– Popamiętasz mnie jeszcze – powiedziała stojąc już w otwartych drzwiach.
– Spróbuj sypnąć! – zerwałem się z krzesła.
Trzasnęła drzwiami i słyszałem, jak uciekała biegiem przez korytarz.
We wtorek załatwiłem adwokata. Powiedział, że sprawa jest prosta i za dwa tygodnie ojciec Basi na pewno będzie w domu. I był – jak się później dowiedziałem. W czwartek sąsiad z naszego domu mówił mi, że spotkał Basie na mieście.
– Uważaj, żeby ci nie zrobiła jakiegoś kawału – ostrzegał- bo odgrażała się, że zrobi z tobą porządek.
W sobotę przyszła koleżanka z Mokotowa, też żeby mnie ostrzec. Baśka była u niej poprzedniego dnia i odgrażała się, że długo ją będę pamiętał.
W niedzielę rano wpadła do mnie policja. Po półgodzinie przyszło gestapo – spotkali się z policją pod drzwiami mojego mieszkania.
Na wizytę policji złożyły się jeszcze inne powody. W nocy z czwartku na piątek z Tadkiem i Zdziśkiem poszliśmy do pobliskiego ogrodu wykopać broń, którą zakopali polscy żołnierze w dniu kapitulacji Warszawy. Podobno było tam kilka pistoletów z amunicją i granaty. Specjalnymi cęgami do cięcia drutu rozprułem siatkę w parkanie i po chwili byliśmy już w ogrodzie, kierując się w stronę miejsca, w którym miała być zakopana broń.
– Tam pod krzakiem ktoś siedzi – powiedział cicho Zdzisiek, wskazując samotny krzak.
Zaczęliśmy po cichu posuwać się w stronę krzaka. Gdy byliśmy już przy nim, z ziemi podniosła się jakaś postać, mówiąc:
– No, to mamy was.
– Co za „was”? – zapytałem lekceważąco. – Tylko nie „was”?”!
– A co? – odezwał się Zdzisiek. – To nie wolno wejść do ogrodu za potrzebą?
– W nocy? I przez dziurę w płocie? – zapytał ten obcy.
– To uważasz pan, że mam przełazić przez płot, gdy obok jest dziura? – włączyłem się do rozmowy. A ten skoczył i złapał mnie za ramię. Strzeliłem łbem. Facet poleciał do tyłu chyba ze siedem metrów, zanim się rozłożył na ziemi. Teraz akcja już rozgrywała się szybko. Z krzaków wyskoczył duży pies. Zdzisiek już ciągnie za cyngiel.
– Nie strzelaj! – wrzasnąłem, gdy posłyszałem trzask pierwszego spustu. Równocześnie Zdzisiek strzelił i zraniony pies uciekł ze skowytem. W tym momencie strzelił facet, który dostał łbem. „No, jak ty strzelasz – pomyślałem – to i ja sobie pozwolę”. Wyrwałem swoje parabellum i grzmotnąłem w kierunku leżącego faceta. Teraz znów ktoś strzelił z oddalonych od nas krzaków.
– Chłopaki, wiać! – wrzasnąłem i wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku dziury w parkanie. Goniło nas kilku facetów, ale oni musieli dopiero szukać dziury.
– Uciekajcie, ja ich zastawię! – zawołałem, gdy dopadliśmy pierwszego rogu ulicy. Za rogiem był parkan z desek. Wystawiłem tylko oko, nos i rękę z pistoletem. Wystrzeliłem cały magazynek. Goniący pokładli się pod płotem. Wtedy pobiegłem szybko, zmieniając równocześnie magazynek.
– Panie, co to za strzały? – pytali przez okna przerażeni ludzie.
– Nie wiem! – odkrzyknąłem. – Podobno kogoś zabili, lepiej uciekajcie. Gdy znikałem za następnym rogiem, na ulicy było już kilkanaście osób biegnących w kierunku Mokotowa. „Teraz już cholerę złapią, a nie mnie” – pomyślałem uciekając w kierunku parku Promenady. Czekali tu na mnie chłopaki. Pomaleńku wyjrzeliśmy na ulicę Belwederską. Daleko od nas, w okolicy miejsca rozróbki, widać było kilka osób. Przeczołgaliśmy się przez jezdnię i chodnik. Przez parkan dostaliśmy się na pusty plac. Znowu przez parkan wyszliśmy na następną ulicę. Jeszcze dwa parkany i wyszliśmy prawie naprzeciwko bramy naszego domu.
