Następnego dnia urządziliśmy inną zabawę. Gdy tylko zaczęła się pierwsza lekcja, kolejno wychodziliśmy przez otwarte okno na szeroki parapet na wysokości drugiego piętra i bokiem, dotykając plecami ściany, przechodziliśmy wzdłuż całej szczytowej ściany i lądowaliśmy na parapecie po drugiej stronie gmachu, gdzie wychodziły okna innych klas. Przez otwarte okno wchodziliśmy po kolei do innej klasy, wtedy gdy profesor stał twarzą do tablicy. Gdy już wszyscy się „przetasowali”, zaczęła się rozróbka. Profesor mówi:
– A teraz zapiszcie w zeszytach.
– Czy ja też? – pyta jeden z naszych.
– A ty, co? Pierwszy raz w klasie? – pyta profesor ironicznie.
– No, niby pierwszy – brzmi flegmatyczna odpowiedź.
Cała klasa się śmieje. Profesor tłumaczy coś dalej. Po trzech minutach w odpowiedniej chwili znów zapytałem:
– A dlaczego?
Tym razem popatrzył dłużej, lecz powtórzył. Ktoś zachichotał, a ja po chwili jeszcze raz swoje:
– A dlaczego?
Profesor wolno wszedł między ławki. Był już zły. Przygląda się wszystkim uważnie. Jeden nie wytrzymał nerwowo i roześmiał się.
– Wyjdź za drzwi! – wrzasnął na niego profesor, a sam wrócił do tablicy i dalej prowadził lekcję.
Po następnym „dlaczego” – wygnał na korytarz drugiego chłopaka, następnie trzeciego, czwartego i równocześnie trzech. W klasie zrobiło się wesoło. Chłopaki zgadywali, kto następny wyleci z klasy.
– Teraz ciebie zgasi – mówili do mnie po każdym moim „dlaczego?”. Pytałem tylko wtedy, gdy profesor stał do nas tyłem. Wreszcie nie wytrzymał nerwowo.
– Ja z taką klasą lekcji prowadzić nie mogę! – krzyknął wściekły i wybiegł z klasy.
– Urywamy się, bo będzie draka! – zawołał spod okna Poniter i teraz już szybko, wszyscy tą samą drogą, po parapecie dostaliśmy się do swojej klasy, w której odbywała się „normalna” lekcja i profesor nawet nie zwrócił uwagi, że przez pewien czas w klasie było mniej uczniów.
Poniter miał ukończone osiemnaście lat, żonę i małe dziecko. Gdy kiedyś w naszym kącie zrobiło się głośno, profesor, który tego dnia miał wykład, wygnał go za drzwi i powiedział:
– Jutro niech przyjdzie twój ojciec do mnie. Na to Stasio odpowiedział zdziwiony:
– Panie profesorze, coś pan, z byka spadł? Przecież ja sam jestem ojcem. Życia pan nie zna? Ojca gówno obchodzi to, czy ja się uczę, czy nie.
– Jak ty się odzywasz, łobuzie, jak ty się w szkole zachowujesz?
– Panie profesorze, to jest szkoła? To jest burdel, nie szkoła! To ja na ulicy mam lepszą szkołę. Tak jak wy nas uczycie, tak my się zachowujemy. Uczcie nas zawodu, a nie religii i prawoznawstwa, wtedy zobaczycie, jak będą się wszyscy uczyli.
Wynikła z tego straszna awantura, po której Stasiek opuścił szkołę.
– Żegnajcie, koledzy – zaczął wzniosie, żegnając się z klasą. – Opuszczam mury tak zwanej szkoły i w tym miejscu więcej się nie zobaczymy.
Ale że długo nie mógł utrzymać powagi, więc na zakończenie krzyknął już na wesoło:
– No to serwus, chłopaki, ja wysiadam! – i wysiadł rzeczywiście, przez okno z pierwszego piętra, bo drzwi były pozamykane, a na parterze były kraty w oknach.
