– „Psy” – szepnął Olek, który obserwował ulicę od wylotu Czerniakowskiej.
Po chwili zobaczyłem dwóch „granatowych” w momencie, gdy wolno, spacerowym krokiem mijali naszą piwnicę. Nic nie zobaczyli. Olek wyjrzał jeszcze za nimi, czy przypadkiem nie skręcą w boczną ulicę, bo wtedy znaleźliby rozsypany chleb. Poszli prosto, w stronę Belwederskiej. Wynieśliśmy ostatnie dwa worki i… fajerant.
Wracając bocznymi uliczkami, kląłem w duchu swoje buty za to, że robią tak dużo hałasu. Przypomniałem sobie, jak usłyszałem kroki policjantów, mimo że byli jeszcze daleko, a teraz sam idę niewiele ciszej. Postanowiłem buty podbić kauczukiem i będą mi one służyły tylko do chodzenia w nocy. A chodzić będę jeszcze wiele razy, bo mi się dzisiejsza wyprawa i połączona z nią emocja podobały.
Trzeba szukać uczciwej pracy. Z pieniędzy, które pożyczyłem od Olka, niewiele już zostało, a przecież nie będę żył tylko za pożyczane. Koledzy przychodzą do mnie codziennie z wódką i zagrychą, to się przy nich pożywiam. Wygodnie im u mnie, bo jestem w domu sam. Tu chłopaki grają w karty, umawiają się, gdzie i co komu sprzedać i co robić, żeby nie pracując zarobić kilka złotych. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że zapasów nie starczy na długo i że trzeba starać się o stałe zajęcie. Roboty szukają wszyscy, ale pracuje dopiero trzech. Tadek pracuje w warsztacie mechanicznym na Mokotowie, a Bolek i Mietek w „Cafe Clubie” w szatni.
Po powrocie z rajzy omówiłem z Małym i Antkiem plan dalszego działania. Pierwszy punkt planu brzmiał: poszukać uczciwej pracy, takiej, żeby mieć pewność, że nie pracujemy dla Niemców. Drugi punkt mówił o tym, że jeśli pracy nie znajdziemy, to będziemy kraść, lecz tak, żeby nie skrzywdzić biednych i uczciwych ludzi. Możliwości było dużo: nieczynne fabryczki, których było kilka w dzielnicy, a na których już Niemcy położyli łapę. Wiedzieliśmy już, kto w dzielnicy został folksdojczem i że dobrze się takim powodziło. Pozostawały jeszcze mieszkania w nowych domach, których właściciele uciekli za granicę, a pozostawione graty upłynniają administratorzy domów.
Dowiedziałem się, że przyjmują ludzi do fabryki, w której pracowałem do wojny. Podobno na bramie wywieszono listę pracowników, którzy pierwsi będą przyjęci do pracy. Wiedziałem, że do pracy się nie zgłoszę, choćby mnie nawet wzywali, bo główną produkcją fabryki był radiowy sprzęt wojskowy, a zdecydowałem przecież, że Niemcy mogą mieć ze mną tylko kłopot, a nigdy żadnego pożytku. Z własnej i nieprzymuszonej woli nic dla wroga nie będę robił. Takie też było nastawienie wszystkich naszych chłopaków.
Poszedłem z Małym pod fabrykę. Na bramie wywieszony był spis pracowników, którzy mają stawić się do pracy. Sprawdziłem – jest i moje nazwisko. Spotkałem pod bramą kilku znajomych.
– Patrz, mnie nie wezwali – powiedział kolega, z którym pracowałem na jednym oddziale. – Inni to mają więcej szczęścia – dodał, patrząc na mnie. Że to niby ja jestem taki szczęściarz.
– Masz chęć pracować? – zapytałem. – To zgłoś się i powiedz, że przyszedłeś za mnie. Powiedz, że ja umarłem, zginąłem w czasie oblężenia. – A gdy patrzył na mnie zdziwiony, co też ja gadam, dodałem: – Bo ja naprawdę umarłem. Umarłem dla fabryki aż do końca wojny. Umarłem dla wszystkich władz i dla wszystkich zarządzeń. Przecież ja się nigdzie nie zgłaszam i nie rejestruję. Nie ma mnie. Umarłem.
W tym momencie podszedł do nas zastępca kierownika oddziału.
– Dlaczego pan się nie zgłasza do pracy? – zapytał zwracając się do mnie.
