Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Obóz był malowniczo położony nad bystro płynącą, płytką rzeczką.

Następnego dnia wszyscy pracowali od rana przy rozbijaniu namiotów, ustawianiu kuchni i przy innych robotach związanych z urządzeniem obozu. Miałem już doświadczenie, więc wiedziałem, że w takim bałaganie nikt się nie połapie, kto jest, a kogo nie ma. Więc gdy postawiono pierwszy hangar, gdzie grupa chłopaków napychała sienniki, wzięliśmy z Marianem po jednym sienniku, które jeszcze dopełniliśmy słomą, wciągnęliśmy je do namiotu, ułożyliśmy w najwygodniejszym miejscu tuż przy wejściu, pod ścianą, instrumenty w ręce i kołując tak, żeby nie zwrócić na siebie uwagi władz, wymknęliśmy się z obozu. Już za obozem Marian zaczął się zastanawiać.

– Dokąd idziemy? Do miasteczka czy w górki?

– Do miasteczka się nie pchajmy, bo tam łatwo nadziać się na naszych „gienierałów” – odpowiedziałem. – Pryskajmy w górki. O, tam na górze widzę jakąś wieś – dodałem pokazując kilka chałup widocznych na stoku góry.

Poszliśmy. Okazało się, że do chałup było dalej, niż nam się z początku zdawało. Przeszliśmy prawie cztery kilometry, a do celu wciąż było daleko. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że dalej nie pójdziemy, bo możemy się spóźnić na wieczorny apel i karny raport już teraz murowany, bo dołożą nam jeszcze za wczorajszą ucieczkę z kolumny.

Wstąpiliśmy do stojącej przy drodze chałupy. Chałupa miała dwie izby – dużą kuchnię i pokój. W izbie przy kuchni krzątała się stara kobieta, a przy dwóch warsztatach tkackich pracowali młodzi mężczyźni. Pozdrowiliśmy grzecznie domowników i poprosiliśmy o sprzedanie nam zsiadłego mleka.

– Nie mamy mleka – odpowiedziała gospodyni tonem, który mówił: czego tu szukacie, wynoście się szybko, nie chcemy z wami mieć nic do czynienia.

Mężczyźni nie odpowiedzieli nawet na powitanie. Popatrzyli na nas niechętnie i zajęli się swoją pracą.

– Maminka kochana – prosił Marian z humorem – sprzedajcie coś do żarcia, bo jesteśmy głodni. Będziecie mieli większy kłopot, jak wam w mieszkaniu umrzemy z głodu. Zapłacimy dobrze i jeszcze wam zagramy kilka ładnych piosenek.

Usiedliśmy na ławie i zagraliśmy fokstrota, a następnie jakieś tango i walczyka.

– Mam tylko bryndzę i chleb z kukurydzy – odezwała się gospodyni, udobruchana muzyką i śpiewem, i położyła na stole bochenek chleba i bryndzę.

Gdy jedliśmy, młodzieńcy przerwali swoją robotę i razem z matką przyglądali się nam w milczeniu. Ale milczenie to nie dla nas zajęcie. Pytaliśmy bez przerwy. Jak im się żyje, co robią na warsztatach tkackich i ile zarabiają. Wszystko nas ciekawiło.

Rodzina ta składała się z matki i dwóch synów – przystojnych chłopaków, jeden miał lat dwadzieścia cztery, drugi dwadzieścia sześć. Wyrabiali kilimy. Przedsiębiorcy dostarczali warsztaty, materiał i wzory, a oni tylko robili. A zarobek? Przeciętnie trzydzieści, pięćdziesiąt groszy dziennie, a gdy pracowali od rana do nocy, mogli zarobić nawet osiemdziesiąt gorszy.

– Fiuuu! – gwizdnąłem przez zęby. – Niewąski zarobek. „Można żyć i kochankę mieć” – zaoperowałem warszawskim powiedzonkiem. – A gdyby wszyscy zastrajkowali? – zapytałem. – Wtedy musieliby podnieść stawki. – I zaczęła się dyskusja o warunkach, w jakich żyje miejscowa ludność.

