Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po raz drugi z bezwzględną dyscypliną zetknąłem się w fabryce. Przy przyjmowaniu do pracy automatycznie zostałem wciągnięty do przysposobienia wojskowego, do którego musieli należeć wszyscy pracownicy przedpoborowi. Był więc pierwszy i drugi stopień oraz tak zwana rezerwa, tak że do czasu rozpoczęcia służby wojskowej każdy z nas miał zagwarantowane zajęcie w sobotę, dwie godziny, i w czasie każdego urlopu, bo obowiązkowo wysyłano wszystkich na obóz.

Przez pięć lat pracy w fabryce nie wyszedłem z pierwszego stopnia.

Wiedziałem, że muszę należeć do przysposobienia aż do służby wojskowej, więc było mi obojętne, na którym jestem stopniu, a żeby „awansować”, należało przychodzić na każde ćwiczenia i wykazać się dobrymi wynikami. Migałem się więc od zbiórek, ćwiczeń i obozów, a jak byłem już na obozie, to tam też migałem się od wszelkich zajęć. Nie chciałem też chodzić w mundurze. Bo to niby wojsko, a właściwie zabawa w wojsko. Trzeba było salutować oficerom, a w ogóle wyglądało to bardzo dziecinnie i niepoważnie. Mundur zakładałem tylko na zbiórki. Trzymałem go zawsze w swojej szafce na oddziale, a po ćwiczeniach przebierałem się i już po cywilnemu wracałem do domu. Najlepiej było wtedy, gdy zamiast ćwiczeń robiono wykłady. Zawsze znalazłem sobie zajęcie ciekawsze od słuchania tego, co nam wykładano. Przeważnie siadałem w kącie za jakimś dryblasem i czytałem książkę.

Jak wspominałem, wszyscy przedpoborowi pracownicy fabryki musieli spędzać urlop na obozach szkolenia wojskowego. Tak więc w zasadzie wszystkie urlopy były stracone. Czy naprawdę stracone? Nie. Mnie dały one bardzo dużo. Siedząc w Warszawie nigdy nie dowiedziałbym się tego, czemu miałem możność przyjrzeć się dokładnie na obozach. Przyjrzeć się i… wyciągnąć wnioski. Byłem na trzech obozach – z dwóch wymigałem się symulując nie istniejącą chorobę nadkwasoty żołądka.

Na pierwszy obóz jechałem chętnie. To był 1934 rok. Pracowałem dopiero dwa miesiące w fabryce, więc wszystko było dla mnie nowe i ciekawe. Dotychczas widziałem tylko wieś rodzinną ojca i wieś pod Warszawą, gdzie z rodzicami spędzaliśmy wakacje. Teraz wyjeżdżałem w charakterze dorosłego człowieka, razem z innymi, starszymi ode mnie. Wydano nam plecaki, menażki, brązowe nieprzemakalne peleryny, takie, jakie nosili pracownicy poczty, maski przeciwgazowe i łopatki saperskie. W dniu odjazdu wydano nam karabiny. Były to długie „rury” francuskie z okresu pierwszej wojny światowej. Przed wyjazdem komendant obozu miał do nas przemowę.

– Jedziemy w okolicę Działdowa – zaczął. – Ludność miejscowa to przeważnie Niemcy, wrogo nastawieni do Polaków. Kto ma broń, nawet bez zezwolenia, niech ze sobą zabiera. Z obozu nie oddalać się pojedynczo, bo mogą uśmiercić, wrzucić w kartofle i nieprędko odszuka się trupa. Zdarzają się wypadki, że znikają żołnierze odbywający służbę na granicy. Za granicę nie poszedł, nie zdezerterował, nie umarł – i nie ma go.

Od stacji kolejowej szliśmy jeszcze z całym majdanem na plecach cztery kilometry, zanim – już po ciemku – dotarliśmy do obozu. Namioty były już ustawione. Były to hangary lotnicze. W jednym namiocie mieszkało sześćdziesięciu chłopaków. Sienniki ułożone były na ziemi, a karabiny ustawiliśmy w specjalnych stojakach. Każdy miał swój karabin – z zapisanym numerem – o który musiał dbać.

Komendant obozu, oficerowie i podoficerowie to pracownicy fabryki, którzy byli oficerami i podoficerami rezerwy. Zakładali mundury i bawili się w wojsko, ganiając nas bez przerwy. Każdy starał się wymyślić coś nowego, czym można by udręczyć biednych chłopaków na urlopie.

