Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pomyślałem sobie, że jak się jemu udało, to dlaczego my mielibyśmy się bać?

Następnego dnia pusto jeszcze było na ulicach, gdy całą grupą szliśmy do Promenady – dziko rosnącego parku przy ulicy Belwederskiej. Okazało się, że „powstańców” przyszło tylu, że jednego drzewa może dla wszystkich nie starczyć. Zanim wybraliśmy drzewo do ścięcia, zauważyłem, że „powstańcy” już piłują dość dużą i grubą osikę. Nie chcieli być tymi, którzy będą brać same gałęzie. Chcą być równorzędnymi partnerami. Szybko wybraliśmy dla siebie drzewo i teraz wszystko odbyło się już w błyskawicznym tempie. Dwóch ciągnie piłą przy ziemi, a inni już wyznaczają dla siebie odcinki. Po kilku minutach piłujących zastąpili inni, zmienialiśmy się co dwie, trzy minuty. „Powstańcy” wrzeszczą, że ich drzewo już leci. Gdy upadło, obsiedli je jak mrówki i wszystkie piły poszły w ruch. Po chwili przy naszym drzewie zaczęła się taka sama polka. Nikt nikomu nie przeszkadzał, bo każdy pracował na swoim odcinku. Zebrała się przy nas grupa ludzi z pobliskich domów, każdy z workiem, sankami i toporem w ręku. Czekali na swoją dolę, którą stanowiły korony drzew. Minęło jeszcze kilka minut i już przywiązywaliśmy do sanek odcinki pnia, następnie pomogliśmy chłopaczkom wykończyć robotę i… jazda do domu.

Tego dnia z podwórza zrobiono drwalnię, tak że jeszcze przed południem porąbane drzewo było w piwnicach i ludzie mogli wreszcie solidnie napalić pod kuchnią.

Wieczorem koledzy przyszli do mnie, jak zwykle, na karty. Zamiast elektrycznego piecyka buzowało pod kuchnią drzewo i było tak jakoś bardzo przyjemnie i ciepło, nikt nie siedział w palcie, a wielu zdjęło nawet marynarki. To była uczta!

Teraz dla odmiany robimy skok na węgiel. Ojciec Tadka był przed wojną dozorcą w fabryce „Kapeluszowej” i mieszkali oni w tak zwanej portierce przy bramie fabrycznej. Niemcy przysłali swojego dozorcę, jakiegoś „fokstrota”, który mieszkał na terenie fabryki. Na podwórzu fabrycznym, od strony ulicy Górskiej, leżało do cholery węgla. Co prawda, drobnego i z miałem, ale lepszy taki niż żaden.

Postanowiliśmy prostą metodą wywalić w parkanie dwie dechy – i węgiel nasz.

– A jak cieć narobi szumu? – padło logiczne pytanie.

– Nie narobi. Będzie się bał. Przecież nie pójdziemy w dzień. To musimy robić w nocy. Będziemy się starali, żeby wszystko odbyło się cicho, a jak będzie chciał robić szum, to dostanie parę razy w ryja i zamkniemy go w jego własnym mieszkaniu.

– „Powstańców” bierzemy? – zapytał Antoś.

– Możemy zabrać, ale tylko kilku, najrówniejszych. To już jest robota tryfna, więc trzeba ostrożnie, bo taki „powstaniec” zupełnie niechcący może gdzieś zakapować. Pogadam jutro z dozorczynią, żeby na noc nie zamykała bramy na klucz, a za to zabierzemy ze sobą jej chłopaków. Pewniaki.

Następnego dnia wypiliśmy po lampce wódki na rozgrzewkę i całą grupą, z workami pod pachą oraz łomem do podważania desek w parkanie poszliśmy po węgiel. Staliśmy cicho pod parkanem, a Antoś starał się łomem wyrwać z parkanu grubą deskę, która uparcie nie chciała dać się usunąć.

Spróbowałem z kolei ja wsunąć łom w wąską szparę między deskami. Deska nawet nie drgnęła. Zgniewało mnie wreszcie i z całych sił uderzyłem łomem w- deskę. Rozległ się huk, ale łom wlazł głęboko.

