Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Oddział chirurgiczny – to jedna olbrzymia sala, na której leżało chyba sześćdziesięciu chorych. Szukając Mańka, wzrok mój zatrzymał się na potężnej, gołej klatce piersiowej. „To jest decha” – pomyślałem i…

– Jak się masz. Kozak – odezwał się głos należący do tych olbrzymich piersi.

– Serwus, Władziu! To ty też tutaj?

– Ano, jak widzisz…

– A gdzie leży Maniek?

– O, tam, na tamtym łóżku – pokazał Władek. – Jest już u niego rodzinka – dodał. – Pijani, płaczą…

– A tobie co jest? – zapytałem.

– Idzio posunął mnie kosą w kręgosłup. Nóż się złamał i czubek siedzi. Mają go wyjmować. Teraz już trochę chodzę, jak się trzymam łóżka, bo przez kilka dni nie miałem w ogóle władzy w rękach i nogach.

– Jak to się stało?

– Odgrażał się, więc zapytałem go, co do mnie czuje. Okazało się, że nic, że wszystko w porządku. Więc podałem mu rękę, wykręciłem się, by odejść, i w tym momencie dostałem w plecy.

– Sypnąłeś?

– Nie.

– Odegrasz się?

– Zobaczymy, co będzie mówił. A może on „kota” dostał w głowie? Może mu coś do łba strzeliło i nie wiedział, co robi? Zobaczymy – jak wyjdę… Ale nas jest tu więcej. O, patrz, tam leży Kapusta. Po pijanemu pobił się z bratem, a że nie mógł mu dać rady, to sobie ze złości brzuch nożem rozerżnął. Jak go wieźli na wózku, to śpiewał. Jego już tu dobrze znają… A tam znów leży Mizerny. W Parku Sieleckim w czasie awantury wrzucili go do wody, starł rękę – i zakażenie. A tam Lalo… Chciał pomóc bratu w jakiejś awanturze, wyskoczył pijany z pierwszego piętra i coś mu trzasnęło w kolanie.

– A Maniek sypie?

– Nie. Już dwa razy byli z policji. Maniek mówi, że był pijany i nic nie wie i nie pamięta – kto, co, jak i gdzie. Jeszcze pyta policjantów, co to takiego było. Czekamy na Rudego. Powinni go tu przywieźć za kilka dni, bo go chłopaki znajdą. Jak go przywiozą, to go w nocy zabijemy. Za to, że posunął z tyłu, a właściwie to za to, że nie miał żadnego żalu do Mańka, tylko był napuszczony.

Podeszliśmy do Mańka. Leżał na wznak, ciężko dyszał i krzywił z bólu twarz. Przy łóżku siedziało pięć osób z jego rodziny, wszyscy już dobrze pijani. Maniek, jego brat rodzony i bracia stryjeczni to z zawodu murarze. Matka robiła i sprzedawała sztuczne kwiaty, a bratowa handlowała, czym się dało: rzodkiewkami, owocami lub kwiatami. Rodzina płakała i klęła tego, co go posunął, a Maniek znów złościł się i klął rodzinę za to, że płaczą. Cała heca – wszyscy chorzy i odwiedzający z ciekawością obserwowali to wesołe widowisko. Zauważyłem, że z boku stoi jeszcze dwóch kolegów, Franek i Lutek.

– No, żebym ja go, taka jego… – i tu parę epitetów – drapnęła w swoje ręce, to ja bym mu pokazała, jak się nożem bije! – wołała płacząc bratowa Mańka.

– Co? Śmiejesz się pan? – zwróciła się do mnie, widząc, że się uśmiecham. – Bo pan mnie jeszcze nie znasz! Jak pragnę Boga, dwa tygodnie po dziecku byłam, a jak mi przyszli bić sublokatora, to wzięłam kosę w łapę, otworzyłam drzwi i mówię: „No, wchodźta, który pierwszy?” Myślisz pan, że się który ruszył? Skąd? Bali się.

