy po południu wrócił Zygmunt, zapytałem, czy to prawda.

– Daj spokój – obruszył się Zygmunt. – Będziesz zwracał uwagę na to, co wariat mówi? U mnie jesteś, a nie u niego.

Pomyślałem chwilę i spokojnie odpowiedziałem:

– Nie. Wiesz, jaki ja jestem? Boso, ale w ostrogach. Jutro rano wyjeżdżam.

Nie pomogły żadne argumenty i przekonywania. Następnego dnia, gdy Zygmunt poszedł do pracy, z walizeczką w ręku znalazłem się na dworcu. Zostawiłem tylko list, w którym serdecznie mu dziękowałem za troskliwość i pomoc. Po dziesięciu dniach już byłem aresztowany.

Plan mój był prosty: Pojechać do Chełma, następnie do Sawina, gdzie mieszkała rodzina ojca. Z Sawina do Bugu jest zaledwie kilkanaście kilometrów. Tędy dostanę się do Związku Radzieckiego.

Na drugiej stacji za Lublinem Niemcy zrobili łapankę. Zbierali transport na roboty rolne do Niemiec. „Frajerzy – pomyślałem. – Przecież teraz już wiem, jak uciekać”. Zawieźli nas do tej samej szkoły, w której już raz byłem. Wśród przygotowanych do wysyłki było kilka osób, które jechały na ochotnika. Ci ludzie mieli prawo wybierać miejscowość, do której chcą jechać, i gdy transport szedł w tym kierunku, zawiadamiano ich, żeby się zgłosili. Od nich dowiedziałem się, że transport idzie do Nadrenii, w okolice miasta Koblenz. Wiedziałem, że to blisko granicy Francji, Belgii i Luksemburga. Postanowiłem jechać i po kilku dniach uciekać do tego państwa, do którego będę miał najbliżej.

Zawarłem sztamę z dwoma lubliniakami – Mietkiem i Władkiem, że uciekać będziemy razem, i od tej chwili byliśmy nierozłączni. Gdy transport nocą dojeżdżał do Warszawy, były momenty, że chciałem uciekać. Wystarczyło pociągnąć za rączkę hamulca, a gdy pociąg stanie, skoczyć do lasu, odległego o dziesięć metrów od toru kolejowego. Ale nie zrobiłem tego. Muszę się trzymać raz podjętej decyzji. Zdecydowałem się jechać, więc już nie ma odwrotu.

Wyładowano nas w jakimś dużym mieście i podzielono na mniejsze grupy. Naszą grupę, liczącą ze trzydzieści osób, władowano do pociągu i po dwóch godzinach jazdy wprowadzono do budynku, w którym czekali „kupcy”.

Do urzędnika podchodził gospodarz. Ten wywoływał kogoś z grupy. Gospodarz kwitował i odchodzili razem.

Zabrano Władka, następnie Mietka, wreszcie i mnie zabrał jakiś starszy gospodarz. Szedł pierwszy, ja za nim. „Prowadzi mnie jak jakieś bydło robocze – pomyślałem. – Dobrze, że nie założył postronka na szyję. Będę musiał tylko pracować, bo rozmawiać nie będziemy. Nie znam nawet jednego słowa w tym języku, a i oni nie znają ludzkiej mowy”.

Rodzina mojego gospodarza składała się z ojca, córki i dwojga dzieci córki – chłopca, lat trzynaście, i dziewczynki, lat piętnaście. Władek trafił do innej wsi, a Mietek mieszkał trzy domy dalej.

Z miejsca stanąłem sztorcem. Nie chciałem nic robić, a jak już zrobiłem, to gospodarz zawsze musiał poprawiać. Mietek miał dużo niemieckich marek, więc codziennie wieczorem byliśmy w knajpie w odległym o pół kilometra miasteczku. Mówiąc Mietkowi o swojej pracy śmiałem się, że gospodarz każe mi robić przy wołach. Przecież ja takiego bydlaka w życiu nie widziałem! Ryczy to jak krowa, paskudzi jak krowa, a pracuje jak koń. Cholerne jakieś bydlę i ja się go boję. Gdy wracałem z knajpy, gospodarze już dobrze spali. Wówczas kopałem w drzwi, aż mi otworzyli.