Następnego dnia rano pobudka, mycie w przepływającym w pobliżu strumieniu, śniadanie, karabiny na plecy i wymarsz na ćwiczenia. Śpiewając wojskowe piosenki, wyszliśmy na odległy o dwa kilometry od obozu ugór, tuż pod lasem. Uczono nas szermierki. „Raz pchnij – dwa razy pchnij! – raz pchnij – dwa razy pchnij!” – padał co chwila rozkaz, a my skakaliśmy, wystawiając przed siebie karabin.

– Przerwa, wolno palić! – padł rozkaz, gdy już dość długo ćwiczyliśmy i byliśmy porządnie zmęczeni. Wszyscy usiedli i zapalili papierosy, a ja z „rurą” pod pachą, idąc pomaleńku przed siebie, tak jakbym czegoś szukał, kombinowałem, jak urwać się do lasu. Wreszcie wpadłem na pomysł. Odpiąłem pas, który zawiesiłem sobie na szyi, i odpinając spodnie wszedłem do lasu. Żeby nie było poruty, gdyby ktoś jeszcze poszedł za mną, zrobiłem to, co należało zrobić stosownie do przygotowania, a jakże, postanowiłem jednak robić to dłużej niż normalnie. Gdy odgwizdano koniec przerwy, wtedy i ja przerwałem swoje zajęcie, położyłem się w krzakach na skraju lasu i obserwowałem, jak gonią chłopaków za „lenistwo” przy nauce szermierki. „Biegiem marsz! Padnij! Powstań! Biegiem marsz! Padnij! Czołgaj się! Powstań!” – i tak w kółko bez przerwy. Poleżałem tak pół godziny, już odgwizdano drugą przerwę i nikt nie zainteresował się, dlaczego nie wyszedłem z lasu. Nikt po prostu już o mnie nie pamiętał. „No, to klawo – pomyślałem – możemy iść na spacer. Możemy, to znaczy ja i mój karabin. Ale co zrobić z karabinem?”

Postanowiłem spróbować dostać się do obozu i zamelinować karabin w namiocie. Warta pilnuje tylko, żeby nikt obcy nie wszedł do obozu, a nam wolno wchodzić i wychodzić. Więc wszystko powinno być dobrze. Tu już raczej bardziej niebezpieczny może być oficer plączący się po terenie obozu, bo przyjechało ich do cholery i ciut, ciut i nie mają nic do roboty.

Okrążyłem obóz i wszedłem od strony swojego namiotu. Gdy zbliżyłem się do wartownika, zacząłem mocno kuleć.

– Co ci się stało? – zapytał, gdy już byłem przy nim.

– Nogę, cholera, starłem i wygnali mnie do obozu – odpowiedziałem i kulejąc poczłapałem dalej. Kryjąc wzdłuż nogi karabin wszedłem do swego namiotu.

W namiocie nie było nikogo, ale zauważyłem, że w stojakach stoi kilka karabinów, to znaczy, że nie wszyscy poszli na ćwiczenia. Olśniło mnie – więc można urywać się od ćwiczeń! Ci, co pozostali, pracowali przy kuchni i uporządkowaniu obozu. Mógłbym przyłączyć się do nich – ale po co? Dla pewności, żeby ktoś nie zapisał numerów pozostawionych w namiocie karabinów, swój schowałem pod siennik i tą samą drogą, którą przyszedłem, wróciłem znów do lasu. Idąc tak, wyszedłem nad piękne, olbrzymie jezioro. Daleko od brzegu pływały po nim perkozy. Położyłem się w gęstej, wysokiej trawie i rozkoszowałem się pięknem przyrody, myśląc równocześnie o kolegach, którzy na słońcu, w spiekocie, w zapiętych po szyję mundurach muszą ćwiczyć „padnij, powstań, biegiem marsz” albo „raz pchnij, dwa razy pchnij”. I to ma być urlop? „Cholery na nich nie ma” • pomyślałem o dyrekcji fabryki i tych niby oficerach, którzy mieli przyjemność gonić nas jak bydło po ugorze.