Podszedłem z Małym do Franka. Ten znów mówi jakby sam do siebie:

– Przyniosłem mu ćwiartkę wódki, ale nie wiem, czy będzie pił. To nic, jak wyjdziemy, to wypijemy sami. Jemu chyba jeszcze dzisiaj lepiej nie dawać. I czego to płaczą? – Franek popatrzył na płaczącą rodzinkę. – Dwie sztuki dostał i zaraz taki szum. Ja dostałem naraz piętnaście i żyję. O, na tamtym łóżku leżałem – powiedział pokazując nam łóżko w kącie sali pod oknem. – Opatrunki to mi robili hurtem… Jakby się cholera umówili. Było ich piętnastu i dostałem piętnaście sztuk. Jak mnie tu przywieźli, to zawołali księdza. I po co? – krzyczałem. – Przecież ja nie mam zamiaru umierać!

W tej chwili na oddział weszli ludzie z policji – dwóch mundurowych, jeden cywilny – i kazali wyjść wszystkim, którzy przyszli w odwiedziny do Mańka. Wyszliśmy i już nie wróciliśmy. W ogrodzie na ławce wypiliśmy we czterech ćwiartkę – i do domu.

W nocy z wtorku na środę pogotowie zabrało z ulicy ciężko pobitego Rudego. Prosił, żeby go nie odwożono do szpitala Dzieciątka Jezus, więc umieszczono go w innym szpitalu.

A Mańka diabli nie wzięli. Zginął dopiero w 1944 roku rozstrzelany w Alei Szucha za udział w Powstaniu Warszawskim.

„WYSTAWNIAKI”

W dniu święta puszczania wianków wybraliśmy się na przystań, żeby obejrzeć imprezy odbywające się na Wiśle. Jako jedyny z ferajny pracujący w dużej, państwowej fabryce miałem możność postarać się o trzy zaproszenia. Amatorów na wianki było więcej, ale zabrałem ze sobą Małego i Zygmunta „Wariata”, bo to i najbliżsi koledzy, i najwięcej pewności, że nie narozrabiają. Żeby taniej kosztowało, wzięliśmy ze sobą półtora literka wódki, rzodkiewki kupiłem w bufecie, a że w tym czasie, gdy ja kupowałem, Wariat świsnął dwie pomarańcze – więc zakąski też mieliśmy dosyć. Pierwsze pół literka wypiliśmy na molo, resztę w szatni dla sportowców – drzwi otworzył nam Mały – i wtedy dopiero zaczęła się zabawa.

Bawiliśmy się bardzo grzecznie. Nikt nam nie wchodził w drogę i my też nikomu nie przeszkadzaliśmy. Dopiero nad ranem zaczęło się coś kręcić. To jednemu z organizatorów czy wodzirejów nie podobało się, że my tańczymy ze sobą. Bo ja tańczyłem z Małym albo z Wariatem, albo ja odpoczywałem, a oni tańczyli. Tak już u nas było, że każdy chłopak potrafił chodzić jako partner i jako partnerka, tak samo i dziewczęta. Na naszych zabawach na Czerniakowie to było przyjęte, nikogo to nie raziło i nikt na taki drobiazg nie zwracał uwagi. A tu jakiemuś frajerowi się nie podobało i wyjechał na nas z twarzą, że niby źle się zachowujemy, że co nam się wydaje, że gdzie my jesteśmy, że zawoła policję…

Wariat, który nie wytrzymał nerwowo, złapał faceta za klapy i założył mu większą mowę w „rodzinnym” języku, obiecując, że jeśli się nie uspokoi, to mu pomoże pozbyć się kilku zębów i to będzie dla niego czysty zysk z szurania na zabawie grzecznym młodym ludziom. Zrobiło się maleńkie zamieszanie, więc ja chłopaków za rączkę i urywamy się. W pierwszej złości postanowiliśmy poczekać do rana na naszego prześladowcę, żeby mu dać wycisk za popsucie nam zabawy, ale już po godzinie przekonałem ich, że to nie ma sensu i że lepiej iść do domu spać.

Poszliśmy wolno w kierunku Nowego Światu, Alejami i Belwederską.

– Idziemy spać do domu czy do parku? – zapytał Mały.

– Ja idę do domu – powiedziałem. – Już widno, niedługo ludzie zaczną chodzić, ą poza tym szkoda mi garnituru i zegarka. Chodź, Mały, lepiej do domu – namawiałem go. – Jest niedziela rano, a wiesz, że „powstańcy” najbardziej hipiszują z soboty na niedzielę, bo wtedy najwięcej pijaków śpi na trawie.