– Co to było? – zapytał Zdzisiek już w mieszkaniu.
– Obława, frajerze. Zwykła obława. Albo też policja się tam na kogoś zasadziła. Tylko na kogo? Chyba nie na nas, bo o naszej wyprawie nikt nie wiedział.
W piątek przed wieczorem przyszedł Tadek i prosił, żeby mu pożyczyć parabellum.
– Po co? – zapytałem.
– Potrzebne – odpowiedział lakonicznie.
„Nie chce mówić, niech nie mówi” – pomyślałem. Ale dając mu pistolet powiedziałem:
– Masz, ale uważaj, żebyś z nim nie wpadł.
Zanim wyszedł, umówiliśmy się, że z soboty na niedzielę zrobimy poważniejszy skok do „Kapeluszowej”. Mieliśmy dostać się do pomieszczenia, w którym właściciel fabryki przed ucieczką za granicę ukrył wielki kosz pełen drogocennych rzeczy. Tadek znał schowek, gdzie ukryty był kosz, ale żeby się do niego dostać, trzeba było mieć specjalne narzędzia, które Tadek obiecał przynieść w sobotę. Chodziliśmy już po ten kosz trzy razy, ale nic z tego nie wyszło, bo nie mieliśmy narzędzi. Doszliśmy do wniosku, że musimy się pośpieszyć, bo Niemcy coraz częściej odwiedzają fabrykę. Jak ją uruchomią, to z kosza będą „nici”. Olek z Wójtówki radził, żeby uśmiercić „fokstrota”, który pilnuje. Motywował to tak: „Jak nie żyje, to nie wykapuje, a o jednego szkopa będzie mniej”. Ale żaden z nas się nie zgodził na takie rozwiązanie. Plan był następujący: z soboty na niedzielę przyniesiemy kosz, a w niedzielę rozparcelujemy towar i ulokujemy u kolegów, którzy mieszkają daleko od fabryki.
W sobotę przed południem Tadek oddał mi pistolet. Przyszedł z Heńkiem, kolegą z naszego domu. Wyjąłem magazyn, odciągnąłem zamek i stwierdziłem brak jednej kuli.
– Gdzie jedna kula? – zapytałem patrząc przenikliwie na Tadka.
– To ja strzeliłem – wtrącił Heniek. – Byłbym zabił Czarnego. Czarny to starszy kolega z naszego domu.
– W jaki sposób?
– Byliśmy u Czarnego w warsztacie – zaczął opowiadać Heniek. Czarny miał w innym domu, w piwnicy, mały warsztat ślusarski. – Wyjąłem magazyn i bawiłem się w kowboja. Wyrwałem pistolet zza paska, mierzyłem z biodra i ciągnąłem za cyngiel. Gdy mi się ta zabawa sprzykrzyła, położyłem spluwę na stole, magazynek leżał obok. W pewnym momencie znów chwyciłem pistolet i mówiąc: „po kowbojsku!!” – pociągnąłem za cyngiel. A pistolet wystrzelił. Kula walnęła w ścianę tuż przy głowie Czarnego. Ktoś włożył magazyn, a ja nie sprawdziłem i byłbym Czarnego niechcący zastrzelił.
Przyjąłem do wiadomości to wytłumaczenie i do tego tematu więcej nie wracaliśmy. Zapytałem Tadka, czy przyjdzie do mnie wieczorem.
– Przyjdę na pewno – odpowiedział – i przyniosę to, co wiesz.
Wieczorem Tadek nie przyszedł. Czekaliśmy na niego do godziny jedenastej wieczorem. Byłem wściekły, bo teraz trzeba będzie odłożyć wszystko do następnej soboty. Po północy usłyszałem, że ktoś dzwoni do bramy.
Dzwonek ten umieszczony był nad oknem dozorcy, a więc pod moim oknem, bo mieszkałem nad dozorcą. Ktoś szarpał dzwonkiem długo i energicznie. Byłem pewien, że ktoś wraca do domu pijany. „Chyba mój sąsiad z korytarza” – pomyślałem, bo lubił on często wracać w nocy i na dobrych „obrotach”.
– Ja płacę za bramę – usłyszałem pijany głos zza bramy.
– Odczep się, ja płacę – odpowiedział inny głos.
