Wyjąłem z worka jedną manierkę – podaję babie i proszę, żeby dobrała wodą, bo to spirytus, to wypijemy sobie na rozgrzewkę. Spojrzałem na chłopów – szeroki, zadowolony uśmiech rozjaśnił ich dotychczas ponure gęby. Przy wódce rozwiązały się języki – dostałem kolację, łóżko do spania i już byłem w charakterze „przyjaciela”. Na wszelki wypadek nie piłem dużo, ale nowa „przyjaźń” była z ich strony zupełnie szczera.
Następnego dnia wędrowałem Cztery kilometry do innej wsi, by u specjalisty od rowerów kupić brakujące mi szprychy. Zanim założyłem i wycentrowałem koło, było już południe. Pożegnałem „gościnnych” gospodarzy i – mocno na pedały, by do wieczora dojechać do domu. Jechało się zupełnie dobrze, tylko coraz częściej zaczęła przepuszczać tylna piasta. Coraz częściej przepuszczała i coraz więcej trzeba było kręcić na luzie, żeby znów ciągnęła. Wreszcie za Wiązowną piasta wysiadła całkowicie. Jak pech, to pech! Nawet już nie byłem zdziwiony. Kręciłem pedałem, a rower stal w miejscu. Teraz pytanie: co robić? Wracać z powrotem nie wypada. Na szukanie noclegu za wcześnie, poza tym Wawer to nie miejscowość, gdzie można u kogoś przenocować. Zdecydowałem: płyniemy do domu.
Na Grochowie już prawie nie spotykałem ludzi, a gdy byłem na moście Poniatowskiego, okazało się, że jestem sam. Godzina policyjna – i ja jeden na ulicy, a do domu jeszcze daleko.
W Alejach Ujazdowskich, przy ulicy Agrykola, zaczepił mnie niemiecki patrol. Dobrze, że równocześnie napatoczył się granatowy policjant, który znał język niemiecki – bo ja nie znałem nawet jednego słowa, więc kto ich tam wie, co by ze mną zrobili. Wytłumaczyłem sam, że wracam ze wsi, że popsuł mi się rower, pokręciłem pedałami. Zapytano mnie, co mam w worku.
– Tytoń – odpowiedziałem.
– Szmugiel? – pyta szkop.
– Nie, dla siebie.
Pomacał, ale bańki ze spirytusem się nie domacał – i kazał iść dalej.
Gdy doszedłem do Belwederu, pomyślałem, że głupotą byłoby prowadzić rower z góry. Zjechać i wygodniej, i szybciej. Z popsutą piastą i bez hamulców pojechałem w dół na złamanie karku… Bęc! Uderzenie, wyleciałem z siodła, kilka kozłów po jezdni i… spokój. Ja potłuczony, a przednie koło – ósemka. Okazało się, że na ulicy Belwederskiej rozebrano jezdnię na szerokości dziesięciu metrów i to było przyczyną kraksy.
I znów na jednym kole, na piechotkę do domu. Kwadrans takiego marszu i już dzwonię do bramy. Dozorczyni otwiera i wita mnie „artystyczną wiązanką słupów telegraficznych”. Było tam wszystko: taka mać, taki synu – i wiele innych ciekawych słów kwestionujących moje pochodzenie oraz prowadzenie się moje i mojej matki.
Zatkało mnie na moment, lecz już po chwili oddawałem „wiązankę” z lichwiarskim procentem.
Następnego dnia okazało się, że dozorczyni wzięła mnie za kolegę z tego samego domu, który był bardzo do mnie podobny, a „wiązanka” była przeznaczona dla niego z tego powodu, że codziennie przychodził po zamknięciu bramy i nigdy za otwarcie nie płacił.
Tak zakończyła się moja pechowa podróż, w której opisie me ma mc zmyślonego. Tego samego jeszcze dnia rower swój najnormalniej w świecie wyrzuciłem na śmietnik. Tytoń odprzedałem kolegom bez zarobku. A spirytus? Spirytusu żal mi było sprzedawać, bo z powodu koloru i smak musiałbym oddać go taniej niż spirytus czysty, który znów po sprzedaniu swojego musiałbym kupować w celach „leczniczych”.
– Jak żyjecie, chłopaki? – zapytałem kolegów, którzy całą gromadą odwiedzili mnie wieczorem po moim powrocie z rajzy. – Gdzie który pracuje? Co robicie? Z czego żyjecie?
