Na robotniczych przedmieściach Warszawy istniała tradycja strzelania z „kalichlorku”. Właściwe strzelanie zaczynało się w Wielką Sobotę wieczorem i trwało do niedzieli rana.
Strzelanie groziło śmiercią lub kalectwem, dlatego było policyjnie wzbronione i na pewien czas przed świętami nie wolno było sprzedawać materiałów wybuchowych, to jest soli chlorowej i siarki.
Był to rok 1939. Jak zwykle staliśmy wieczorem we czterech na rogu ulicy.
– No, chłopaki, święta idą – powiedziałem – czas pomyśleć o kalichlorku. Tradycję podtrzymać… Teraz jeszcze można wszędzie kupić, a już za dwa tygodnie tylko na lewo dostaniemy.
– Szkoda monety na przepłacanie – dodał Mały.
– Ile który kupuje? – zadałem konkretne pytanie. – Ja mam zamiar kupić cztery kilogramy, więc z siarką będzie pięć kilogramów.
– To ja kupuję tak samo – odpowiedział Mały.
Beton i Pajac nie chcieli być gorsi, więc uzgodniliśmy, że każdy z nas będzie miał po pięć kilogramów i razem robimy bomby. Wiadomo, że każdy z ferajny będzie miał przynajmniej kilogram – do tego dojdą „powstańcy”, o których wiedzieliśmy, że też szykują się do świątecznego strzelania. Tydzień przed świętami wielkanocnymi zrobiliśmy cztery bomby dwa razy większe niż zwykle, żeby wypróbować, czy materiał jest w porządku, i jego siłę wybuchową. Każdy z nas miał oddać jeden strzał. Żeby nie robić poruty na własnej ulicy, postanowiliśmy strzelać na ulicy Nabielaka. Ulicę tę w ciągu ostatniego roku zabudowano nowymi domami i mieszkali na niej ludzie z „lepszej sfery”, którzy nie znali jeszcze naszej tradycji.
Wyszukaliśmy duży, gładki granitowy kamień, którym uderzało się. z góry ładunek wybuchowy położony na jezdni, na takim samym kamieniu. Uderzyłem pierwszy. Bomba spłaszczyła się. ale nie wybuchła. Wyszukaliśmy dużo większy kamień. Po uderzeniu nastąpił Wybuch, po którym zadzwoniło mi w uszach… i cisza. Ogłuchłem. Tylko dym się rozwiał – już wali Mały. Gdy Beton ustawił się do strzelania, zauważyliśmy, że w nowych domach ludzie stoją we wszystkich oknach, a niektórzy wyskakując z bram pędzą do nas. Kiedy strzelał Pajac, ludzie ci już byli tuż przy nas, ale gdy ujrzeli uniesiony w górę olbrzymi kamień, zatrzymali się. Kiedy rozwiał się dym po wybuchu, nas już nie było – uciekliśmy na Mokotów.
Po moim powrocie do domu matka nie pytając wcale o to, czy to ja strzelałem, założyła mi mowę: że po jaką cholerę już strzelam, że pobiją mnie lokatorzy nowych domów albo mi jakiś pęknięty przy wybuchu kamień urwie nogę i będę przez całe życie żebrakiem.
– Mamuśka kochana! – odpowiedziałem. – Zobaczymy, jak oni będą skakać w sobotę, gdy na ulicę wyjdzie cała ferajna. Za chude uszy mają na to, żeby z nami zaczynać. My ich nie zaczepiamy i nie chcemy ich znać – ale niech oni też lepiej z nami wojny nie zaczynają.
W piątek wieczorem usiedliśmy do robienia bomb. Przedtem przygotowaliśmy sobie gazety i szmaty, wyproszone od matek i sąsiadek, które nie miały synów w wieku „strzelców”. Produkcja bomb trwała kilka godzin. Ja mieszałem na stolnicy materiały wybuchowe i łyżką nakładałem na kawałki gazet, które inni znów obwiązywali szmatami, i po mocnym ściągnięciu, żeby ładunek był twardy, na końcu wiązali sznurkiem.
– Wyskocz, Mały, strzel raz – powiedziałem. – Zobaczymy, jaka jest siła wybuchu.
Mały wyszedł z jednym ładunkiem i po chwili już usłyszeliśmy jego wystrzał.
– Klawo wali! – stwierdziliśmy z zadowoleniem.
