Zaledwie zdążyliśmy się położyć, gdy „moje” pijaki znów są u mnie. Gdy otworzyłem drzwi, nie chcieli wejść do środka, tylko Tadek zaczął wołać głośno z korytarza:
– Daj magazyn i kule, no, dajesz czy nie? Bo jak nie dasz, to ci narobimy takiego rabanu, jakiego jeszcze nie miałeś! Daj magazyn i kule – wołał Tadek coraz głośniej – bo będziesz żałował!
Wściekłem się. Podałem Tadkowi naładowany magazynek, mówiąc:
– Czekaj ty… twoja mać, ja ci jutro pokażę raban. Masz i szoruj stąd. Już was nie widzę!
Poszli zadowoleni, że jednak postawili na swoim. Do rana już nie spaliśmy. Byłem zdenerwowany. Każdy z nas żyje z obecną władzą na bakier, więc wystarczy, że ktoś coś doniesie, i heca gotowa. W dodatku sąsiad przez ścianę to „granatowy”.
Bez przerwy wytężałem słuch, czy przypadkiem nie usłyszę strzałów. W razie wpadki na pewno będą strzelać. W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że gdzieś daleko huknął strzał – ale nie byłem tego pewny. Dowiedziałem się później, że żadnego strzału nie było. Ale wówczas, zdenerwowany, zapytałem Zdziśka, który również nie spał, czy słyszał strzał.
– Nie, nie słyszałem – odpowiedział. – Ale jak wariat ma spluwę w ręku, to wszystko jest możliwe.
– Wstawaj, Zdzisiek, ubieramy się i wyniesiemy z mieszkania tryfny majdan. Przysłowie mówi: „Mądry Polak po szkodzie”. Postarajmy się być mądrzy przed szkodą.
Była już godzina czwarta rano. Po cichu wynosiliśmy z mieszkania różne „graty”, które wstawiliśmy do mieszkań zaufanych lokatorów i kolegów w naszym domu. Rano mieszkanie było „czyste”. Zostawiłem tylko pistolet, waltera i dwa granaty.
W niedzielę o ósmej rano zaniosłem na górę rower Czarnego, a Zdzisiek poszedł na Czerniaków odwiedzić swoich kolegów.
– Jest Czarny? – zapytałem, wprowadzając rower do mieszkania.
– Nie, nie wrócił na noc – odpowiedziała matka Czarnego.
– Trzeba było nie wypuszczać ich z domu.
– A czy oni mnie słuchali? Chciałam, żeby poszli spać, ale jak się uparli, to niech sobie idą.
– Na pewno Czarny śpi u Tadka – powiedziałem wychodząc z mieszkania. – Pójdę tam teraz, zobaczę, jak się pijaki czują.
Gdy wszedłem do Tadka, cała rodzina była już ubrana w świąteczne ubrania.
– Ta pijanica pewnie jeszcze śpi? – zapytałem, wskazując w kierunku drugiego pokoiku, w którym było łóżko Tadka.
– Nie przyszedł wcale na noc do domu – odpowiedziała matka. – Czarnego też nie ma. Chyba poszli spać do Witka.
– Zaraz tam pójdę i dowiem się.
Za mną wyszedł Heniek, młodszy brat Tadka.
– Do Witka nie masz po co chodzić – powiedział, gdy już byliśmy na ulicy. – Tam ich nie ma. Był u nas rano znajomy policjant i w tajemnicy powiedział, że wszyscy trzej są w komisariacie. Była obława i chłopaków zagarnęli.
– O rany! To nieklawo – powiedziałem przerażony. – Tadek miał w kieszeni moją spluwę. Jeśli nie zdążył wyrzucić, to leży.
Chodziliśmy po ulicach omawiając sprawę. Doszliśmy do wniosku, że Tadek na pewno spluwę wyrzucił, bo inaczej by strzelał i w ogóle nie dałby się zabrać ze spluwą do komisariatu. Bo dać się zabrać – to „mogiła”. Postanowiłem wskoczyć do mieszkania i wynieść do kolegów swój album z fotografiami, żeby w razie jakiejś wpadki nie mieli mojej fotografii i nie ciągali kolegów, których zdjęcia były w albumie. Gdy dochodziłem do rogu ulicy Tatrzańskiej, spotkałem matkę Zdziśka, która przyniosła dla niego jedzenie i zmianę bielizny. Podeszła do mnie mówiąc szeptem:
– Niech pan nie idzie do domu. Nie wiem, co się stało, ale cała kupa policji wpadła do waszego domu. Byłam już przy bramie, ale zawróciłam. A gdzie Zdzisiek? – zapytała.
