Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Na winklu nigdy z nami teraz nie stoisz – dodał drugi.

Teraz już zaczęli mówić wszyscy i wszystko, co powiedzieli, można było określić jednym zdaniem: pracujesz, zarabiasz, to już ci nie odpowiada nasze towarzystwo.

– O rany! – powiedziałem z zachwytem. – Niby jesteście cwaniaki, a jednak barany. Czy żeby to wyjaśnić, to trzeba zaraz bić? Dlaczego nie zapytacie mnie o to? Mogliśmy dawno już porozmawiać tak jak teraz.

I wtedy wyjaśniłem im swoją sytuację. Że pracuję, że prosto z pracy chodzę do szkoły, a w domu się uczę.

– Jak który z was będzie miał chęć, niech wyjdzie o pierwszej w nocy na podwórko, to przekona się, że w moim oknie jeszcze się świeci, a w sobotę i niedzielę, jak się nie uczę, to odsypiam zaległości. Jak skończę szkołę, to znów będziemy stali razem na rogu, ale teraz, jak mam okazję, to muszę się uczyć. Jak do czego sam nie dojdę, to i żaden z was nic mi nie da.

Tego dnia stałem z nimi prawie do godziny pierwszej w nocy. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Zrozumieli chłopaki. Już nigdy z tego powodu nie mieli do mnie pretensji. W następnych latach bywało tak, że wyganiali mnie, gdy szykowała się większa awantura. Charakter nie pozwalał mi opuszczać ich w takiej sytuacji. Wtedy mówili: „Uciekaj, nie wtrącaj się, to nasze sprawy. My nie mamy nic do stracenia. Jak nawet pójdzie który do więzienia, to gdy wróci, będzie taki sam, a tobie nie wolno, bo jak wpadniesz, to stracisz dużo”.

Powoli zbliżał się koniec roku szkolnego, a ja jeszcze nie zapłaciłem za drugie półrocze. W domu brak było pieniędzy i wiedziałem już na pewno, że nie przejdę na następny kurs. Chciałem tylko jeszcze wyciągnąć dla siebie jak najwięcej wiadomości. Już od kilku dni codziennie przed wykładami dyrektor kazał opuszczać szkołę tym wszystkim, którzy nie mieli opłaconego drugiego półrocza. Wychodziłem tylko na kilka minut, a gdy dyrektor opuszczał salę, wracałem z powrotem. Wreszcie trzy tygodnie przed końcem roku opuściłem szkołę na zawsze. A odbyło się to tak:

Po ćwiczeniach w pracowni, gdzie robiliśmy tylko pomiary, trzeba było w domu zrobić rozwiązanie. Kto tego nie zrobił, nie był wpuszczony na następne ćwiczenia.

Tego dnia była pracownia, a ja nie miałem zrobionych obliczeń, więc obliczałem już w sali, przed rozpoczęciem wykładów. Przez cały czas przeszkadzał mi jeden chłopak, z którym zaprzyjaźniłem się w szkole.

Chociaż robił to z humorem, jednak mi przeszkadzał. Kiedy kilkakrotne prośby nie pomogły, ostrzegłem go, że jak jeszcze raz szarpnie ławką, to dostanie ode mnie. Szarpnął, więc poderwałem się, by spełnić obietnicę. Zdążył uciec, a ja posłałem mu zupełnie maleńką „wiązankę”: „Przyjdzie taki… go mać szczeniak i przeszkadza. Jemu dobrze, bo nie pracuje i ma czas cały dzień odrabiać lekcje…”

– Panie! Jak się pan wyraża? – wtrącił się z boku jakiś „drewniak”.

– A pan czego się wtrąca? – powiedziałem ze złością. – Nie podskakuj pan, jak nikt pana nie trąca. Inteligent, cholera, się znalazł.

Uraziło go to.

– Jak pan jest łobuzem, to nie powinien pan chodzić do takiej szkoły – dziamgocze mój „drewniak”. – Uliczne wychowanie.

– Szoruj, frajerze, bo ciebie stuknę! – wrzasnąłem już zły, że się za dużo mądrzy.

Odszedł, a ja usiadłem i dalej odrabiałem lekcję, zapominając o incydencie. Po pięciu minutach woźny wywołał mnie po nazwisku, mówiąc, że dyrektor prosi. Idąc, zastanawiałem się, po co on mnie wzywa. Myślałem, że pewnie będzie cisnął o pieniądze. W kancelarii zastałem mojego „drewniaka”. Dyrektor zwracając się do niego zapytał:

– Jak ten pan powiedział? Proszę, niech pan powtórzy.