Co pewien czas chłopaki musieli tak rozrobić, że kierownictwo robiło dochodzenie, wzywając do kancelarii kolejno wszystkich uczniów. Raz za wyjście z klasy przed lekcją religii, innym razem ktoś narysował na tablicy Piłsudskiego, a drugi dopisał pod rysunkiem: „Nawet marszałek używa «Olla» gum”. Co to była za chryja! Wzywali wszystkich kolejno do kancelarii, ale zawsze wychodziło na to, że żaden z pytanych nie był w tym czasie w klasie, a zauważył, że na tablicy jest coś napisane wtedy, gdy profesor zapytał, kto to napisał. Po tej rozróbce i dochodzeniu do klasy razem z profesorem przyszedł dyrektor i założył do nas większą mowę patriotyczną.
Do takiej szkoły musiałem chodzić dwa lata. Na inne, lepsze, nie było pieniędzy, bo w tym czasie ojciec pracował tylko trzy dni w tygodniu po sześć i pół godziny dziennie.
Po ukończeniu osiemnastu lat przestałem uczęszczać do tej szkoły. Nie poszedłem nawet na koniec roku odebrać świadectwa ukończenia, bo za świadectwo kazali zapłacić piętnaście złotych, a przecież szkoła ta razem z jej świadectwem nic nikomu nie dawała ani w zakresie zawodu, ani wiadomości ogólnych.
W czasie wakacji zapisałem się na dwuletnie kursy radiotechniczne o wyższym poziomie nauczania. Prywatne i drogo płatne. Postanowiłem, że choćbym nawet miał zdychać z głodu i nie ubrać się – to pójdę do szkoły, która podniesie moje kwalifikacje zawodowe. Za pierwsze półrocze należało zapłacić z góry. Całe wakacje nie oddawałem nic z zarobku do domu, żeby zebrać na opłacenie pierwszego półrocza. Z czterdziestu pięciu słuchaczy zaledwie kilku było takich jak ja, którzy pracowali i nie mieli średniego wykształcenia. Inni to ludzie po maturze i nie pracujący. Wiedziałem, że będzie mi ciężko, ale tym się nie zrażałem. Czułem, że dam radę. Wierzyłem w swój spryt, dobrą pamięć i upór. Do szkoły chodziłem prosto z pracy. Wykłady odbywały się codziennie i trwały od wpół do szóstej do wpół do dziesiątej, prócz sobót. W domu byłem dopiero o godzinie dziesiątej wieczorem – kolacja i nauka do pierwszej, drugiej w nocy, a niekiedy to i całą noc. Ojciec zadowolony był, że się uczę, ale jak był pijany, to niejeden raz zgasił w nocy lampkę mówiąc: „Kładź się spać, ministrem i tak nie będziesz”. Wtedy trzeba było iść spać, bo powtórne zapalenie lampy to murowana draka z ojcem, a ja mimo swego awanturnictwa nie potrafiłbym uderzyć ojca. Zaległy materiał przerabiałem następnej nocy. Zawsze byłem śpiący. W fabryce chodziłem spać do ustępu. Gdy mnie ktoś potrzebował, to kolega przychodził mnie budzić. Po fajerancie chodziłem jeść do stołówki fabrycznej. Każdego dnia zostawało im dużo jedzenia, które podwarszawscy chłopi kupowali dla świń. Chodziłem jeść tylko zupę, a kierowniczka stołówki sama, już bezpłatnie, dawała mi kartofle i jarzynę z drugiego dania, do którego niejeden raz dołożyła sporo kawałków mięsa.
W szkole musieliśmy codziennie płacić dziesięć groszy za szatnię. Dla mnie to był duży wydatek. Opłaty szkolne, kupowanie zupy w południe i po pracy, szatnia, a jeszcze przejazdy tramwajem do pracy, z pracy do szkoły i dodatkowo ze szkoły do domu. Bo droga do domu piechotą to zmarnowane minuty przeznaczone na naukę w domu.
Do półrocza ciągnąłem łeb w łeb z tymi, którzy mieli dobre wyniki w nauce. Po półroczu zacząłem się po trochu łamać. Niejeden raz byłem półprzytomny na wykładach i nic nie docierało do mnie z tego, co mówił profesor. Innym razem nie udało mi się nadgonić zaległych wykładów, których nie przerobiłem w domu tego samego dnia, bo po prostu i zwyczajnie zasypiałem nad zeszytem, a rodzice śpiącego rozbierali i kładli do łóżka. W tym czasie całkowicie oderwałem się od naszych chłopaków, cały swój czas poświęcałem na pracę i naukę.
