Już po godzinie Kłaczek przyniósł do mnie do domu miesięczny bilet kolejowy Małego.
– Skąd go masz? – zapytałem.
– Znaleźli chłopaki w naszym domu na schodach, ktoś podrzucił… A ja wiem, kto tu się kręcił. To Siwy – „wystawniak”. Będziemy szukali, aż znajdziemy – powiedział Kłaczek wychodząc z mieszkania. – Wy może nie wierzycie, że to nie my zrobiliśmy, ale ja wam udowodnią. A im damy takie manto, że więcej swoich chłopaków nie będą obrabiać. Po południu Kłaczek znów wpadł do mnie z wiadomością.
– Na Belwederskiej stoi chłopak, który ma na głowie czapkę Małego. Tam go moje chłopaki pilnują, a ja przyleciałem powiedzieć.
– A skąd wiesz, że to czapka Małego? – zapytałem.
– A co? Czy to ja nie znam czapek naszych chłopaków? Ty – mówi do mnie – masz czapkę w biało-czarną kratę, a Małego była szara w ciemniejszą kratę z czerwonymi paskami. Może nie? – zapytał zadowolony, że jest taki spostrzegawczy i ma tak dobra pamięć.
Zawołałem Małego i razem z Kłaczkiem pobiegliśmy na ulicę Belwederską. Skróciliśmy sobie drogę przechodząc przez prywatny plac. Gdy przełażąc przez parkan z powrotem wyszliśmy na ulicę, jeden z obstawy dał nam znak, że ten w czapce Małego czeka na kogoś na rogu. Zatrzymaliśmy się z Małym na rogu, tuż przy nim. Spojrzeliśmy na czapkę – zgadza się, czapka Małego.
– Pokaż no tę czapkę – powiedział Mały, zdejmując mu ją z głowy. Złapałem go w momencie, gdy raptownie skoczył w bok i chciał uciekać.
Obejrzeliśmy czapkę, z której wyrwano podszewkę. Nie było żadnej wątpliwości, że to czapka Małego.
– Skąd masz czapkę? – pytamy nagniotka.
– Jak to skąd? To moja czapka! – odpowiedział hardo.
Dopiero jak dostał po pysku, przyznał się, że czapkę dostał od Siwego, który już od roku jest na „wystawie”. Jak go policja złapie i odstawi do domu, to on po dwóch dniach znów „wystawia”.
– A gdzie on teraz mieszka? – pytamy znów.
– Tego to już wam nie powiem, szukajcie sami.
– Czy to on obrobił Małego?
– A co mnie to wszystko obchodzi?! Ja dostałem czapkę od Siwego i więcej nic nie wiem.
Mały zaproponował, żeby odprowadzić go do komisariatu, może tam potrafią coś z niego wyciągnąć. W drodze do komisariatu nasz „wystawniak” poprosił, żebyśmy mu pozwolili coś sobie kupić. Weszliśmy do owocarni, w której kupił lemoniadę, cukierki i czekoladki – za wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, trzy złote z groszami. Wiedziałem, że chce się pozbyć forsy, żeby nie musiał tłumaczyć się w komisariacie, skąd ma pieniądze. Po wyjściu z owocarni część cukierków rozdał chłopaczkom, których kilku kręciło się przy nas.
– Chyba nie będzie wam przeszkadzało, jeżeli oddam Kłaczkowi swój nóż? – zwrócił się znów do nas i mówiąc to podał mu duży nóż sprężynowy, zaznaczając przy tym, że za kilka dni przyjdzie go odebrać.
W komisariacie przy rewizji znaleziono przy nim tylko zniszczoną od ciągłego używania talię kart do gry.
– W karty grasz? – zapytał dyżurny policjant.
– Ano gra się trochę.
– A w co gracie? W oko, w chlusta?
– W co się da.
– A z kim grasz? – zadaje pytanie policjant.
– Z chłopakami.
– Z jakimi?
– Ze wszystkimi, którzy chcą grać.
– Jak oni się nazywają? – pyta dalej policjant.
– A bo ja wiem…
– Gdzie mieszkasz?
– Gdzie się da… Już dwa miesiące „wystawiam”.
– Chcesz iść do domu?
– Nie. Jak mnie oddacie do domu, to znów ucieknę. Już mnie raz oddaliście.