Staliśmy cicho w oczekiwaniu, co z tego wyniknie. Zdecydowałem, że jak nie można cicho, to robimy „na chama”. Nacisnąłem łomem jeszcze raz i jeszcze raz. Rozległ się przeraźliwy pisk, zazgrzytało i deska wyszła górą. Po chwili otwór już był gotów. Druga deska wyszła grzecznie i bez pisków. Odczekaliśmy kilkanaście minut w całkowitej ciszy, żeby sprawdzić, czy nie wyjdzie cięć. Ale nie, spał jak zabity.

Weszliśmy na podwórze, na którym leżała olbrzymia hałda węgla. Z jednej strony hałdy stał budynek, w którym mieszkał dozorca przysłany przez Niemców. Obsiedliśmy hałdę z drugiej strony i każdy nabierał rękami węgiel do swojego worka. Wszystko odbywało się w całkowitej ciszy. Kto nabrał, nie czekał na innych, lecz zasuwał do domu, wysypywał węgiel do piwnicy i wracał z powrotem. Gdy niosłem swój worek, zauważyłem, że w kilku oknach stoją ludzie obudzeni naszymi krokami. Po drugim kursie już było nas więcej, a po godzinie prawie wszyscy mieszkańcy naszej ulicy nosili węgieł. Po pewnym czasie, gdy każdy miał już w piwnicy kilkanaście worków węgla, dałem chłopakom cynk, żeby już skończyć noszenie, bo może być poruta. W razie jakiej draki z „fokstrotem” lub policją nie możemy być już pewni, czy w takiej ferajnie ludzi nie znajdzie się kapuś. Zakończyliśmy więc „pracę”, a inni nosili prawie do rana. Na szczęście w nocy zaczął padać śnieg i padał jeszcze przez cały następny dzień, zasypując ulicę grubą warstwą, pod którą zginęły ślady naszej nocnej wyprawy.

Po trzech dniach Tadek powiedział nam, że „fokstrot” wyrównał hałdę, zasypał śniegiem, żeby nie było widać ubytku węgla, zabił dziurę w parkanie… i siedzi cicho. Nigdzie nie meldował o kradzieży. Bał się o swoją skórę, że spał zamiast pilnować. Od tego dnia robił co dwie godziny obchód całej fabryki, a po każdym.obchodzie nastawiał budzik, żeby go za dwie godziny znów obudził.

– Nie szkodzi – powiedziałem z zadowoleniem. – Może sobie chodzić nawet co godzinę, a my i tak jeszcze niejeden raz podskubiemy coś z fabryki.

„ROBOTA”

Koledzy wyprzedali już wszystko, co zdobyli w czasie oblężenia. Mnie też już zabrakło pieniędzy. Dotychczas pożywiałem się przy chłopakach. Teraz, gdy oni już nic nie mają, to i mnie jest ciężej, tym bardziej że co dwa, trzy tygodnie jeżdżę za Lublin, żeby matce dostarczyć forsy na życie. Wszyscy rozglądają się, w jaki sposób zdobyć trochę pieniędzy, a do Niemców żaden nie chce iść pracować.

Pewnego dnia przed południem przyszedł do mnie Mietek i po krótkiej rozmowie przystąpił do zasadniczej sprawy.

– Mam nadaną dobrą robotę. Chcesz przystąpić do spółki? Sam nić nie zrobię, a nie chciałbym w to wtajemniczać za dużo osób.

– Tryfna? – zapytałem krótko.

– Tryfna, ale nikogo nie skrzywdzimy. Ulżymy tylko innemu bogatemu złodziejowi.

– Zgadzam się, gadaj, o Co chodzi.

– Jest mieszkanie bardzo bogatego frajera, właściciela kilku kamienic, który z, całą rodziną uciekł za granicę – zaczął referować Mietek. – Tym mieszkaniem „opiekuje się” administrator domu, a „opieka” polega na tym, że wyprzedaje on na swoją dolę różne wartościowe przedmioty, znajdujące się w mieszkaniu. Są tam piękne drogie obrazy, antyczna porcelana, wiesz, takie jakieś garnki, wazy, talerze i różne inne śmieci, za które podobno dobrze płacą. Są też jakieś drogie dywany i do cholery różnego drobiazgu, na którym można nieźle zarobić.

Przerwałem te wywody, mówiąc krótko: -

– Klawo, idę. Powiedz tylko, kiedy robimy.

– Jeśli nie masz nic innego do roboty, to możemy wyskoczyć dzisiejszej nocy – zaproponował Mietek.