Poszedłem znów popatrzyć, jak ćwiczą. Przyglądałem się leżąc w lesie pod krzakiem. A gdy zakończono ćwiczenia i wszyscy wrócili do obozu na obiad, przyszedłem dziesięć minut po nich i spokojnie łaziłem, tak jak wielu innych, po obozie. Zaraz po zjedzeniu obiadu i umyciu menażki urwałem się do lasu i, tak jak przed południem, leżałem nad jeziorem. Tym razem jednak odszedłem dalej, rozebrałem się do naga i opalałem się na słońcu, a co pewien czas zażywałem kąpieli w jeziorze. Przed wieczorem polowałem pod obozem na powrót chłopaków z ćwiczeń i zaraz za nimi wszedłem do obozu. Po kolacji kilku starszych kolegów poprosiło o przepustki do miasteczka. Gdy wychodzili, przyłączyłem się do nich i poszliśmy razem.

Pierwszym godnym zwiedzenia obiektem była knajpa. Koledzy poprosili o wódkę i zakąskę, ja nie chciałem pić. Nie miałem pieniędzy, bo na osobiste wydatki wziąłem z sobą tylko osiem złotych, więc nie mógłbym dołożyć swojej doli do rachunku. Wkrótce po nas przyszły jeszcze dwie grupy chłopaków, tak że razem było nas chyba ze dwadzieścia osób. Jak sobie popili, zaczęli śpiewać wojskowe piosenki. W tym czasie knajpa się zapełniła, przyszło dużo miejscowych chłopów. Jedni siedzieli przy stolikach, inni stali przy drzwiach i pod ścianami, obserwując, jak „Warszawa bawi się”.

Ktoś zaśpiewał Rotę. Wszyscy podchwycili melodię i już po chwili cała knajpa drżała od śpiewu: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. W porównaniu z innymi byłem przeraźliwie trzeźwy, więc widziałem, jak miejscowi chłopi patrzyli na nas spode łba i żaden nie otworzył gęby, żeby śpiewać razem z nami. Jeden z nich nie zdjął czapki, więc po chwili dostał w ucho od jednego z naszych i czapka spadła na podłogę.

– Nie rusz, chamie! – wrzasnął kolega, gdy tamten schylił się, by podnieść czapkę z ziemi. A wszyscy śpiewali dalej.

Gdy skończyliśmy Rotę, kolega nalał szklankę wódki i zaniósł temu, któremu przed chwilą zrzucił czapkę:

– Masz, pij! – powiedział, podając mu wódkę. – A na przyszłość pamiętaj, że przy tej melodii należy zdejmować czapkę z głowy. No, masz, pij – nalegał, gdy tamten nie chciał wziąć szklanki, wbijając w niego wzrok, który powinien zabijać.

– Co? Nie chcesz? – zapytał znów grzecznie, przekładając szklankę do lewej ręki, a prawą wyjmując z kieszeni pistolet. – Pij, bo cię, chamie, zastrzelę! – wrzasnął, wciskając chłopu lufę pistoletu w brzuch.

Chłop popatrzył chwilę, wziął szklankę, wypił i natychmiast wyszedł z knajpy.

Towarzystwo bawi się. Wszyscy już pijani w deseczkę. Sierżant płacze i opowiada przeżycia z wojny 1920 roku.

– To ja widzę, że pan sierżant jest sentymentalistą – powiedział jeden z siedzących przy stoliku.

– Tak, tak, sentymentalistą jestem, sentymentalistą – odpowiedział sierżant pijackim głosem.

Wtedy wtrąciłem się:

– A wie pan, panie sierżancie, co to jest sentymentalistą? – I nie czekając na odpowiedź wyjaśniłem sam: – Sentymentalistą to taki człowiek, który nawet jak…, to płacze.

Wszyscy głośno się roześmieli, a sierżant krzyknął: – Byczy chłopak jesteś, młody, ale równy! Pół litra wódki proszę! – zawołał na kelnera. – To za sentymentalistę, który nawet jak…, to płacze. Od tej wódki już nie mogłem się wykręcić, więc wypiłem jeden kieliszek. Zabawa trwała w najlepsze, gdy do knajpy weszło kilkunastu naszych chłopaków z karabinami, w czapkach z opuszczonymi pod brodę paskami i wygarnęli wszystkich obozowiczów. Sierżanta całą powrotną drogę niesiono na ramionach, bo już sto metrów za knajpą nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Całą drogę śpiewał i wymyślał. Była godzina dwunasta w nocy, gdy dochodziliśmy do obozu.

27
{"b":"87996","o":1}