– A ty gdzie idziesz spać? – zapytał Mały Wariata.

– Do domu – odpowiedział Wariat. – Mam jasny garnitur, może się zazielenić trawą, a poza tym nikt mi, tak jak tobie, nie będzie w domu ubliżał.

Mały nie dał się namówić na spanie w domu. Twierdził, że chce się spokojnie wyspać, a w domu mu nie dadzą, więc idzie spać do parku.

– Uważaj tylko, żeby cię nie okradli – ostrzegałem jeszcze. – Śpisz jak zabity, mogą ci ściągnąć buty, marynarkę i też nie poczujesz.

– Będę uważał – odpowiedział i odszedł w stronę parku, a Wariat i ja poszliśmy pomieszkać w domu.

Przed południem przyszedł do mnie Mały. Usiadł i nic nie mówi, tylko patrzy na mnie z głupią miną.

– Pewnie cię opędzlowali? – pytam prawie na pewniaka.

– Tak…

– Co ci wzięli?

– Czapkę, grzebień, miesięczny bilet kolejowy i zegarek z ręki.

– Czapka szczeniak. Grzebień – nic. Biletu szkoda, ale to już prawie koniec miesiąca, te kilka dni pojeździsz do pracy na gapę. Ale szkoda zegarka. – Kosztował przecież czterdzieści złotych, wziąłem go dla Małego na raty w naszym sklepie przyfabrycznym. – Zegarek musimy odszukać. Chodź, pogadamy z „powstańcami”, oni coś powinni wiedzieć.

„Powstańcy” to chłopcy w wieku trzynastu do piętnastu lat, którzy dopiero „powstawali” na cwaniaków i we wszystkim starali się naśladować starszych.

Weszliśmy do parku. Pusto, nikogo nie ma. Raptem z krzaków wyskakuje trzynastoletni może chłopak i ile sił w nogach pędzi w naszym kierunku.

Był to chłopak z naszego domu. Gdy nas zobaczył, zatrzymał się, obejrzał i wrzasnął, ile sił w piersiach:

– Ty, frajer! Spuść nachy, będzie ci lżej!

– Czego drzesz mordę? – zapytałem.

– Bo tam frajer leży z babą w krzakach i chciał mnie lać za to, że ich podglądałem.

– Dzisiaj w nocy polowałeś czy spałeś w domu? – pytam dalej.

– W domu spałem. A bo co?

– Małego tu nad ranem opędzlowali… Nie wiesz, kto?

– Jak rany Boga, ja spałem w domu! Ale wiem, że Kłaczek spod szóstego dzisiaj w nocy łaził po parku ze swoją ferajną i jakiegoś frajera obrobili. Chodźmy, wywołam go z domu, bo on pewnie teraz śpi – zaproponował nasz chłopaczek.

Zaczekaliśmy z Małym przed bramą, a on po kilku minutach wyszedł z Kłaczkiem. Był to dobrze nam znany chłopiec, miał ze czternaście lat. Gdy powiedzieliśmy, jaki to mamy do niego interes, popatrzył na nas, zastanowił się chwilę i powiedział:

– Chyba nie myślicie, że to ja zrobiłem? Swojego bym nigdy nie ruszył, a innym też bym ruszyć nie dał. Jego obrobili „wystawniaki”. Moleto dzisiaj w nocy kręcił się z nimi po parku.

– Kto to jest Moleto? Czy my go znamy? – zapytał Mały.

– Chyba go nie znacie – odpowiedział Kłaczek. – „Wystawniak”. Już dwa lata, jak „wystawił” z domu. Ma całą bandę chłopaczków od dwunastu do czternastu lat – samych „wystawniaków”. Kradną i wszystko oddają jemu, a on ich żywi i broni. Moleto ma szczęście. Ja ze swoimi siedzę w domu, to my „robimy” tylko „na skakanego” z soboty na niedzielę. My nie musimy słuchać go, tak jak jego banda. Tamci uciekli z domu i nie chcą wracać, to muszą robić to, co on chce. Wiecie co? – zakończył Kłaczek. – Nie szukajcie, bo i tak nie znajdziecie. Ja będę węszył. Jak coś będę wiedział, to dam wam znać.

22
{"b":"87996","o":1}