– Powiedział… taka go mać – wstydliwie powtórzył „drewniak”, a słowa te ledwie przeszły mu przez usta.

– Może pan już odejść – grzecznie wyprosił dyrektor „drewniaka”. A gdy ten odszedł, wtedy dopiero wrzasnął na mnie:

– Co pan sobie myśli, że gdzie pan się znajduje? To jest wyższa uczelnia. Ja pana w proch zniszczę! – krzyczał, waląc pięścią w stół, a twarz mu sczerwieniała tak, że już miałem nadzieję, że go szlag trafi. Ale nie trafił. Powrzeszczał jeszcze trochę i na zakończenie powiedział:

– Na dwa tygodnie jest pan zawieszony w wykładach.

Przez cały czas, gdy tak krzyczał, patrzyłem na niego zdziwiony i z pewnym nawet zadowoleniem. Najwięcej cieszyło mnie to: „Ja pana w proch zniszczę!” Pomyślałem sobie, że gdybym dobrze łbem strzelił, to musieliby faceta ze ściany zbierać, a on mnie chce w proch zniszczyć! Równocześnie myślałem jeszcze o czymś innym: trzy tygodnie do końca roku, na dwa tygodnie zawieszony w wykładach, mam zapłacić za drugie półrocze i już na pewno wiem, że nie zdam egzaminu. Już wiedziałem, co mam dalej robić.

Gdy wszedłem na salę wykładową, rozejrzałem się, gdzie stoi mój „drewniak”. Stał na szczycie schodów, bo sale wykładowe przypominały widownię w cyrku, ławki ustawione były amfiteatralnie, a w przejściach były schody. Podszedłem do niego, stanąłem jeden stopień wyżej i zapytałem tonem najdelikatniejszym, na jaki potrafiłem się zdobyć:

– No i co, poskarżył pan, prawda? I pan chyba sam naprawdę nie wie, za co. Mnie dyrektor opieprzył…

– Panie, jak pan się znów wyraża! – oburzył się „drewniak”.

– Słuchaj teraz, jak mówię – powiedziałem już ostro, i zmieniając znów ton na łagodny, powtórzyłem zaczęte zdanie:

– No więc, mnie dyrektor opieprzył i ja też nie wiem, za co. Wie pan, żebyśmy obaj wiedzieli, za co… no to trzymaj się, frajerze! – kończąc te słowa trzepnąłem go z całej siły pięścią między oczy.

Facet zleciał ze schodów na złamanie karku, a ja wyszedłem górnymi drzwiami z sali i więcej tam nie poszedłem. W ten sposób zakończyłem teoretyczne szkolenie zawodowe, a chłopak miał naukę, że kapować nie wolno.

POGRZEB OJCA

Ojciec mój dostał jakiejś manii, że niedługo umrze – a przecież był zdrów, na nic nie cierpiał i nic mu nie dokuczało. Średniego wzrostu, krępy, silny, był dobrze zbudowany. Chodził jak zwykle codziennie do pracy i wracał nieraz trzeźwy, innym razem pijany. W lipcu wyjechał na urlop w swoje rodzinne strony. Starał się odwiedzić wszystkich bliższych i dalszych krewnych. Żegnał się ze znajomymi, twierdząc, że już się więcej nie zobaczą.

Gdy ojciec powrócił z urlopu, postanowiłem zafundować mu ze swojego zarobku dobry garnitur. Wykonanie zleciłem mojemu „nadwornemu” krawcowi, Żydowi z drugiego domu, który klepał biedę, żywiąc ze swej pracy żonę i cztery córki (najstarsza miała sześć lat). Klientela jego to „bogaci” mieszkańcy biednej dzielnicy robotniczej. Garnitur zamówiłem w pierwszych dniach miesiąca, a płacić miałem w dwóch ratach – jedną w połowie i drugą w końcu miesiąca. Mimo że jeszcze nic krawcowi nie zapłaciłem, przyniósł gotowy garnitur tuż przed piętnastym.

Gdy ojciec wieczorem włożył nowe ubranie, popatrzyłem na niego i z zadowoleniem powiedziałem:

– Wygląda tatuś w tym ubraniu jak burżuj.

– I co mi z tego, kiedy ja i tak niedługo umrę – odpowiedział siadając na łóżku.