– Roboty żadnej jeszcze nie ma – mówi Zygmunt. – Żyje się z tego, co nałapaliśmy z płonących magazynów i fabryk w czasie oblężenia. Sprzedaje się jedne rzeczy, a za to kupuje się to, co jest potrzebne. Cała Warszawa handluje.
– Ja robię bimber z cukru – pochwalił się Bronek. – Jutro przyniosę pół litra, to spróbujesz, czy dobry.
– Każą się wszystkim rejestrować w urzędach pracy – wtrącił Mały – ale jeszcze żaden z naszych chłopaków się nie zgłosił.
– Wszyscy mają oddać radia. Każdy ma sam zanieść do komisariatu…
– Opału nie ma. Nie mamy na czym gotować obiadów – informowali mnie koledzy o obecnych warunkach życia w Warszawie.
Gdy chłopaki wychodzili z mieszkania, poprosiłem Małego i Antka, żeby zostali jeszcze kilka minut, bo chcę z nimi obgadać kilka spraw. Do późnej nocy omawialiśmy dokładnie poruszone poprzednio sprawy i ustaliliśmy plan postępowania na najbliższy okres.
Następnego dnia, gdy jeszcze leżałem w łóżku, przyszedł do mnie Olek z Wójtówki. Posiedział kilka minut, porozmawiał, wreszcie zapytał:
– Postawisz ćwiartkę?
– Za co? – odpowiedziałem, śmiejąc się. – Za te kilka złotych, które mani w kieszeni? Wyjmij forsę z marynarki, dołóż resztę i kup. To, co tam znajdziesz, to jest wszystko, co mam.
– Naprawdę nie masz więcej? – zapytał, gdy obliczył pieniądze.
– A skąd mam mieć? Wczoraj wróciłem z rajzy i dopiero zacząłem rozglądać się, co robić, żeby żyć. A jak ty żyjesz?
– Tak jak zawsze – kradnę. Przed wojną byłem złodziejem, to nie wiem, dlaczego miałbym zmieniać zawód, tym bardziej że teraz mam kogo obrabiać. Obrabiam Niemców, nieczynne fabryki i mieszkania, których właściciele uciekli za granicę. Mam jeszcze zamelinowanych sporo gratów, które zdobyłem w czasie oblężenia. W domu miałem tyle towaru, że jak policja zabierała, to musieli platformą przyjechać. W czasie oblężenia nawet godziny nie siedziałem w piwnicy. Szukałem śmierci i nie znalazłem. Patrz, tyle dobrych ludzi zginęło, a ja żyję. I po co? Dla kogo? Komu potrzebny jest taki człowiek jak ja?
Spojrzałem – Olek płacze. Taki charakterny i twardy chłopak płacze. Nie odzywałem się wcale. Niech płacze, niech się wypowie, może sobie tym ulży.
A Olek mówił:
– Wiesz, jak to u mnie było. Gdy byłem bez pracy, matka nie chciała dać jeść. Ukradłem rower. Udało się. Ukradłem drugi, trzeci i czwarty. Przy następnym wpadłem. Siedziałem rok. Myślisz, że to była dla mnie kara? To była szkoła, i to dobra szkoła. Więcej mnie nigdy nie złapali. Jak wróciłem z mamra, chciałem uczciwie pracować, ale nigdzie do pracy nie mogłem się dostać, a matka znów jeść nie chciała dawać. Kazała kraść. Pamiętasz, jak kradłem przed samą wojną – na chama, tak żeby wpaść i iść znów do więzienia. Ale jak na złość wszystko mi się udawało. Teraz szukałem śmierci i też nic z tego nie wyszło. Jak Niemcy zaczęli ostrzeliwać barykadę na Wójtówce, to żołnierze uciekli, a ja wlazłem pijany, prułem z karabinu maszynowego i nic. Jak widzisz, nawet mnie nie drasnęło.
Gdy się już wyżalił na swój garbaty los, wyszedł, obiecując, że za godzinę wróci. I rzeczywiście przyszedł, niosąc w ręku kilka paczek – chleb, wędlinę, ogórki, a w kieszeni pół litra wódki. Gdy rozłożył wszystko na stole, wyjął z kieszeni sto pięćdziesiąt złotych i daje mi je. Wziąłem pieniądze do ręki i patrzę zdziwiony, co mam z nimi zrobić.