– Poszedł do kolegów, gdzieś na ulicę Janowską. Niech pani tu czeka na niego, bo powiedział, że o godzinie dziesiątej wróci. Ja się urywam, bo policja pewno po mnie przyszła.
Poszedłem ulicami Nabielaka, Belwederską, Chełmską, Górską i od drugiej strony wszedłem w ulicę Tatrzańską. Przed bramą i na rogu Nabielaka stali nie znani mi osobnicy. Tajniaki. Ale oni mnie też nie znają. Szedłem spokojnie chodnikiem, skręciłem w bramę domu pod numerem 3 i wszedłem do kolegi Mietka „Pchełki”, którego mieszkanie było na parterze, a okno wychodziło na ulicę, naprzeciwko domu pod numerem 8. Przez okno dokładnie widziałem bramę swojego domu, chodnik i część jezdni aż do ulicy Nabielaka. Przyglądałem się, jak policjanci kolejno prowadzili naszych chłopaków do komisariatu. Każdy z nich był przykuty kajdankami do eskortującego go policjanta. Wyjrzałem przez okno i – co to? Zobaczyłem trzech Niemców w mundurach. Pierwszy szedł bez karabinu, a za nim dwóch z karabinami na plecach. Weszli do naszej bramy. „Pewnie też po mnie – pomyślałem. – Ale dlaczego Niemcy?”
W tym momencie przypomniałem sobie groźby Baśki. Nic innego, tylko ona musiała mnie sprzedać Niemcom. Teraz to już i tak nie miało większego znaczenia. Jak złapią, to klops. Po dziesięciu minutach Niemcy poszli. Po chwili wyjrzałem znowu przez okno i zdrętwiałem. Od strony ulicy Nabielaka szedł wolnym, spacerowym krokiem Zdzisiek. Miał zaledwie kilka kroków do bramy. Nie przeczuwał niebezpieczeństwa i lazł prosto w pułapkę. Nie mogłem go ostrzec w żaden sposób, bo już po chwili wszedł do bramy. Matka nie przypilnowała. Powiedziałem przecież babie, żeby na Zdziśka czekała!
Po pięciu minutach już policjant prowadził Zdziśka w kajdankach. Gdy przechodzili naprzeciwko okna, przez które wyglądałem, odskoczyłem i szybko nałożyłem na siebie palto.
– Dokąd idziesz? – zapytał Mietek. – Teraz nie wychodź. Niebezpiecznie.
– Zdziśka muszę odbić – powiedziałem desperacko. – On miał spluwę w kieszeni, to dostanie w czapę.
Mietek, jego rodzice i siostra zagrodzili mi drogę do drzwi.
– Jego nie uratujesz, a sam możesz wpaść – tłumaczyli mi.
– Mam spluwę, zastawię „glinę”, zabiorę mu spluwę, a jak nie puści Zdziśka, to mu w łeb wykopcę.
– Nie da rady – orzekli wszyscy stanowczo.
Zrezygnowany, usiadłem na krześle i już mnie nic nie interesowało.
Gdy policjanci zniknęli za rogiem Nabielaka, siostra Mietka poszła do naszego domu, żeby dowiedzieć się, jak tam było. Okazało się, że policja i Niemcy przyszli do mnie i że zabierali każdego młodego chłopaka, którego spotkali na schodach.
Po południu kręciłem się po dzielnicy, żeby od chłopaków dowiedzieć się czegoś więcej. Policjantów się nie bałem, bo mnie nie znali i nie mieli żadnej mojej fotografii, a poza tym chodziłem trzymając rękę w kieszeni, a w ręku odbezpieczony pistolet. Mnie nie wygarną tak łatwo jak tamtych pijanych w nocy.
Szedłem ulicą Chełmską, gdy zauważyłem po drugiej stronie ulicy swojego sąsiada idącego naprzeciw mnie. „Ten mnie przecież zna – pomyślałem. – Ciekaw jestem, czy będzie mnie chciał zatrzymać”. Gdy zrównaliśmy się, spojrzeliśmy na siebie i sąsiad zasalutował. Odkłoniłem się unosząc czapkę lewą ręką.
