Następnego dnia urwałem się zaraz po śniadaniu i poszedłem do miasteczka, z którego wróciłem już po kolacji. Po obejrzeniu miasteczka wszedłem do jakiejś chałupy, żeby kupić mleka. Zanim wszedłem, przeczytałem na tabliczce przybitej na ścianie czysto polskie nazwisko właściciela. Nie omyliłem się. Okazało się, że była to jedna z polskich rodzin mieszkających w tym miasteczku. Przesiedziałem u nich cały dzień. Rodzina składała się z matki, syna i młodszej od niego córki. Przyjemna domowa atmosfera i młoda panna w domu były przyczyną, że każdego dnia zaraz po śniadaniu szedłem do nich i wracałem dopiero po kolacji, a w obozie nikt się nie połapał, że nie ma mnie na żadnych ćwiczeniach.
Pewnego dnia po powrocie do obozu dowiedziałem się, że następnego dnia będzie zdawanie egzaminu na „Odznakę Sportową” i „Odznakę Strzelecką”. Tego dnia zostałem w obozie. Słusznie podejrzewałem, że będzie się to odbywało według listy uczestników obozu. Zdałem z dobrym wynikiem konkurencję na „Odznakę Sportową”, a na strzelnicy zarobiłem 95 punktów na 100 możliwych, strzelając z odległości 100 metrów do dużej tarczy z karabinu sportowego.
Na kolację wydano nam tego dnia zupę, którą trudno było nazwać zupą. Nie dogotowane kartofle i mętna woda bez żadnego smaku. Zupa nie smakowała mi, ale zjadłem ją szybko, bo byłem głodny.
Ale inni zaczęli szumieć.
– Świniom dają lepsze jedzenie! – wołali jedni.
– Sobie gotują osobno, a nam świńskie żarcie dają! – wtórowali inni.
– Chłopaki, wylewamy zupę! – krzyknął jeden i wylał zupę przed namiot.
Innym też spodobała się taka zabawa i zaczęli wylewać zawartość menażek. Po chwili z innych namiotów też bryzgała wylewana zupa. Zjawił się komendant w otoczeniu całej plejady oficerów, oficerków i innych pomagierów. Blady ze złości, zapytał, o co nam chodzi.
– Niedobra zupa – odpowiedzieli wszyscy.
– Czy oficerowie też jedli tę zupę na kolację? – zapytał ktoś stojący z tyłu.
– Kto to powiedział? – zapytał komendant grzecznie. – Niech wyjdzie do przodu i powtórzy jeszcze raz.
– Nie ma głupich – odezwałem się patrząc w inną stronę. Cała ta draka cieszyła mnie. Nareszcie jakieś urozmaicenie. Coś się wreszcie dzieje.
– Kto to powiedział? – wrzasnął komendant, przeszywając wszystkich groźnym spojrzeniem. A że nikt się nie przyznał, zaczął przemowę:
– Niech przyznają się ci, którzy nawoływali do wylewania zupy. Czekam trzy minuty. Jeśli się nie przyznają sami i nikt ich nie wskaże, zrobię karne ćwiczenia dla całego obozu.
Wszyscy staliśmy cicho, a komendant patrzył na zegarek.
– Więc winnych nie ma? – zapytał po upływie trzech minut. – Wobec tego zbiórka całego obozu z karabinami i maskami przeciwgazowymi!
Po chwili staliśmy już na placu zbiórek.
Uformowano nas w czwórki i marsz do lasu. Przeszliśmy zaledwie pięćdziesiąt metrów, gdy padł rozkaz: „Lotnik, kryj się, prawa wolna”. A po lewej stronie drogi olbrzymia kałuża. Przeskoczyłem przez kałużę i zniknąłem w lesie. Przecież miałem już wprawę i wiedziałem, że cały figiel polega na zniknięciu i dołączeniu później do grupy. Gdy byłem już w lesie, słyszałem jeszcze rozkazy: „Padnij, powstań”, i głos gwizdka na rozkaz: „Lotnik, kryj się”. Tym razem ostrożnie wróciłem do obozu. W namiocie nie było żadnego karabinu. Swój jak zwykle schowałem pod siennik – a sam najnormalniej w świecie rozebrałem się i położyłem spać. O godzinie jedenastej wieczorem obudził mnie gwar powracających kolegów. Wszyscy byli oblepieni błotem, bo poprzedniego dnia padał duży deszcz. Dostali chłopaki solidny wycisk.