Podeszła do ojca młodsza, szesnastoletnia siostra, usiadła mu na kolanach, a on mówi dalej:

– Ale jak umrę, nie chowajcie mnie w tym garniturze, bo szkoda pakować do ziemi. Oddajcie krawcowi, może komu sprzeda. Pochowajcie mnie w moim starym garniturze. Żałoby po mnie nie noście, bo to przecież tylko dla ludzi. Nie płaczcie, przyjdzie karnawał, to się bawcie. Wspomnijcie tylko czasem ojca, że chociaż wam może i krzywdy dużo zrobił, ale was kochał i starał się, żeby wam było jak najlepiej.

– I czego tatuś wciąż głupstwa gada – powiedziałem już zły. – Umrę! Umrę! Zdrowszy tatuś od nas wszystkich i jeszcze nas wszystkich przeżyje.

– Tak wam się tylko zdaje – odpowiedział.

Następnego dnia wieczorem poszliśmy całą gromadą do Parku Sieleckiego. Jeden kolega z gitarą i ja z bandżolą umilaliśmy innym czas. Przyszło kilka dziewcząt, tańczono więc na drewnianym deptaku – sali tańca, która oficjalnie była czynna tylko w soboty wieczorem i w niedziele.

– Twoja siostra idzie – powiedział kolega, wskazując idącą w naszym kierunku dziewczynę. Była jeszcze dość daleko i w zapadającym zmroku trudno było rozpoznać, kto idzie.

– Ona płacze – zauważył inny, gdy była już bliżej. Przerwaliśmy zabawę, czekając, aż podejdzie.

– Był goniec ze szpitala – powiedziała siostra płacząc. – Tam jest tatuś, ciężko chory.

Oddałem jej bandżolę, a sam wsiadłem na rower kolegi i szybko pojechałem do domu. Matka płacze, powtarza mi to samo.

Było już późno, kiedy jechałem z kolegą do szpitala. W korytarzu zapytałem przechodzące zakonnice o stan zdrowia ojca, podając nazwisko. Popatrzyły na siebie.

– Bardzo ciężki, proszę pana – odpowiedziała mi dopiero po dłuższej chwili jedna z nich. – Proszę pójść do lekarza dyżurującego, on panu powie dokładnie. Po tych schodach, na pierwsze piętro.

Lekarz powiedział mi krótko:

– Nie żyje. Był wylew krwi do mózgu. Zabrano go z fabryki. W szpitalu żył tylko pół godziny.

Następnego dnia pojechałem do fabryki i dowiedziałem się, w jakich okolicznościach się to stało.

Ojciec był czynnym działaczem w fabryce. Przez wiele lat załoga wybierała go na delegata, w razie potrzeby interweniowała u dyrekcji. Był też dobrym mówcą. Tego dnia robotnicy zwołali wiec. Po kilku przemówieniach ojciec wszedł na mównicę, by rozprawić się z przeciwnikami. W pewnym momencie przerwał, zszedł i poprosił o wodę. Zrobiło mu się niedobrze. Po chwili upadł i stracił przytomność. Zadzwoniono po pogotowie. W pół godziny potem, w szpitalu, ojciec umarł.

W ciągu jednego dnia, w sobotę, musiałem załatwić wszystkie formalności związane z pogrzebem. Wieczorem zdawałem matce sprawozdanie.

– A księdza zamówiłeś? – zapytała matka.

– Nie, zapomniałem. A poza tym – przecież ojciec był niewierzący, po co mu ksiądz?

– Tak, ale widzisz, ludzie będą gadać, że tak bez księdza chowamy. A krzyż zamówiłeś?

Ojcu krzyż i ksiądz był niepotrzebny, mnie też nie, ale na prośbę matki – załatwiłem i to.

Gdy całą rodziną pojechaliśmy do szpitala na wyprowadzenie zwłok, było tam już dużo robotników z fabryki, którzy zwolnili się z pracy, by być na pogrzebie. Byli robotnicy z fabryki, w której pracował przez ostatni rok, i z tej, w której przepracował poprzednio kilkanaście lat. Przynieśli wieńce z czerwonych róż, a gdy już formował się kondukt pogrzebowy, rozwinięto przed karawanem duże czerwone sztandary fabryczne. Więc szły w kolejności sztandary, krzyż, karawan i ludzie. Za karawanem najbliższa rodzina: mój starszy brat (przyjechał na pogrzeb z wojska), bratowa, siostra i ja. Matka rozchorowała się, więc jechała dorożką na końcu. Kondukt szedł Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami Ujazdowskimi, Belwederską, Chełmską, Czerniakowską – razem kilka kilometrów. Na Belwederskiej i Chełmskiej przy każdej przecznicy czekały grupy ludzi, którzy dołączali się do pochodu. To znajomi ż dzielnicy. Ojca znali prawie wszyscy.

17
{"b":"87996","o":1}