– Moment – powiedział policjant przechodząc na moją stronę. Stanąłem plecami pod murem i czekam, nie spuszczając z niego oka.
Jeden jego ruch w kierunku pistoletu i będę strzelał. Gdy był już blisko, powiedziałem spokojnie:
– Niech pan bliżej nie podchodzi. Niebezpiecznie. Ja nie Tadek.
– Wiem – odpowiedział policjant – i wcale nie mam tego zamiaru. -
A ściszając głos powiedział: – Niech pan jak najszybciej ucieka z Warszawy. Tylko niech pan nie wyjeżdża z żadnego dworca, bo tam pana szukają.
– Dziękuję – odpowiedziałem z uśmiechem i rozstaliśmy się. To znaczy, on poszedł, a ja czekałem, aż policjant odejdzie na znaczną odległość.
Po południu wypuścili tych chłopaków, których wyłapali rano do konfrontacji. Zatrzymali tylko Zdziśka, Tadka, Czarnego i Witka. Tej nocy spałem u kolegi na Mokotowie. Wieczorem sprowadził on dwóch kolegów z naszego domu i wtedy dowiedziałem się szczegółów całej sprawy.
Okazało się, że w nocy z piątku na sobotę Tadek, Czarny i Heniek poszli ulżyć troszkę jednemu „fokstrotowi”. Zaraz na początku okupacji zajął on jakieś wysokie stanowisko, nosił na rękawie opaskę ze swastyką i szybko dał się poznać jako polakożerca i drań. Niemca i jego żonę po sterroryzowaniu pistoletem powiązali sznurami i zabrali wszystko, co nie było ciężkie i miało dużą wartość. W warsztacie Czarnego rzeczywiście zdarzył się wypadek z pistoletem, jak to opowiadał Heniek. Heniek był mądrzejszy, więc natychmiast znikł z Warszawy (wyjechał do rodziny na wieś), a ci popili się, łazili w nocy z pistoletem, tym samym, z którym robili „robotę”, i w dodatku dali się zabrać do komisariatu, jak barany do rzeźni. Witek nic nie wiedział o „robocie” i wpadł tylko przy okazji. W komisariacie zrobiono konfrontację. Niemiec bez wahania wskazał na Czarnego i Tadka. – A trzeci był wysoki – powiedział. Bo ci dwaj byli małego wzrostu. Jak wysoki, to kto? Ja – sprawa jasna. Tym bardziej że gdy chłopaki dostali w nocy lanie, to któryś sypnął, że pistolet jest mój. Dlatego rano policja wpadła do mnie. W dodatku w komisariacie stwierdzili, że z tego pistoletu strzelano w nocy z czwartku na piątek.
– Ale po co przyszli do mnie Niemcy? – zastanawiałem się głośno. Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Co teraz robić? Zdecydowałem, że trzeba wiać z Warszawy. A co dalej? Zobaczymy.
W poniedziałek od rana chodziłem po mieście. Nie chciałem siedzieć w żadnym mieszkaniu z obawy, że mogą mnie szukać u kolegów i znajomych. W wędrówce tej zalazłem na Kercelak. Tu spotkałem Mańka „Patefona” handlującego ciuchami!
– Co ty tu robisz? ~ zapytał szeptem. – Dlaczego jeszcze siedzisz w Warszawie? Urywaj się, i to szybko. Przecież tu codziennie robią obławy. Jak obstawią samochodami wyloty ulic, to siedzisz jak w worku.
– No to co? Dokumenty przy sobie mam, a draka była wczoraj, więc dzisiaj jeszcze nie muszą mnie wszyscy szukać – odpowiedziałem z humorem, chociaż jego uwaga trafiła mi do przekonania.
– Dokumenty masz w porządku, przy sobie, ale spluwę na pewno też masz?
– Mam.
– No widzisz, wariacie. Urywaj się. Już! Daj łapę, buzi i niech ci się szczęści. Nie daj się złapać.
Obiad zjadłem w restauracji, a po południu byłem już na ulicy Grochowskiej. Pomny przestrogi sąsiada, nie wyjeżdżałem z dworca, lecz wskoczyłem w biegu do kolejki dojazdowej, tak zwanej ciuchci, pojechałem do Otwocka i tu dopiero miałem zamiar zabrać się na pociąg idący do Chełma. Wiedziałem, że pociąg z Warszawy przyjedzie zapełniony do granic możliwości – ale jakoś tam będzie.