Umówiliśmy się, że strzelanie zaczynamy w sobotę o godzinie dwunastej w nocy.
– Tylko nie zapomnijcie napakować w uszy waty, bo Mały znów ogłuchł. No i stare portki na d…, nogi grubo owinięte szmatami i stare buty – bo się zniszczą.
W sobotę po południu wyszukaliśmy odpowiednie kamienie, które pochowaliśmy, żeby nam nikt nie zabrał, a wieczorem przy radiu i literku wódki, którą trzeba było wypić dla rozgrzewki i dodania sobie animuszu przy strzelaniu, czekaliśmy na godzinę dwunastą. O jedenastej rozpoczął się ruch na podwórzu. To „powstańcy” nie wytrzymali nerwowo i już szykowali się, nie czekając na umówioną godzinę.
– Kaziek! Właź na bramę! – słyszymy przez okno głos z podwórza. A brama to część parkanu ogradzającego podwórze.
– Podajcie mi kamień! – słychać znów głos. Po chwili usłyszeliśmy uderzenie kamienia o bruk podwórza.
– Tylko spłaszczyło – słychać głos pełen zawodu.
Równocześnie rozległ się szczęk otwieranych okien. To lokatorzy już połapali się, że w podwórzu wybuchnie pierwsza bomba, która zapoczątkuje nocne strzelanie, i otwierali okna, żeby szyby nie wypadły. Jeszcze kilka razy kamień uderzył o bruk… i wybuch oraz brzęk wybitych szyb z okien, które zaspany lokator zapomniał otworzyć. Po chwili byliśmy na ulicy.
Okazało się, że z naszej ulicy są już wszyscy od lat dwunastu do trzydziestu. Rozstawiliśmy się co dziesięć metrów. Nie będziemy sobie przeszkadzali i możemy strzelać jednocześnie. „Nasza ulica”, Tatrzańska, ma nie więcej jak około dwustu metrów długości, więc po chwili na całej jej długości rozległy się detonacje. Strzelali wszyscy – starsi, młodzi i ci najmłodsi, to znaczy „powstańcy”.
Bum! bum! – Bum, bum, bum! – Bum, bum! – Bum, bum, bum!
We wszystkich oknach nowych domów pozapalały się światła, lokatorzy stali w oknach i na balkonach. Kilka bab zaczęło nam wymyślać piskliwymi głosami. Na balkon nowego domu przy rogu Tatrzańskiej wyskoczył jakiś facet i wymyślając nam, zaczął strzelać z pistoletu. Na to jeden z „powstańców” krzyknął:
– Kogo chcesz, frajerze, straszyć tą pukawką? Ja i tak głośniej strzelę! – I mówiąc to już układał ładunek na jezdni, a po chwili nastąpił wybuch.
Po kilku minutach na rogu ulicy jakieś zamieszanie. To do chłopaków szura pewien gość, o którym wiedzieliśmy, że jest tajniakiem.
– Jak nie przestaniecie strzelać, to was zamknę – mówi tajniak.
– Spróbuj pan! Spróbuj pan ruszyć chociaż jednego, o, choćby tego najmniejszego – pokazuję na nagniotka, który nie miał więcej jak dwanaście lat.
– Do czego to podobne, taki huk w nocy robić! Spać nie dajecie, dziecko się obudziło!
– Jutro święta, wyśpisz się pan, a dziecko niech się przyzwyczaja do tradycji.
– Wy widocznie nie wiecie, kto ja jestem – odgraża się facet.
– „Pies” jesteś, to my wiemy. Ale tu u nas są lepsi i też się ich nie boimy – odezwał się Pajac..
– Niech tylko który strzeli jeszcze raz, to zobaczycie, co zrobię! – zawołał znów starszy tajniak.
W tym momencie nastąpił wybuch za jego plecami. To strzelił Sasa, jeden z najbardziej bojowych „powstańców”.
– No i co mi, frajerze, zrobisz? – zawołał po chwili Sasa zza naszych pleców.
Cała heca odbywała się w odległości jakichś dziesięciu metrów od rogu ulicy. W rozgardiaszu nikt nie pomyślał o tym, że jeden z nas powinien stać na rogu, by obserwować, co tam się dzieje. I dlatego policjantom udało się nas podejść. Zobaczyliśmy ich dopiero, gdy wyskoczyli zza rogu.
