Przy rogu Czerniakowskiej dołączyli się moi koledzy z Wojtówki. Było ich kilkunastu. Szli chodnikiem, w małych kraciastych czapkach nasuniętych na oczy, z czerwonymi apaszkami na szyjach, z rękami w kieszeniach.
W ten sposób doszliśmy do kościoła na Czerniakowie. Od kościoła do cmentarza pozostało nie więcej niż trzysta metrów. Kondukt zatrzymał się przed kościołem. Wyszedł ksiądz. Odmówił formułki pogrzebowe, pokropił trumnę – i stoimy już kilka minut, a kondukt nie rusza z miejsca. Wreszcie zbliżył się do nas robociarz – jeden z tych od sztandarów – i pyta, kto tu ma prawo decydowania o wszystkim.
– Czy pan? – zwrócił się do starszego brata.
– Nie, brat – odpowiedział Wacek wskazując na mnie. Miałem wtedy dwadzieścia lat.
– Trzeba zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary. Ksiądz powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary.
– Nie chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech nie idzie. Pójdą sztandary – powiedziałem bez namysłu.
Usłyszałem za sobą gwar rozmów. To robotnicy komentowali sytuację. Na chodniku stała grupa chłopaków z Wojtówki. Jeden z nich podszedł i trąciwszy mnie łokciem powiedział po cichu:
– Mrugnij tylko na chłopaków, że się zgadzasz. Chłopaki chcą go brać siłą albo go tu na ulicy obedrą z tych jego świętych ciuchów. No, mrugnij tylko, chłopaki czekają, bo bez twojej zgody nie chcą nic robić – namawia mnie kolega.
– Dajcie spokój, niech go… Nie chce iść, niech nie idzie. To przecież pogrzeb ojca, więc niech odbędzie się w spokoju.
Kondukt znów ruszył.
Szedłem na cmentarz i myślałem: „Robotnikiem wolno ci być, ale nie należy tego zaznaczać nawet po śmierci, bo «dusza zbawiona nie będzie»… Przecież to sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją robotnicy o różnych przekonaniach politycznych, wierzący i niewierzący. Poraził go tylko, jak byka, czerwony kolor”.
Gdy wracałem z pogrzebu, wciąż ta sprawa wierciła mi w mózgu. Przecież dla ludzi wierzących to by był wielki problem – z kim pójść? Z Bogiem czy z robotniczymi sztandarami?
Od tej chwili nie cierpiałem księży.
Wieczorem sąsiad, granatowy policjant, mówił mi, że zrobiłem źle, każąc iść sztandarom.
– Ksiądz powinien iść. Ja bym wybrał księdza.
„Oto jeszcze jeden z tej samej ferajny” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– To już jak pan umrze, wtedy pójdzie ksiądz. O sztandary niech się pan nie martwi, do pana na pogrzeb nie przyjdą.
W niedzielę z rana przyszedł do mnie Mały. Ubrałem się, szybko zjadłem śniadanie i poszliśmy „na zbiórkę”. Niedzielna zbiórka młodzieży odbywała się przed kościołem Bernardynów na Czerniakowie. Każdy mówił w domu, że idzie do kościoła, a rodzice cieszyli się, że mają takich religijnych synów. Szliśmy niby na mszę, która była odprawiana o godzinie dziesiątej. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni. Tylko nieliczni wchodzili do kościoła. Reszta stała po przeciwnej stronie ulicy, obserwując, czy nie idą znajomi. Kłanialiśmy się znajomym dziewczętom, a chłopaków wołaliśmy, żeby się do nas przyłączyli. Tam właśnie, na spotkaniach przed kościołem, zapadały decyzje, jak spędzić niedzielę – w kinie, w domu czy też na potańcówce. Jedni umawiali się na wyskok w miasto, inni do „Przyjaciół”. „Przyjaciele” – to Towarzystwo Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Żaden z nas nie wiedział, na czym przyjaźń ta polegała. Wiedzieliśmy tylko, że od października do maja każdej niedzieli Towarzystwo urządzało potańcówki w sali przy ulicy Czerniakowskiej – na Podrapciu, a latem w Parku Sieleckim. Podrapeć – to okolice przy zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Nowosieleckiej. Okolice zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Podchorążych – to Rogatki, a przy rogu ulicy Chełmskiej – Wójtówka. Odcinek od Podrapcia do Wojtówki po stronie numerów parzystych nazywano Szmuklerze. Taki był wewnętrzny „administracyjny” podział Czerniakowa, o którym nie wiedzieli ludzie z miasta. Znałem jednego faceta z kierownictwa „Przyjaciół”. Miał własny duży murowany dom. Nie wiem tylko, czy dlatego został „Przyjacielem”, że miał własny dom, czy też wybudował sobie dom dlatego, że był „Przyjacielem”.