Byłem u gospodarza od poniedziałku. We wtorek miałem już mapę okolicy. Wyrwałem z książki szkolnej chłopaka, który postanowił nauczyć mnie po niemiecku.

Środa. Ukradłem ze spiżarni duży kawał słoniny i bochenek chleba. To żywność na drogę, gdy już będziemy z Mietkiem uciekali za granicę. Mietek też organizuje żarcie.

Czwartek. Wieczorem pijemy w knajpie. Zajęliśmy stolik przy oknie. Za oknem kupa wyrostków wygłupia się i patrzy na nas jak na małpy w klatce. Zgniewało mnie. Wyszedłem z lokalu i trzasnąłem pięścią w nos wyrośniętego, mniej więcej osiemnastoletniego chłopaka.

Piątek. Gospodarz coś do mnie mówi na podwórzu, a ja się śmieję, bo nic z tego nie rozumiem. Wiem, że każe mi coś robić, a ja celowo udaję wariata. Za niskim płotkiem ukazał się sąsiad. Wrzeszczał coś i groził mi batem. Złapałem w ręce kawał grubego kija i skoczyłem do płotu. Dostałby w łeb, gdyby nie odskoczył. On mi, lebiega, batem groził!

Sobota. Umawiamy się z Mietkiem, że w połowie przyszłego tygodnia uciekamy. Wieczorem powiedział mi jedyny dotychczas Polak w tej wsi, który dobrowolnie przyjechał na roboty i był tu już dwa miesiące, że słyszał, jak w jego domu rozmawiali, że podobno ma po mnie przyjść policja. „Wariat – pomyślałem. – Za co? Przecież jeszcze nic takiego nie zrobiłem, za co mogliby mnie zamknąć”.

Niedziela. Gospodarz coś tłumaczy mi na podwórzu, a ja ni w ząb go nie rozumiem. Zobaczyłem przechodzącego Mietka.

– Mietek! – krzyknąłem. – Chodź, spytaj się, czego on chce, bo może tak rok do mnie gadać, a ja go i tak nie zrozumiem.

Mietek znał nieźle język niemiecki.

– Mówi, że macie zabrać te pale i pojedziecie grodzić pastwisko.

– Powiedz mu, że dzisiaj nic nie będę robił. Niedziela. Święto.

– Mówi, że musisz iść – znów tłumaczy Mietek.

– Powiedz, żeby mnie stary szkop w d… pocałował. Powiedziałem już raz, że dzisiaj święto.

– Powtórzyć? – zapytał Mietek z zadowoleniem.

– Powtórz.

Gdy powtórzył, w mojego Niemca jakby piorun strzelił. Zaczął wrzeszczeć, a zrozumiałem tylko słowa „policaj”.

– Ja… ciebie i twoją policję… – odpowiedziałem po polsku, równocześnie machnąłem mu palcem przed nosem i zrobiłem ruch charakterystyczny przy uderzeniu głową.

Niemiec złapał z wozu młotek i chciał mnie uderzyć w głowę. Odbiłem rękę i strzeliłem łbem. Gdy upadł, wpadłem do mieszkania i po chwili wychodzę z walizeczką i rowerem gospodarza. Za płotem wymyśla sąsiad. Pogroziłem mu wyjętym z kieszeni sprężynowym nożem. Wsiadłem na rower i pojechałem przez nikogo nie zaczepiony.