W dalszym ciągu przesłuchania powiedział, że czapkę dostał od Siwego i nie wie, kto okradł Małego. Nie wie też, gdzie melinuje Siwy i jak właściwie on się nazywa. Wie tylko, że to też „wystawniak”, i to już od dłuższego czasu.
Na ulicy czekał na nas Kłaczek. Powiedział, że kilka razy przewinął się koło nas Moleto. Miał chęć wywołać z nami awanturę, żeby dać możność uciec chłopcu, którego prowadziliśmy, ale bał się, że może mu się nie udać i jeszcze sam wpadnie.
– Moleto powiedział, że nie wyglądacie na frajerów. Powiedział też, że zaczyna palić mu się grunt pod nogami, więc jeszcze dzisiaj wieje do Katowic.
– Wiecie co? – powiedział Kłaczek. – O dziesiątej wieczorem będę czekał przed waszą bramą. Pójdziemy szukać Siwego. Znam kilka melin, może uda mi się dowiedzieć, gdzie on śpi.
Spotkaliśmy się znów wieczorem.
– Idziemy na plac, tam znajdziemy kilku chłopaków – powiedział Kłaczek.
„Plac” – to faktycznie plac przyległy do garaży, na którym stały stare, zniszczone samochody. Gdy przeleźliśmy przez parkan, Kłaczek poprowadził nas w róg. placu do wielkiej leżącej bezładnie kupy starych desek.
– Właźcie za mną – powiedział leżąc na ziemi i wsunął się pod deski tuż przy samym murze.
Czołgając się na rękach i kolanach, wsunęliśmy się w przejście pod deskami. Po trzech metrach takiej drogi nastąpił zakręt, jeszcze metr i znów zakręt, za którym znaleźliśmy się w dość dużym pomieszczeniu przykrytym wielkim stosem desek. Na jednej pustej przewróconej skrzynce stała mała lampa naftowa, przy drugiej sześciu chłopców w wieku od dwunastu do piętnastu lat grało w karty. Wyglądało to trochę niesamowicie – lampka dawała słabe światło i w tym świetle dorosłe jakby sylwetki o dziecinnych buziach, grające na pieniądze w oko jak starzy. Ziemia wysłana była starą słomą i sianem, walały się na niej różne papiery, strzępy gazet, cynfolia z czekoladek, a po kątach leżały puste puszki po konserwach oraz puste butelki po wódce, piwie i lemoniadzie.
Gdy wsunęliśmy się do środka, chłopaki przerwali grę, by popatrzyć, kto przyszedł do nich w gościnę. Zmierzyli nas obojętnym wzrokiem i po chwili wrócili do przerwanego zajęcia, nie zwracając już na nas żadnej uwagi.
Po kilku minutach, gdy zmieniał się bankier, zapytałem, czy nie wiedzą, gdzie melinuje Siwy.
– A co chcecie od niego? – zapytał jeden malec.
– Potrzebujemy go -. odpowiedziałem.
– To go sobie szukajcie sami – odpowiedział drugi. – Od nas niczego się nie dowiecie.
– A może chcecie z nami zagrać w oko? – zaproponował bankier.
– Nie – odpowiedział Mały. – S… wam na łeb, szczeniaki. Następna melina mieściła się w gruzach zaczętego kiedyś i nigdy nie skończonego domu. „Mieszkało” tam trzech malców. Gdy przyszliśmy, spali już, leżąc na ziemi wysłanej słomą i papierami, przykryci starymi łachami. Od nich też nic się nie dowiedzieliśmy.
– Chodźmy jeszcze do gołębnika – zaproponował Kłaczek. – Tam na pewno musi ktoś melinować.
I znów przez wysoki parkan dostaliśmy się na pusty, zaniedbany plac, zarośnięty wysoką trawą i różnymi chwastami. Po cichu zbliżyliśmy się do krzaków, wśród których stał pusty gołębnik. Weszliśmy po drabince na górę i przez małe drzwi do środka. Latarka elektryczna oświetliła pusty barłóg, na którym leżała podarta stara płachta i tak samo stara podarta jesionka. – To jesionka Siwego – stwierdził z całą pewnością Kłaczek. – On tu śpi, ale teraz pewnie poluje jeszcze. Przyszliśmy za wcześnie.