– Dobrze. Start z mojego mieszkania. Umówię tylko Staśka, syna naszej dozorczyni, żeby w nocy otworzył bramę, jak będziemy wychodzili i jak będziemy wracać. On i Leon to najrówniejsi „powstańcy” – wyjaśniłem – z nimi można robić każdą przewalankę.

– No to łapa. Umowa stoi.

W nocy, przed wyjściem z mieszkania, stuknąłem kilka razy lekko nogą w podłogę. Był to umówiony znak dla Staśka, że wychodzimy. Gdy zeszliśmy na dół, czekał już na nas. Otworzył bramę, mówiąc, że będzie siedział w oknie i czekał na nasz powrót.

Głupie uczucie – iść tak nocą pustymi ulicami, gdy nie wiadomo, czy zza najbliższego rogu nie wyjdą Niemcy lub policjanci. Na takie spotkanie byliśmy przygotowani. Dałem Mietkowi swojego waltera z zapasowym magazynkiem i dwa granaty, a sam wziąłem szturmowe parabellum, cztery zapasowe magazynki i także dwa granaty. Żywcem nikomu wziąć się nie damy, ale myśl o tym, że może dojść do wojny, nie była wcale przyjemna.

Krótszą drogą przez ogród i pusty plac, przełażąc przez parkany, dostaliśmy się na podwórze domu, w którym mieliśmy pracować. „Nasze” mieszkanie znajdowało się na parterze. Pod jednym oknem leżała duża kupa śniegu. Stanęliśmy pod oknem i namyślaliśmy się, co robić. Mietek przykucnął, a gdy wszedłem mu na ramiona, wolno się podniósł. Sięgałem rękami do połowy okna. Dłutem oderwałem dyktę zastępującą wybitą szybę, otworzyłem okno i już byłem w mieszkaniu, a po chwili do środka wskoczył Mietek. Zamknęliśmy okno i świecąc ślepymi latarkami, rozglądaliśmy się z ciekawością po nie znanym mieszkaniu.

– Chodź, zobacz, co to jest! – woła mnie Mietek i pokazuje jakąś szkaradną porcelanową figurę.

– Cholera wie, co to ma przedstawiać – odpowiedziałem zdziwiony, że też chce się ludziom płacić drogie pieniądze za takie jakieś mazepy. Wybierane przez nas przedmioty ustawialiśmy na dużym stole stojącym na środku pokoju.

– Ty! Co tam znów przyniosłeś? – woła Mietek. – Jakiś poklejony wazon?.

– To go wyrzuć w cholerę i nie zawracaj głowy – odpowiedziałem już zły, że on bez przerwy gada i śmieje się ze wszystkiego.

Teraz dla odmiany ja zawołałem Mietka.

– Zobacz, jakieś małe fotografie. Brać to czy nie? Śliczne ramki.

– Możemy brać – odpowiedział Mietek patrząc na fotografie starożytnych babek. – Ciężkie to nie jest. Fotografie wyrzucimy, a ramki ładne, to może ktoś kupi.

– Tu w futerale stoi coś ciężkiego – woła znów Mietek. – Pomóż przenieść na stół.

Po zdjęciu pokrowca okazało się, że jest to zegar w porcelanowej oprawie, który „obsiadły” porcelanowe babki. Śliczna rzecz, nawet na taką jak moja znajomość tych rzeczy. Bo dopiero później dowiedziałem się, że te fotografie to bardzo drogie miniaturki, które dołożyłem darmo kupcowi porcelanowych talerzy, za które w naszym pojęciu zapłacił bardzo dobrze. A zegar okazał się zegarem z czasów Ludwika któregoś tam. Sprzedać go chciałem swojemu majstrowi z fabryki za czterysta złotych. Tak na oko oceniliśmy jego wartość. Gdy nie chciał nam tyle zapłacić, zawieźliśmy zegar do handlarza. Na „wariata” podałem cenę dziesięć tysięcy złotych, które on bez jednego słowa zapłacił. Gdy po kilku dniach majster zgodził się dać żądaną poprzednio sumę, odesłałem go do handlarza, któremu zegar sprzedaliśmy. Poszedł i udawał kupca, który chce kupić antyczny zegar. Obejrzał kilka, lecz nigdzie nie zauważył naszego. Wreszcie znalazł. Gdy zapytał o cenę, właściciel odpowiedział poważnie:

36
{"b":"87996","o":1}