– Gliny!!! – wrzasnął ktoś ostrzegawczo, a my rozbiegliśmy się tak, jakby w środek piorun strzelił.
– Chłopaki, wiać!!! Gliny z drugiej strony! – krzyknął ktoś inny. To druga grupa policjantów wpadła od strony ulicy Górskiej.
Wtedy wszyscy rzucili się do ucieczki w jedyne bezpieczne miejsce, to jest do domu. Wpadliśmy w ciemne przejście między domami. Brama, podwórze, tupot nóg po ciemnych drewnianych schodach, trzaskania drzwiami… a po chwili idealna cisza. Dom śpi. Ucieczka po klatkach schodowych odbywała się w zupełnych ciemnościach i słychać było tylko głosy lokatorów stojących w otwartych drzwiach swych mieszkań, jak zapraszali uciekających do siebie.
– Chłopaki, tutaj! – woła jeden. – Chodźcie tu! – woła ktoś inny. Wszystkie mieszkania były otwarte i każdy wpadał, do którego chciał. Policjanci z latarkami przeszli po wszystkich korytarzach, zajrzeli do ustępu, do piwnic, za śmietnik – postali chwilę na podwórzu i wyszli na ulicę. Wtedy my zeszliśmy się na korytarzu, żeby się naradzić, co dalej robić. Okazało się, że dwóch naszych chłopaków złapali. Uzgodniliśmy, że teraz strzelać będziemy tylko na rogu ulicy Nabielaka, bo bliżej domu, więc łatwiej uciec w fazie nalotu policji. Poza tym trzeba postrzelać trochę panu „tajnemu” i „obcym” z nowych domów, żeby ich przyzwyczaić do tradycji. Postanowiliśmy, że bomby zmagazynujemy w bramie i będą one podawane strzelcom systemem taśmowym – żeby w razie złapania nie znaleziono przy nikim materiałów wybuchowych.
– Chłopaki! Chodźta!!! Już gliny poszli! – zawołała z podwórza dozorczyni, która z naftową lampką sprawdziła na wszelki wypadek wszystkie zakamarki, czy nam przypadkiem nie podrzucili ze dwóch, trzech policjantów.
Po kilku minutach znów zaczęło się strzelanie. Teraz strzelało równocześnie tylko czterech lub pięciu chłopaków, a inni podawali bomby. Strzelaliśmy tak już prawie pół godziny. Nikt nam nie przeszkadzał, nie licząc wymyślań i przekleństw, które sypały się na nas ze strony „nowych”. Wszystko szło składnie i sprawnie, gdy znów tradycję naszą w brutalny sposób naruszyła policja. Tym razem zjawili się na rowerach, jadąc cicho po chodniku tuż przy samych domach.
Spostrzegłem ich pierwszy, bo mimo waty w uszach już znowu ogłuchłem i stałem na drugim rogu ulicy, żeby ochłonąć trochę. Krzyknąłem ostrzegawczo i razem z innymi rzuciłem się do ucieczki w kierunku domu, a policjanci tuż przy nas zeskakiwali z rowerów. W ostatnim momencie ujrzałem, jak Mały podnosi kamień, by spowodować wybuch ładunku, który już leżał na jezdni.
I znów wszystko powtórzyło się jak poprzednio. Tupot, odgłos zatrzaskiwanych drzwi… i cisza. Tym razem, wyglądając przez okno, odniosłem wrażenie, że w sieni drugiego domu mamy „podrzutków”. A znów ci, co obserwowali przez okna od ulicy, meldują, że poszli wszyscy. Co robić? – zastanawiamy się na korytarzu.
– Daj mi lampkę elektryczną, pójdę sprawdzić – zwrócił się do mnie Mały.
Obserwujemy wszyscy przez okna, jak Mały wychodzi za bramę i pomaleńku, cicho, na palcach podchodzi do sieni drugiego domu… Wreszcie stanął przed drzwiami, zapalił lampkę – i błyskawiczny zryw z powrotem do bramy, a tuż, tuż za jego plecami dwóch policjantów. Ale jak oni mogli złapać chłopaka, który ma dwadzieścia lat i zna teren? Więc gdy tylko dopadł schodów, to już był dla nich stracony, bo kto tych schodów nie znał, po ciemku mógł się zabić na powyrywanych stopniach i połamanych poręczach.