– Co robimy dzisiaj? – zapytał Mały, gdy staliśmy pod kościołem.
Teraz wyskoczymy na Wójtówkę, a wieczorem do „Przyjaciół” odpowiedziałem. – Umówiłem się z Leszkiem. Ma być o czwartej po południu na Wójtówce. Leszek chce zobaczyć, jak się bawi ferajna na Czerniakowie.
Mały poznał Leszka u mnie na imieninach. Leszek bał się przyjść, ale zagwarantowałem mu, że go nikt nie ruszy, jeżeli sam nie zaszura. Jak już ktoś szuka słomki do oka, wtedy na pewno znajdzie, nawet cały snopek.
Po nabożeństwie całą grupą poszliśmy na Wójtówkę.
– Serwus, aniołki! – zawołałem uradowany, gdy po drodze spotkaliśmy dwie koleżanki: Zochę i Wandę.
– Jak się masz, złoty koralu! – odpowiedziały.
Koledzy poszli dalej, a Mały i ja zatrzymaliśmy się, by porozmawiać z nimi kilka minut.
– Idziecie dzisiaj do „Przyjaciół”? – zapytała Wanda.
– Idziemy.
– To my idziemy z wami.
– A nie możecie iść same? – zapytał Mały. – Prawie wszystkie dziewczyny przychodzą same.
– Możemy – odpowiedziała Zocha – ale to zawsze troszkę inaczej wygląda, jak się przyjdzie z chłopakami. Nie bój się, nie chcemy, żebyście za nas płacili. Dać wam pieniądze od razu, teraz?
– Nie. Forsę dacie na sali, bo możemy się nie spotkać. Czekamy na was na Wójtówce od czwartej do pół do piątej. Jak się spóźnicie, to idziemy sami.
Gdy dochodziliśmy do Czerniakowskiej, zza rogu wyskoczyli nasze chłopaki i szybko uciekli do bramy. Po chwili zobaczyłem dwóch policjantów z pałkami w rękach. To oni dali popęd chłopakom. Minęliśmy ich. Gdy zobaczyłem, że poszli dalej, zawróciliśmy, a po chwili już wszyscy staliśmy na rogu.
To był normalny obrazek na dzielnicy. Policja nie pozwala stać na ulicy. Gdy na rogu zebrało się czterech chłopaków, a zobaczył to policjant, podchodził i bez pytania walił pałką. Więc gdy zbieraliśmy się wieczorem, każdy czujnie obserwował, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo.
– Uwaga, „łomot” idzie! – ostrzegał ten, który pierwszy zobaczył policjanta.
Rozglądamy się – jest. Idzie w naszym kierunku, jest jeszcze daleko, ale już nie spuszczamy go z oczu. Jest już obok nas, ręce trzyma za plecami.
Stoimy niby spokojnie, ale w napięciu. Zatrzymał się, popatrzył, uśmiechnął się, jak tylko mógł najmilej, podchodzi do nas i… rozsypujemy się, jakby między nas strzelił piorun, a policjant goni z pałką w ręku. Poszedł. Stoimy znowu, a po półgodzinie znów ostrzeżenie:
– Uwaga, „łomot” idzie!