Spojrzałem na zegarek – wskazywał godzinę pierwszą. Poczekaliśmy kilka minut i zdecydowaliśmy wrócić do domu, a po Siwego wskoczyć jeszcze raz – o piątej rano. Wtedy na pewno będzie już w „domu”. Przecież musi też kiedyś spać.
O godzinie piątej rano – już bez Kłaczka, tylko Mały i ja – poszliśmy znów do gołębnika. Na barłogu przykryty jesionką spał Siwy. Był to chłopak piętnastoletni, wysoki i dobrze zbudowany. Poderwałem go za kołnierz do góry, a Mały zaczął bić. Siwego takie wyrwanie ze snu ogłupiło. Wrzasnął głośno ze strachu, a gdy poznał, kto go bije, zaczął prosić:
– Chłopaki, nie bijcie! Powiem wam wszystko, tylko nie bijcie!
– Oddaj zegarek! – wrzasnąłem.
– Chłopaki! Przysięgam wam, tak jak pragnę wolności, że nie ja wziąłem zegarek. Zegarek wziął Moleto, a mnie dał czapkę, bilet kolejowy i grzebień. Czapkę oddałem jednemu chłopakowi, a grzebień mam – powiedział, podając Małemu jego grzebień. – Bilet kolejowy podrzuciłem wczoraj na schodach w waszym domu. Przeczytałem, że to twój – zwrócił się do Małego – i chciałem ci go oddać, ale przecież sam nie mogłem, bo byś pytał, skąd go mam. Mówiłem Moletowi, że obrobił swojego chłopaka, ale on zegarka nie chciał oddać. Mówił, że ciebie nie zna…
– No! Już on biedny będzie, jak my go drapniemy. Gadaj, gdzie on melinuje? Bo jak nie powiesz, to cię przetrącimy! – krzyknąłem na Siwego, popierając swą prośbę uderzeniem pięści.
– Teraz już go nie złapiecie – zapiszczał Siwy. – Dzisiaj w nocy wyjechał do Katowic, ma tam jakiegoś znajomego złodzieja i do niego pojechał. Mówił, że za trzy, cztery miesiące wróci. On mieszkał razem ze mną, odprowadziłem go na dworzec.
– Chodź! Idziemy do komisariatu – zwróciłem się do Siwego. – Tylko nie próbuj wiać, bo jak złapię, to ci nogę przetrącę i wtedy już nie będziesz mógł uciekać.
Siwego bez żadnych kłopotów dostarczyliśmy do komisariatu, a po kilku dniach otrzymaliśmy wezwanie, by zgłosić się do izby zatrzymań dla nieletnich. Tam jeszcze raz złożyliśmy zeznanie. Ale nic nie wyszło z tego, bo policjantki powiedziały nam, że sprawa jest beznadziejna. Chłopaki do niczego się nie przyznają, nic nie wiedzą i nikogo nie znają, więc sprawy im zrobić nie mogą. Nie można ich też długo trzymać, jeśli nie udowodni się im żadnego przestępstwa. Oddanie chłopaków rodzicom też nic nie da, bo nieraz po kilku już godzinach wychodzą z domu, by wrócić dopiero wtedy, gdy ich policjant przyprowadzi. I tak w kółko, tak długo, aż wreszcie zostanie taki chłopak złapany na jakimś przestępstwie, przeważnie na kradzieży, bo przecież tylko z tego oni żyją. Wtedy idzie z wyroku sądu do domu poprawczego.
No i tak Mały stracił swój zegarek.
Rok 1938. Park Sielecki czynny jest w soboty wieczorem i w niedzielę od godziny drugiej po południu do jedenastej wieczorem. Główną atrakcją parku jest „deptak”, to znaczy sala tańca. Deski pod gołym niebem, ogrodzone niewysokim parkanem – płatne piętnaście groszy od pary za jeden taniec. Poza tym: karuzela, huśtawki, strzelnice i inne „zabawy” dla dzieci i dorosłych, a wszystko to pod patronatem Towarzystwa Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Park Sielecki – to jedyna rozrywka „kulturalna” dla grandy całego Czerniakowa i Mokotowa. Żaden obcy z miasta do parku nie przyszedł ze względu na panującą tam atmosferę. Znali się wszyscy, lecz mimo to często wynikały awantury, w których niejeden raz interweniowała policja i… pogotowie.