Po przejechaniu mniej więcej kilometra skręciłem w las. Teraz leśnymi ścieżkami starałem się odbić jak najdalej w bok od „swojej” wsi. Planowałem sobie, że rowerem szybciej dojadę w pobliże granicy belgijskiej. Francja mniej mnie interesowała, bo to linia Zygfryda, druga Maginota, ciężej będzie się przedostać. Gdy już będę blisko granicy, wtedy wyrzucę rower i choćbym miał iść jeszcze tydzień i na czworakach, to przejść muszę. Po kilku godzinach wyjechałem na jakąś drogę. Pedałuję, ile sił w nogach. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważyłem przed sobą dwóch policjantów z karabinami. Wracać nie można, bo będzie poruta, więc walę na pewniaka prosto na nich. Gdy byłem przy nich, zastawili mi drogę wołając: halt! Karabiny trzymają pod pachą, lufy skierowane we mnie. Stanąłem, a oni o nic nie pytali, tylko jak swojego zabrali na posterunek.

Poniedziałek. Samochodem osobowym zawieziono mnie na gestapo w Koblenz.

Wtorek. Byłem przesłuchiwany. Tłumaczem był kulawy facet nazwiskiem Milewsky, mówiący dobrze po polsku.

– Masz mówić szczerą prawdę – powtarzał tłumacz słowa gestapowca – bo jak nie będziesz mówił prawdy, to pójdziesz na całe życie do obozu koncentracyjnego.

– Obóz koncentracyjny też dla ludzi – odpowiedziałem, myśląc o tym, że „na całe życie” to tylko do końca wojny, a wojna skończy się w tym roku. Anglia, Francja ruszą i z Niemców klops.

Gdy tłumacz powtórzył moją odpowiedź, – dostałem od gestapowca w twarz.

Na przesłuchaniu dowiedziałem się, że podobno swojemu gospodarzowi wybiłem zęby i złamałem dwa żebra. Nie wierzyłem. Zęby to może i wyleciały, bo u takiego starego to same wyłażą, bez żadnej pomocy. Ale te złamane żebra to już musieli dołożyć. Dużo później, już w obozie koncentracyjnym, zrozumiałem, że gdybym to samo zrobił rok później, toby mnie dla przykładu powiesili publicznie na środku wsi. Wówczas byliśmy pierwszymi obcokrajowcami na robotach rolnych. Niemcy nie mieli jeszcze opracowanych metod postępowania w takich przypadkach.

Po kilku dniach wyprowadzono mnie. Strażnik, który mnie wyprowadzał, spojrzał w otrzymane papiery i mruknął coś pod nosem, z czego zrozumiałem tylko słowo: Konzentration.

W lipcu 1945 roku wróciłem do kraju. Przyjechałem do Warszawy i odnalazłem pozostałych przy życiu kolegów. Dowiedziałem się, że Czarny, Tadek i Zdzisiek zostali rozstrzelani w Palmirach pod Warszawą. Heniek, ten, co po „robocie” uciekł na wieś – wysłany został na roboty do Niemiec.

Złapany po trzeciej ucieczce z Niemiec, zamknięty został w obozie karnym i tu go wykończyli. Witka – dzięki staraniom rodziny i grubszym łapówkom – zwolniono z więzienia tego dnia, gdy ja wpadłem z Lublina do Warszawy dowiedzieć się o swoją sprawę. Widział mnie na ulicy, ale bał się podejść.

Bał się? Dlaczego? Prawdopodobnie to, on sypnął wtedy, że to był mój pistolet. Po wojnie nie spotkaliśmy się, mimo że żyje on gdzieś na Dolnym Śląsku. Odwiedza rodzinę w Warszawie, lecz nikt z naszej dawnej ferajny nie spotykał się z nim.

Odwiedziłem też Baśkę, ale że nie mogłem zdobyć pewnych dowodów na to, że mnie wtedy sypnęła – mimo że jej zachowanie i po moim powrocie też na to wskazywało – zostawiłem ją w spokoju.

Rozrzuciła wojna naszych chłopaków po świecie. Kilku zginęło. Kilku z dawnych „powstańców” nie wróciło do kraju. Większość jednak mieszka w Warszawie. Pracują w swoich zawodach, pozakładali rodziny i przykładnie wychowują dzieci, zapewniając im lepsze dzieciństwo od tego, jakie my mieliśmy.

51
{"b":"87996","o":1}