Tym razem idzie dwóch, to służbowy obchód. Gdy są już blisko, rozchodzimy się. Dwóch przechodzi na drugą stronę ulicy, jeden wchodzi do bramy, inni rozchodzą się po rogach. Przejście dla policjantów wolne, mogą iść spokojnie, nikt ich nie zaczepi. Gdy przejdą, po chwili znów wszyscy stoją na rogu. I tak każdego dnia, aż do znudzenia. Wesoło jest dopiero wtedy, gdy który nie zdąży odskoczyć i dostanie pałką. Wszyscy podśmiewają się z niego, a jemu wcale nie jest do śmiechu, bo takie uderzenie cholerycznie boli.
Postaliśmy trochę na rogu. Zauważyłem, że od kilkunastu minut na drugim rogu stoi jakiś facet i nachalnie nam się przygląda. Popatrzyłem – nie znam go wcale. Może jaki nowy tajniak.
– Kto to jest? – zapytałem chłopaków wskazując na faceta.
– Jak to, kto? Nie widzisz? W kapeluszu! – odpowiedział jeden śmiejąc się, że jestem taki mało spostrzegawczy.
To „w kapeluszu” mówiło wszystko. Że nie tutejszy i że nie cwaniak, tylko frajer z miasta.
– Cóż on tak sterczy na rogu? – zapytałem znów. – Może to „pies”?
– Nie. Frajer z miasta. Czeka na Hele z naszego domu. – Uwaga, „łomot”! – padło ostrzeżenie.
Rzeczywiście, idzie dwóch. Cholera, nie dadzą ludziom postać spokojnie na rogu. Weszliśmy do bramy i na klatkę schodową.
– No co, chłopaki, jak stoimy z forsą? Może wstąpimy do Bandyty na kieliszek chleba? – zaproponowałem, gdy staliśmy na schodach.
– Mam parę groszy, ale chcę iść wieczorem do „Przyjaciół” – odezwał się Olek.
– U mnie chyba coś się znajdzie – powiedział Heniek, szukając w kieszeniach.
Każdy wyciągnął pieniądze, odliczył i schował tyle, ile było potrzeba na zabawę, a resztę złożyliśmy do wspólnej kasy i przeszliśmy na drugi róg, do knajpy, której właściciela nazywano Bandytą.
Była to knajpa ostatniej kategorii; gdyby kategorii było dwadzieścia, to ta byłaby knajpą dwudziestej kategorii. Kilka brudnych stolików i popsutych krzeseł, jeden stolik z boku osłonięty czymś, co nazywało się kotarą. Za bufetem gruby właściciel z gębą, za którą można było dać bez wyroku dziesięć lat więzienia.
Zajęliśmy stolik osłonięty kotarą. Na stół wyjechał literek – na sześciu to nawet niedużo – kiełbasa, ogórek kwaszony i chleb. Kieliszków nie było, więc wódkę piło się w szklankach.
Wypiliśmy i zastanawiamy się, czy starczy jeszcze chociaż na ćwiartkę.
– Ja stawiam – powiedziałem, gdy mimo szczerych chęci chłopaki nie zdołali nic zebrać.
– Uwaga. Szmuklerze przyszli – cicho powiedział Heniek. Spojrzałem przez szparę w kotarze. Na salę weszło czterech nowych gości, którzy siadali właśnie przy stoliku.
– Co jest? – zapytałem po cichu.
– Mamy z nimi wojnę, może być rżnięcie – odpowiedział Heniek. Zauważyłem, że chłopaki wkładają ręce w kieszenie, a za chwilę wyjmują je i trzymają pod blatem stolika. Usłyszałem charakterystyczny trzask otwieranych sprężynowych noży.
– Urywaj się stąd – powiedział do mnie Heniek stanowczo.
– No już, urywaj się, już cię tli nie ma! – powtórzył, gdy nie zdradziłem żadnej chęci, żeby odejść.
– Wariat, czy co? – zapytałem zdziwiony. – Mam odejść teraz, jak szykuje się wojna? Ciekaw jestem, co by o tym chłopaki powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że wysiadłem przed draką.
Rozmawialiśmy po cichu, bez przerwy obserwując salę.
– Nas jest sześciu, ich czterech, nie zaczną – tłumaczyłem chłopakom. Uparłem się, że nie wyjdę. Jak wódkę pić razem, to i wojna razem.