– A właśnie, że ja będę płacił – przerwał dyskusję ktoś trzeci. Stanąłem w oknie, żeby zobaczyć, kto to wraca taki przepojony chęcią płacenia. W tym czasie dozorca już otworzył bramę. Zrobiło się małe zamieszanie, bo kilka osób wtykało dozorcy pieniądze za otwarcie bramy. Wreszcie wszyscy weszli na klatkę schodową i już słychać rozmowę na schodach i głośne kroki, które zbliżają się do drzwi mojego mieszkania.
– To do sąsiada – powiedziałem głośno do Zdziśka. – Kładziemy się spać.
Ale nie. Pukają do mnie. Otworzyłem drzwi i do mieszkania wtoczyli się Tadek, Czarny z rowerem i Witek, wszyscy trzej zalani, w cudownie wesołym nastroju. Tadek niesie w ręku pół litra wódki w butelce z utrąconą szyjką, Czarny i Witek też stawiają na stole po pół litra. Wszyscy mówią równocześnie, proszą o zakąskę. Czarny wyjął z kieszeni harmonię pieniędzy. Mówią coś o niemieckim oficerze, którego przerobili w knajpie.
– Wódki nie dam – powiedziałem, chowając butelki do szafy. – Pościelę wam na podłodze i kładźcie się spać.
– Teraz spać? – zachichotał po pijacku Tadek. – Tak wcześnie i już spać? Będziemy jeszcze pili wódkę.
– Ale nie u mnie – odpowiedziałem wściekle, bo ich zachowanie coraz bardziej wyprowadzało mnie z równowagi. – A z tobą to ja pogadam jutro. Wiesz, że wieczorem mieliśmy „robotę”?
– Robota nie zając, nie ucieknie – tłumaczył Tadek, ciężko siadając na krześle. – A teraz stawiaj jedną półlitrówkę, coś na ząbek i pijemy.
– Powiedziałem, że nie u mnie. Kładźcie się spać. Zrobię wam posłanie na podłodze.
– Zamknijcie mordy, do jasnej cholery! – wrzasnąłem, gdy ile sił w płucach zaśpiewali „Rotę”. – Wiecie, że obok mieszka „granatowy”.
– Czego się boisz? – powiedział Czarny, którego zaczęła męczyć pijacka czkawka. – jak „pies” będzie chciał skakać, to go tak zrobimy, że więcej nie podskoczy.
– Jeszcze Polska nie zginęła… – rozdarł znów mordę Tadek. Skoczyłem. Złapałem rękami za gardło i kilka razy szarpnąłem nim tak, że za każdym razem uderzał łbem w szafę, a szarpiąc mówiłem:
– Jak się nie uspokoisz, to cię uduszę, bydlaku pijany.
To ich trochę uspokoiło. Przez cały czas tego bałaganu Zdzisiek nic się nie odzywał. Nie jego mieszkanie i nie był chłopakiem z naszej ferajny.
– Idziemy pić do mnie – dał hasło Czarny. Zabrali pół litra i poszli na górę.
Nie minęła godzina, gdy znów przyszli, namawiając mnie, żebym się ubrał i poszedł z nimi na dalsze pijaństwo. Rozłożyłem na podłodze siennik, stare palto do przykrycia i kolejno przewracałem ich na to posłanie w nadziei, że może jak się położą, to i usną. Nie dali się ululać. Po kilku minutach wyszli szukać wódki.
Wtedy zwróciłem się do Zdziśka z prośbą, żeby się szybko ubrał i wyszedł popatrzeć, co oni będą robić na ulicy.
– Weź moją i swoją spluwę – powiedziałem podając Zdziśkowi swoje parabellum i zapasowy magazynek – bo jak wpadną na policję albo Niemców, to będziesz musiał „gadać” z nimi za wszystkich.
Po dwudziestu minutach wrócił Zdzisiek, zły jak pies.
– Niech ich wielka cholera weźmie, baranów głupich – powiedział. – Przyparli mnie do muru i zabrali twoją spluwę. Nie będę się przecież z nimi bił. Dobrze chociaż, że zdążyłem wyjąć magazynek. Szedłem za nimi, żeby zobaczyć, gdzie pójdą. Poszli do Olka „Kulawego”. Walili w drzwi sklepu, a gdy Olek wyjrzał, prosili, żeby sprzedał im wódki. Nie wiem, co im Kulawy odpowiedział, bo Tadek zmierzył się do niego spluwą. Olek tak odskoczył do tyłu, że aż się przewrócił. Tadek chciał gonić ze spluwą policjanta, którego zobaczył z daleka. Zgniewało mnie to i wróciłem do domu.