– Bierz, to dla ciebie – powiedział wreszcie, widząc moje zdziwienie.
– Ależ ja nie wiem, kiedy będę mógł ci je oddać. Nie wiem jeszcze, kiedy i jak się rozkręcę.
– Nie musisz oddawać. Myślisz, że ja nie pamiętam, jak niejeden raz dałeś mi na papierosy albo postawiłeś kieliszek wódki? Jak będziesz miał, wtedy oddasz. Mnie się nie spieszy.
Więc trochę forsy na początek już mam. Pojedliśmy, popiliśmy, ubrałem się i razem z Olkiem poszliśmy na Wójtówkę.
– W tym domu w piwnicach są niemieckie magazyny chleba – powiedział Olek, gdy przechodziliśmy obok nowej, kilkupiętrowej kamienicy. – Chodź, zobacz.
Zajrzałem. Kilka małych piwnicznych okienek, a w środku poukładane w stosy ciemne bochenki wojskowego chleba.
– Patrz, cholera, tyle chleba leży, a ludzie nie mają co jeść – powiedziałem patrząc w okienko. – A może im trochę tego chleba ujmiemy? – zapytałem.
– Po co on nam? – zapytał zdziwiony moją propozycją, – Tyle, ile nam potrzeba, to jeszcze damy radę kupić.
– Ale możemy wytaszczyć kilkanaście worków i rozsypać w nocy na ulicach. Nie zmarnuje się. Ludzie zbiorą. No co. Olek, robimy?
– Dobrze, możemy robić, ale dopiero jutro w nocy. Dzisiaj nie mam czasu, a w dzień będę musiał przynieść belkę.
– A po cholerę ci belka?
– Jak to po cholerę? A kraty z okienka to zapałka wyłamiesz? Wsadza się belkę między kraty, naciska i krata wychodzi.
Następnego dnia wieczorem wypiliśmy z Olkiem dla animuszu ćwiartuchnę, worki pod pachę i o godzinie jedenastej już byliśmy na miejscu. Między kraty okienka wsadziliśmy belkę, nacisnęliśmy i krata wylazła jak z masła. Jeszcze w mieszkaniu Olek dał mi spluwę, małego waltera z amunicją i zapasowym magazynkiem, oraz dwa granaty obronne; sam miał też taką samą porcję. To na wypadek, gdyby zahaczył nas patrol niemiecki albo granatowej policji.
– Teraz jest wojna – mówił Olek. – Z „psami” i szkopami nie będę się patyczkował i biedny będzie taki, który się na mnie nadzieje. Chyba że zdąży strzelić pierwszy.
Tak więc, uzbrojeni, po wyłamaniu krat dostaliśmy się do piwnicy z chlebem.
„To klawa zabawa – myślałem wkładając chleb do swojego worka. – Emocja. Nigdy jeszcze nie byłem na takiej robocie. Najważniejsze, że niebezpieczna. Lepiej, żeby wszystko odbyło się spokojnie, ale jak będzie trzeba, to zrobimy wojnę. Olek pewniak, nie przestraszy się byle czego”.
Po naładowaniu worków wyjrzałem przez okienko, czy droga wolna.
– Wyłaź – szepnąłem do Olka. – A ja podam ci worki.
Idziemy z workami na plecach i odnoszę wrażenie, że nasze kroki słychać w całej dzielnicy. Wszędzie pusto i niesamowita cisza. Chleb wynieśliśmy na boczną uliczkę i wysypaliśmy w bramie. Pracowaliśmy tak do godziny drugiej w nocy, bez przerwy wynosząc chleb, który wysypywaliśmy w pobliskich bocznych uliczkach. Gdy byliśmy znów w piwnicy, usłyszałem kroki idących wolno ludzi. Olek też już usłyszał. Wyjął granat i stanął pod ścianą obok okienka. Wyjąłem swój i stanąłem z drugiej strony. Czekamy, a odgłos kroków słychać już blisko. Policja czy Niemcy? – zastanawiałem się, zezując bokiem na ulicę. – Zobaczą, że krata wyrwana, czy nie zobaczą? Czy pożyją jeszcze jakiś czas, czy też za chwilę już nie będą żyli?