Zauważyłem, że po naszych wypowiedziach domownicy zaczęli odnosić się do nas z większą sympatią. Rozpogodziły się twarze i chętnie z nami rozmawiali. Zagraliśmy jeszcze kilka piosenek. Za jedzenie zapłaciliśmy więcej, niż zażądała gospodyni – bo podała śmiesznie niską cenę – i obiecaliśmy, że jak nam czas pozwoli, to jeszcze do nich wpadniemy. Gdy wychodziliśmy z chałupy, Marian, idący na końcu, zaśpiewał: „Cielę ogon ma, matulu, cielę ogon ma. Czym by muchy oganiało, gdyby ogona nie miało…”

– Panowie kochani! – zawołała za nami gospodyni. – To wy znacie takie śliczne piosenki? Zagrajcie jeszcze trochę. Dam jeszcze bryndzy, chleba – i bez zapłaty!

Wróciliśmy. Zagraliśmy i zaśpiewaliśmy jeszcze kilka chłopskich „wyrywasów”, których Marian znał bardzo dużo, i zapraszani serdecznie przez domowników, ruszyliśmy w powrotną drogę do obozu.

W obozie wszyscy jeszcze pracowali i nikt nie zauważył naszej nieobecności. Od tego dnia, gdy wybierałem się na rajzę po górach, odwiedzałem zawsze „swoich” gospodarzy. Przy następnych odwiedzinach zapytałem o napad na poprzedni obóz, o którym przed wyjazdem mówił nasz komendant. Okazało się, że to nie był napad, tylko kradzież. Grupa mieszkańców dobrała się w nocy do magazynu żywnościowego, ale zostali spłoszeni. Wiele osób aresztowano.

Obóz podzielony był na dwie kompanie. Pierwszy i drugi stopień. Ja nie wyszedłem nigdy z pierwszego stopnia, więc byłem w pierwszej kompanii. Już następnego dnia po rozbiciu obozu, jeszcze przed wydaniem obiadu, nad rzeczką w pobliżu obozu zebrała się duża grupa dzieci, wśród których było też kilka osób dorosłych, każdy z glinianym dzbankiem w ręku. Po wydaniu obiadu śmielsze dzieci podchodziły bliżej, prosząc o resztki jedzenia. Więc wlewaliśmy im do dzbanków resztki zupy, kartofli, jarzyn i biały chleb, którego dostawaliśmy kilogram dziennie na osobę. Po trzech dniach chętnych na zlewki było tak dużo, że nazwaliśmy ich „trzecią kompanią”.

W niedzielę przed południem wybraliśmy się z Marianem na zwiedzanie miasteczka. Spacerowaliśmy wolno uliczkami, przyglądając się wszystkiemu z ciekawością. Widzieliśmy dużo dorosłych i dzieci o powykręcanych, cienkich nogach, dużych głowach, o wypukłych czołach i spłaszczonych nosach. Domyślaliśmy się, że to wyniki kiły, przed którą nas ostrzegano. Poznaliśmy pod kościołem dwie ładne, młode panienki, z którymi umówiliśmy się na spotkanie w poniedziałek po kolacji. Na spotkanie przyszła tylko jedna. Na nasze pytanie, dlaczego koleżanka nie przyszła, odpowiedziała bez żadnego zakłopotania:

– Poszła do Kosowa na „szpilkę”.

Zrozumieliśmy, że „szpilka” to zastrzyk. Znaczy, że dziewczyna jest chora na kiłę. Z Piatynia do Kosowa było piętnaście kilometrów, więc żeby otrzymać zastrzyk, trzeba było iść piechotą trzydzieści kilometrów! „Arystokratyczne” warunki. Do Kosowa chodziły autobusy, ale koszt przejazdu przekraczał możliwości miejscowej ludności. O tym wszystkim dowiedziałem się od Wasyla, młodszego syna gospodyni, u której pierwszego dnia jedliśmy bryndzę. Poczuliśmy do siebie sympatię, więc przychodził on prawie codziennie wieczorem pod obóz i prowadziłem z nim długie rozmowy. Powiedziałem mu o naszej „trzeciej kompanii”.

– Tyle ich przychodzi, że nawet jedna świnia nie nażre się tym, co każdy z nich bierze – powiedziałem.