Rozpadały się deszcze. Lało z nieba przez cały tydzień, w dzień i w nocy. Przez radio i z prasy wiedzieliśmy o powodziach spowodowanych deszczami. W obozie przerwano ćwiczenia wojskowe, więc przez trzy dni siedziałem u swoich znajomych w miasteczku, nie wracając nawet na noc do obozu. Gdy wróciłem, znalazło się kilku „bohaterów”, którzy chcieli mi zrobić kocowanie. Jeden zarzucił mi koc na głowę, a inni zaczęli bić. Wyrwałem się im i zdążyłem zauważyć kilku z tych, którzy mnie bili, nim zdążyli ulokować się na swoich siennikach. Wściekłem się, złapałem karabin za lufę i teraz ja zacząłem bić. Goniłem i biłem tak, że uciekli z namiotu. Zanim położyłem się spać, powiedziałem chłopakom:
– Niech się wam nie zdaje, że jak wy macie po dwadzieścia lat, a ja szesnaście, to tak łatwo dacie mi radę. Ja draki nie szukam, ale ostrzegam was, że jak mnie który uderzy, to pożałuje tego.
Położyłem się i usnąłem. Nikt mnie więcej nie ruszył. Następnego dnia kolega powiedział mi, że on dopiero w ostatniej chwili dowiedział się, że kilku frajerów umówiło się, że mi wleją za to, że nie chodzę na ćwiczenia.
„Głupie barany – pomyślałem. – Sami boją się urwać z ćwiczeń, a drugiego chcą bić za to, że potrafi markierować lepiej niż oni. A w dodatku kupą na jednego. Kocowanie powinno się robić takim, za których przewinienia karani są wszyscy, no i kapusiom”.
Ostatnie dwa dni pobytu na obozie były znowu piękne i słoneczne, ale już szykowaliśmy się do odjazdu. Wreszcie wymarsz na dworzec i powrót do Warszawy. Na tej „zabawie” straciłem zarobek za pół miesiąca, bo na rzecz wyjazdu dano mi urlop bezpłatny.
W lipcu 1936 roku spędziłem urlop też na obozie PW. Jechaliśmy w góry, które miałem zobaczyć pierwszy raz w życiu. O pięknie gór słyszałem tak dużo, że wcale nie starałem się wymigać od wyjazdu. Tym razem nie wydano nam żadnego sprzętu. Każdy ładował w swoją walizkę wszystko to, co mu przez dwa tygodnie pobytu na obozie będzie niezbędnie potrzebne, do tego własna menażka i koc przywiązany do walizki. Cały majdan na samochód, a my luzem, bez żadnego obciążenia, piechotką na dworzec. Pociągiem dojechaliśmy do Kołomyi i dalej znów piechotką do miejscowości Piatyń koło Kosowa. „Mały” spacerek, trzydzieści kilometrów dobrą szosą.
Przed odjazdem – jak zwykle – przemowa komendanta do narodu. Widocznie to już weszło w tradycję, że trzeba chłopaków ostrzec przed grożącym niebezpieczeństwem. „Nie należy zawierać żadnych znajomości z miejscową ludnością – mówił komendant. – Cała tamtejsza ludność to Ukraińcy, nastawieni wrogo do Polaków. Komuniści i bandyci. W miejscowości, do której jedziemy, przed kilkoma dniami miał miejsce napad miejscowej bandy opryszków na magazyn broni obozu PW. Zabrano dużo karabinów i obecnie policja szuka skradzionej broni. Uważać trzeba, żeby nie dopuścić do nowego napadu. Wartownikom wydawana będzie ostra amunicja, strzelać należy do każdego, kto nie znając hasła znajdzie się w nocy w pobliżu obozu. Poza tym należy unikać kontaktów z miejscowymi kobietami, bo osiemdziesiąt procent miejscowej ludności choruje na kiłę”.
Komendant mówił też, że ludność nie chce się leczyć. Że chorzy na kiłę zawierają między sobą związki małżeńskie, następnie rodzą chore dzieci i… dobrze im z tym. „Wy jednak – zakończył komendant swoje przemówienie – musicie uważać, bo jak który «kupi» chorobę, to tam nie będzie leczony. Wsadzimy takiego do pociągu i odeślemy do Warszawy.”