– Co? Ja? Dla kogo i za ile? Niech pan jego przyjmie – wskazałem na stojącego przy mnie kolegę. – On chce pracować, bo ja, panie, umarłem. Nie ma mnie. Ja wysiadam.
Podałem koledze rękę i odszedłem śmiejąc się serdecznie. Cholernie podobał mi się ten zwrot: nie ma mnie, umarłem – i powtarzałem go przy każdej okazji, aż do chwili aresztowania.
Pewnego dnia wracaliśmy z Małym powoli, piechotką do domu. Nie spilszyło nam się, więc szliśmy Nowym Światem, Alejami i Belwederską w dół. Na Nowym Świecie usłyszeliśmy dźwięki orkiestry wojskowej. W stronę Belwederu szła kompania żołnierzy z orkiestrą.
Ścisnęło mnie w żołądku. Popatrzyłem na nich z nienawiścią. Pomyślałem, co by to było, gdyby tak rzucić im w środek kilka granatów. Spojrzałem na Małego. Idzie z zaciśniętymi ustami i widzę, jak mu drgają szczęki – jedyny u niego objaw zdenerwowania.
Orkiestra gra; kompania maszeruje, przechodnie nie zwracają na nich żadnej uwagi, tylko na krawędzi chodnika stoją dwie dziewczyny i śmiejąc się machają rękami przechodzącym żołnierzom, z których kilku też odpowiedziało śmiechem i machaniem ręką.
– Zaczekaj! – powiedziałem szybko, przytrzymując Małego za rękaw jesionki. – Zobacz, co te k… wyprawiają.
Mały spojrzał i zaklął cicho przez zęby. Stanęliśmy pod murem i czekamy na przejście wojska, obserwując zalotne panienki. Gdy żołnierze już nas minęli, postały jeszcze chwilę i rozradowane ruszyły w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Podeszliśmy do nich i już Mały trzyma za klapę palta jedną, a ja drugą.
– Ach, wy… – posypała się lawina niecenzuralnych słów.
– Co pan? Czego pan od nas chce? – zareagowały oburzone. – Niech pan mnie puści! – woła ta moja.
Kląłem patrząc jej w oczy i żałowałem, że to nie jest chłop. Aż się trząsłem, taką miałem chęć stuknąć ją głową. Spojrzałem bokiem i widzę, jak Mały ładuje tej drugiej pięść do brzucha. Podarowałem swojej taką samą porcję.
– Cicho, nie drzyj mordy! – powiedziałem jeszcze, gdy wrzasnęła po otrzymanym uderzeniu – i… ciągnie się szybko, bo jak my was przeciągniemy, to i pogotowie nie będzie miało co zabierać.
Babki uciekały biegiem, co chwila oglądając się za nami. W domu opowiedziałem kolegom o spotkaniu pod fabryką.
– Przyjdź jutro tam. gdzie ja pracuję – zaproponował Tadek. – Mój stary potrzebuje kilku ludzi, to może i ciebie przyjmie do pracy.
Poszedłem następnego dnia pod wskazany adres. Pukam w drzwi, na których wisi duża tabliczka z napisem: „Kantor”. Gdy nikt się nie odezwał, nacisnąłem klamkę. Za biurkiem siedział starszy facet, łysy i z brzuszkiem.
– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie i miałem zamiar zapytać, gdzie znajdę właściciela warsztatu, ale nie zdążyłem, bo łysy spojrzał na mnie i warknął:
– Coście tu chcieli?
Zgłupiałem na moment, ale już po chwili odszczeknąłem ostro:
– Gówno was to obchodzi – i patrzą na niego wyzywająco z nadzieją, że może się obrazi i powie coś takiego, co będzie ostatnim słowem do draki.
– Jak wy się do mnie odzywacie? – wrzasnął, a jego nalana twarz zrobiła się czerwona ze złości.
– Tak jak i wy do mnie – odpowiedziałem utrzymując swój zaczepny ton. – A zresztą ja nie mam z wami nic do gadania – dodałem. – Chcę rozmawiać z właścicielem.
– To właśnie ja jestem właścicielem.
– Ach tak? To bardzo właściciela przepraszam – powiedziałem teraz ironicznie. – Nie myślałem, że właściciel jest takim idiotą. Wobec tego nie mamy już sobie nic do gadania. Serwus! – Ja wysiadam! – Roześmiałem się i wyszedłem trzasnąwszy za sobą drzwiami z napisem „Kantor”.