– To ty myślisz, że oni to jedzenie zabierają dla świń? – zapytał zdziwiony. – Przecież oni nawet w największe święto nie jedzą takich rzeczy, jakie tu dostają.

– Byłem pewny, że to dla świń – powtórzyłem i coś ścisnęło mnie w żołądku. – Dlatego wlewaliśmy im wszystko do jednego garnka. – Ale jeśli oni sami to jedzą, to trzeba to jakoś urządzić inaczej.

Wieczorem, gdy położyliśmy się spać, powtórzyłem chłopakom z naszego namiotu moją rozmowę z Wasylem. Nie chcieli mi wierzyć, tak jak ja nie chciałem wierzyć, gdy mi o tym mówił Wasyl. Postanowiliśmy zapytać o to dzieciaków z „trzeciej kompanii” i jeśli to będzie prawda, wtedy robimy akcję: uświadamiamy chłopaków z innych namiotów, każdy zjada swoją porcję i bierze dolewkę, którą oddajemy w całości, z tym że kto ma w garnku zupę, wlewamy tylko zupę, a kto drugie danie, temu tylko dokładki drugiego dania. A chleb osobno i nie do garnka. Organizacja „zagrała”. W kuchni nigdy już nie zostawało jedzenie. Każdy po zjedzeniu obiadu ustawiał się po dolewkę i braliśmy tak długo, aż w kuchni już nic nie pozostało.

Pewnego dnia, gdy kilku z nas odpoczywało po kolacji w namiocie, wszedł kolega mówiąc:

– Przyszedł chłop i daje wiśnie za chleb. Zabrał kilka kawałków starego chleba i wyszedł.

„Dobra okazja” – pomyślałem, myśląc o dużej ilości nie zjedzonego chleba, leżącego w głowach pod moim siennikiem. Wyjąłem chleb, lecz było go tak dużo, że nie mieścił się w rękach. Wobec tego rozłożyłem pelerynę, w którą włożyłem chleb, i wyszedłem szukać chłopa z wiśniami. Nad rzeczką chłopa nie znalazłem, za kuchnią też nie. Wyszedłem na drogę – nie ma nikogo. Już miałem wrócić do namiotu, gdy zobaczyłem starego brodatego chłopa z wiklinowym koszykiem w ręku. Podszedłem do niego, zajrzałem do koszyka, ale wiśni w nim nie było.

– Chce pan? – zapytałem pokazując mu chleb.

Kiwnął głową, że chce, i nadstawił koszyk, do którego wysypałem zawartość z peleryny. Kilka kawałków upadło na ziemię. Nachyliłem się, pozbierałem je i ułożyłem w koszyku. Gdy się podniosłem, chłop chwycił mnie za rękę, pochylił się i chciał ją pocałować. Wyrwałem rękę i ścisnęło mnie w gardle. Złapałem pelerynkę i bez słowa, szybko wróciłem do namiotu. Czułem, że mam w oczach łzy. Byłem cały roztrzęsiony i długo nie mogłem się uspokoić. Nie mogłem tego zrozumieć, że stary, zmęczony życiem człowiek chciał mnie, osiemnastoletniego chłopaka pocałować w rękę za trochę czerstwego chleba. Chłopakom nic nie powiedziałem. Nie wiem, czego i dlaczego, lecz byłoby mi wstyd o tym mówić.

Dwa tygodnie dobiegały końca. Cały czas lawirowałem tak, żeby nie chodzić na żadne ćwiczenia, i udawało mi się. Z zadowoleniem brałem ostatniego dnia pobytu udział w likwidowaniu obozu.

Do Kołomyi odwieziono nas samochodami wojskowymi. Gdy dojeżdżaliśmy do Warszawy, radość sprawił mi tramwaj, który zobaczyłem przez okno pociągu.

– Chłopaki!!! – wrzasnąłem na cały przedział. – Patrzcie! Tramwaj! Urlop skończony. Tylko na całe życie pozostaną mi w pamięci Wasyl pracujący za pięćdziesiąt groszy dziennie, stary człowiek, który chciał mnie pocałować w rękę za kilka kawałków chleba, panienka, która poszła „na szpilkę”, i „trzecia kompania”.

29
{"b":"87996","o":1}