„Jakaś tryfna miejscowość – pomyślałem. – Ale to nic. Zobaczę na miejscu, ile w tym prawdy”.
Przed wyjazdem apelowano do nas, że jeśli ktoś ma jakiś instrument muzyczny, żeby go zabrał ze sobą. Wobec tego zabrałem swoje „drewno”, to znaczy bandżolę, a inni koledzy gitarę i skrzypce. Siedzieliśmy w jednym przedziale i graliśmy razem, więc po kilku godzinach byliśmy już dobrze zgrani.
– Kołomyja! Wysiadać! – usłyszeliśmy wreszcie po wielu godzinach podróży. Ustawiono nas w szeregi, odliczono – i marsz! Jakiś „figus” z gwiazdką na ramieniu kazał „tym z instrumentami” iść na przedzie i grać marsze. Nieźle, co? Wszyscy będą maszerowali swobodnie, bo po walizy przyjechały wozy, a my mamy nieść instrumenty i w dodatku jeszcze grać! Przeszliśmy nie więcej jak dwa kilometry, gdy minęły nas wozy załadowane walizkami, a na każdym wozie siedziało dwóch naszych chłopaków.
– Popatrz, Marian, na szczęściarzy – zwróciłem się do gitarzysty, stuknąwszy go łokciem w bok. – Takim to dobrze, a my musimy iść i jeszcze grać innym. Ja skaczę na wóz – powiedziałem chłopakom i ruszyłem do przodu w pogoń za ostatnim wozem. Za plecami słyszałem tupot nóg kilku osób. To za mną wskoczył Marian ze skrzypcami, Heniek z gitarą i jeszcze dwóch bez instrumentów.
– Wróć! Wróć! Wróć! – słyszałem za sobą czyjeś wołanie.
– Nie oglądajcie się, bo będzie poruta – zawołałem na kolegów. – Później powiemy, że nic nie słyszeliśmy. A teraz jedziemy, panie sałata!” Wio!!!
Po przejechaniu kilometra wozy zjechały na boczną drogę.
– Jak to jest? – zapytałem woźnicy. – Mówili, że do samego Piatynia prowadzi dobra szosa, a tu widzę wertepy.
– Tą drogą będzie nawet trochę dalej, ale szosą jest często pod górę i konie mogą nie uciągnąć – odpowiedział furman.
Gdy dojechaliśmy do pierwszej wsi, wozy zatrzymały się, żeby dać koniom kilka minut odpoczynku. Marian wszedł do chałupy, a po chwili wyszedł wołając:
– Chodźcie, chłopaki, na zsiadłe mleko! A zabierzcie „graty”, to zagramy ludziom.
Zagraliśmy dwie piosenki, zapłaciliśmy za mleko, wychodzimy i… nie ma wozów. Pojechali, dranie, a nas nie zawołali! Chłopaki klęli, a ja usiadłem przy drodze i zacząłem się serdecznie śmiać. Śmiałem się, bo bawiła mnie złość kolegów i to, że w taki prosty sposób zostaliśmy wykiwani. Prosty sztos, ale dobry. Zostawili nas, pięciu, na bocznej drodze, tych właśnie pięciu, którzy im „na chama” wleźli na wóz, z tym że ten odcinek drogi, który przejechaliśmy, będziemy musieli nadrobić, bo jak mówił furman, ta droga jest dłuższa.
– No, chłopaki – powiedziałem do kolegów – „bujamy się” do przodu, bo czas nie pyta, nie stoi, bo przed sobą mamy do cholery kilometrów, a nie znamy drogi. No i pamiętajcie, co komendant mówił o syfilisie, komunistach i bandytach.
Do Piatynia doszliśmy późno w nocy. Ostatnie dwie godziny szliśmy już w zupełnych ciemnościach. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, jak długo mamy jeszcze iść. Zrobiliśmy sobie wesołą zabawę. Pytaliśmy każdą spotkaną osobę, ile kilometrów do Piatynia. Odpowiadano nam, że czternaście, pięć, siedemnaście, dwanaście, pięć, osiem, trzy. Ostatnia osoba powiedziała, że do miasteczka mamy jeszcze trzy kilometry. Gdy po pięciu minutach zapytaliśmy znów, jak daleko do Piatynia, odpowiedziano nam, że właśnie jesteśmy w Piatyniu.