Pewnego dnia, wracając ze szkoły, spotkałem na korytarzu samotnie stojącego kolegę.
– Na ciebie czekam, chcę pogadać z tobą – powiedział po przywitaniu.
– Gadaj, co cię boli – dodałem mu odwagi, widząc, że zwleka z powiedzeniem, jaki ma kłopot. – Jakie masz zmartwienie?
– Chcę ci coś powiedzieć – zaczął– tylko nie wykapuj chłopakom, że to ja ci powiedziałem. Chłopaki szykują się spuścić ci manto za to, że urwałeś się z ferajny. Mówią, że zważniałeś i nie chcesz ich znać. Wiesz, że zawsze jestem z tobą, i jak dojdzie do draki, to też możesz na mnie liczyć, dlatego ostrzegam cię, żebyś się pilnował. Ale lepiej jak nikt nie będzie o tym wiedział, bo nic już przy mnie nie powiedzą i nie będziesz wiedział, co szykują na ciebie. Nie wiedzą tylko, jak zacząć – mówił dalej – ale liczą na to, że trafi się okazja.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając nad tym, co powiedział mi kolega.
Gdy następnego dnia wracałem ze szkoły, zobaczyłem pięciu chłopaków stojących na rogu. Przechodząc obok nich, powiedziałem:
– Cześć, chłopaki!
– Cześć! – odpowiedzieli niechętnie.
Gdy odszedłem kilka metrów, usłyszałem, jak jeden coś powiedział, zrozumiałem tylko „Kozak”, i wszyscy głośno się roześmieli. Zatrząsłem się ze złości, lecz nie zatrzymałem się. Już w domu doszedłem do wniosku, że musi dojść do awantury. Chłopaki wiedzieli, że sprowokują mnie bez trudności, ale jeśli już musi być wojna, to niech będzie wtedy, kiedy mi to będzie dogadzało i żebym był dobrze przygotowany. Zdecydowałem się. Zdjąłem koszulę, a marynarkę założyłem na gołe ciało, dlatego że po zrzuceniu marynarki łatwiej się obracać, przeciwnicy nie mają za co chwytać i nie naciągną marynarki na głowę. W kieszeniach spodni umieściłem szpadrynę i nóż, za paskiem „paragraf”, to znaczy sprężynę z ołowianą gałką na końcu, i na dodatek mały fiński nóż wsadziłem w skarpetkę. Przecież miałem występować sam przeciwko pięciu, a żaden z nich nie był gorszy ode mnie. Przygotowałem się tak, żebym mógł bić z każdej pozycji.
Wyszedłem na ulicę. Wiedziałem, że jeśli będzie awantura, to zakończenie może być tylko jedno: ktoś wyląduje w szpitalu lub ma cmentarzu, ktoś inny w więzieniu – a kto i gdzie, to już za chwilę będzie wiadomo.
Chłopaki wciąż stali na rogu. Stanąłem przed nimi, trzymając ręce na klapach rozpiętej marynarki. Jak skoczą, to pierwszym ruchem zrzucę marynarkę i rzucę im w twarz. To powinno ich na sekundę ogłupić, a wtedy już będę miał w ręku „pomocnika”. Popatrzyłem chwilę, zanim powiedziałem:
– Słyszałem, że macie mi wlać? Żaden się nie odezwał.
– Jak macie bić, to zaczynajcie. Który z was najmocniejszy, ten niech pierwszy uderzy. Po co macie szukać okazji. Przyszedłem sam. No co? – zapytałem prowokacyjnie. – Pięciu was jest i nie ma jednego mocnego, który pierwszy uderzy? Trudno, to zaczynajcie kupą, będzie wam łatwiej. Tylko żeby później żaden nie żałował, bo ostrzegam, że nie będę bił gołą ręką.
Stali wszyscy w miejscu. Żaden się nie ruszył i z ich strony nie padło nawet jedno słowo.
– Jak nie zaczynacie, to może chociaż powiecie, o co wam chodzi, czego ode mnie chcecie, za co chcieliście mnie bić?
– No bo urwałeś się, zrobiłeś się ważny… – zaczął jeden niepewnie.