„Nie mam coś szczęścia do znalezienia pracy – myślałem wracając do domu. – Dwa dni, dwie prace i dwa razy:»Serwus! Ja wysiadam»„. Trzeba będzie próbować szczęścia w inny sposób.
– No, chłopaki, musimy się postarać o drzewo i węgiel, bo elektryczny piecyk już nie wystarcza”.
Przyszły mrozy, a w domu nie ma czym palić. Chłopaki przynieśli elektryczny piecyk, lecz to daje za mało ciepła. Grają w karty siedząc przy stole w paltach i czapkach, zacierając bez przerwy zgrabiałe z zimna ręce i tupiąc nogami w podłogę.
– Zaplanuj wyskok, daj wysokiej komisji do zatwierdzenia i będziemy robili – powiedział Heniek, rozcierając zgrabiałe dłonie.
– Jutro walimy do Promenady po topolę.
– Policja może złapać – mruknął pod nosem Bolek.
– Jak się który boi, to niech nie idzie. Kto idzie?
– Idziemy wszyscy – szybko odpowiedział Bolek, żeby nie został przez innych posądzony o bojaźń.
– Jak nas będzie dwudziestu, to policja nas nie ruszy, a zanim sprowadzą posiłki, to nas już dawno nie będzie – wykładałem swój plan. – Dobieramy się dwójkami. Dwóch będzie piłowało drzewo, a każda dwójka upatrzy sobie swój odcinek pnia takiej wielkości, żeby mogli go zabrać sankami. Podzielą się już po porąbaniu. Powiemy „powstańcom”, że idziemy po drzewo, to też zleci się ich sporo i będą piłować boczne gałęzie, a resztę zabiorą przypadkowi świadkowie. W ten sposób będzie kupa ludzi i drzewo zostanie błyskawicznie rozparcelowane.
Umówiliśmy się, że zbiórkę z sankami i piłami robimy następnego dnia o szóstej rano na naszym podwórku.
Wesoła historia z drzewem przydarzyła się Staśkowi z Sadyby. Stasiek to nasz kolega, który jeszcze przed wojną ożenił się i zamieszkał na Sadybie.
Ważył on przeszło sto kilogramów, trenował zapaśnictwo i podnoszenie ciężarów. Był to chłopak z humorem i lepszy rozrabiaka. Pewnego dnia wybrał się z sankami pod Wilanów po drzewo. „Ściąłem w polu ładną ulęgałkę – mówi – odciąłem pień, już mam zamiar przywiązać go do sanek, a tu widzę, że miedzą pędzi chłop z kołkiem w ręku i drze mordę na mnie, że to niby ja złodziej i kradnę jego drzewo. A niech się drze – myślę sobie i dalej wciągam pień na swoje sanki. Gdy już był przy mnie, wyprostowałem się i pytam spokojnie: – I czego, chamie, mordę drzesz? Ty wiesz, kto ja jestem? Czekaj, ja ci zaraz pokażę. – Mówiąc to, wyjąłem portfel zza «parkanu», wyciągam jedną kartkę i podając ją chłopu mówię: – Chcesz wiedzieć, kto ja jestem? To masz, czytaj, chamie! – Chłop popatrzył w kartkę, potem na mnie i już grzecznie mówi: – Panie, ja pana bardzo przepraszam, ale nie wiedziałem. Ja pana bardzo przepraszam, niech się pan nie gniewa. – No, dobrze, nie będę się gniewał, ale teraz pomóż mi przywiązać tę ulęgałkę do sanek. – Chłop pomógł, a jak odjeżdżałem, to jeszcze raz prosił, żeby się na niego nie gniewać, bo on nie wiedział”. „A co ty mu pokazałeś?” – zapytałem zaciekawiony. „Widzisz – zaczął Stasiek nowe opowiadanie. – Jak Niemcy podeszli pod Warszawę, to wszystkich mężczyzn z Sadyby wsadzili do pociągu towarowego, wozili kilka dni po świecie i puścili za Częstochową. Traktowali nas jak jeńców wojennych, więc przy zwolnieniu dali każdemu na pamiątkę taką kartkę z pieczęcią, niemiecką gapą, na której było napisane po niemiecku, że jesteśmy zwolnieni z niewoli i udajemy się do swojego miejsca zamieszkania”.