Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przypomniałam sobie Karola Maya. Zawsze miałam entuzjastyczny stosunek do zabawy w Indian. W dzieciństwie przeżywałam emocje na dzikich preriach, rozciągających się nad rzeczką za rzeźnią miejską, własnoręcznie zrobiłam sobie łuk, z którego strzały doskonale zaczepiały się w firankach, i miałam pióropusz z indyczych piór, który z niezbadanych przyczyn do obłędnej paniki doprowadzał kota. Badałam wnikliwie ślady stóp i nawet udawało mi się odróżnić ludzką nogę od krowiego kopyta. Przywołałam teraz na pamięć całą wiedzę w tej dziedzinie.

Śladów wygryzionego obcasa znajdowało się tam więcej, acz nie tak wyraźnych jak ten pierwszy. Dostrzegłam kilka, prowadziły w kierunku Gdyni, a potem gdzieś nikły. Bliżej morza nie było ich widać, musiały zatem oddalić się w stronę lądu. Przestałam gapić się pod nogi i spojrzałam przed siebie.

Na skraju lasu stała szopa, ściśle biorąc kiosk, prawdopodobnie czynny w lecie, obecnie na głucho zabity deskami. Zbliżywszy się do niego, znalazłam jeszcze jeden ślad. Piasek był tu mało zdeptany, ale sypki, trudno w nim było coś wyodrębnić, obeszłam szopę dokoła i po drugiej stronie, bliżej lasu, ujrzałam jeszcze kilka wygryzionych obcasów. Grunt był tu nieco twardszy, ślady odcisnęły się wyraźniej i wydały mi się niejako dwukierunkowe. Prowadziły do lasu i z lasu. Ślad z lasu był późniejszy, nakładał się w jednym miejscu na ten drugi. Poszedł i wrócił. Święci patroni, cóż to znaczy…?!!!

Zajrzałam do szopy przez szparę między deskami, nie wiadomo po co, bo trudno było sobie wyobrazić, że Marek porzucił pokój w hotelu, porzucił pokój w Zaiksie, porzucił luksusy i ukochaną kobietę po to, zęby zamieszkać w opuszczonej psiej budzie na plaży. Chyba że dojadły mu już nieznośnie te baby, dziwa i ja, i zapragnął wreszcie samotności i świętego spokoju… W szopie było ciemno jak we wnętrznościach Murzyna i nie zobaczyłam kompletnie nic.

Duch Karola Maya latał nade mną nadal. Spłoszona, zdenerwowana i szaleńczo przejęta, pomyślałam, że jeśli ja odkryłam ślady Marka, on niewątpliwie odkryje moje. Obmywał z błota moje gumiaki dziesiątki razy, przysięgnę, że zapamiętał każdy szczegół ich zelówek! Poweźmie podejrzenia i nie wiadomo, co zrobi, nie mogę do tego dopuścić…

Produkując z dość dużym wysiłkiem potężną miotłę, posępnie stwierdziłam, że ten cały łańcuch dziwacznych afer, i których od kilku tygodni nie mogę się wyplątać, staje się coraz bardziej męczący i coraz więcej ode mnie wymaga. Epokowy romans pana Palanowskicgo z Basieńką przeistoczył się w działalność przestępczą, natomiast mój prywatny romans wszechczasów przybiera oblicze nader oryginalne i raczej nietypowe. Bóg raczy wiedzieć, w co się przeistoczy…

Miotła wyszła mi nawet nieźle, rozejrzałam się, czy nikt nie widzi, po czym z największą starannością zamiotłam bez mała pół plaży, ze szczególnym uwzględnieniem okolic szopy. Wróciłam wodą po kostki, a zużyte rękodzieło wyrzuciłam do kosza na śmieci koło Grand Hotelu.

Cała impreza przybrała charakter w najwyższym stopniu zagadkowy. Dopuściłam możliwość, że Marek ukrywa się nie tyle przede mną, ile przed dziwą, która natrętnie wymusza na nim kuracje. Może boi się zastrzyków, a może tatuś-lekarz wyprowadził ją z błędu co do stanu jego zdrowia i teraz nic mu już innego nie pozostaje, jeśli nie chce narazić się na straszne następstwa, jak zejść jej z oczu. Oderwać się od niej całkowicie najwidoczniej nie może i śledzi ją, sam kryjąc się w cieniu. Dziwa po całych dniach absolutnie nic nie robi, kto wie wszakże, czy nic rekompensuje sobie tego nieróbstwa nocą. Wygląda na to, że powinnam przestawić się na nocny tryb życia…

W nocy wstrętna wydra okazała się równie nieruchawa jak w dzień. Zaparłam się zadnimi łapami, że teraz już nic nie przepuszczę, dosyć tego, raz wreszcie chcę widzieć na własne oczy i wiedzieć na pewno, a nie pozostawać przy domysłach, dedukcjach i wnioskach. Domyślić się, o co tu chodzi, zupełnie nie byłam w stanie. Zalęgło się we mnie przypuszczenie, że od początku służyłam wyłącznie za parawan, przyjechał tu nie dla mnie, tylko dla uprawiania tych dziwnych sztuk, ściśle związanych z podejrzaną heterą. Znów blondyn, oczywiście, z blondynem musi mi się przytrafić jakieś kretyństwo nie z tej ziemi. A tak porządnie wyglądał w tym autobusie… Jakiekolwiek jednakże były jego zamysły i cele, ja je muszę odkryć, bo inaczej szlag mnie trafi!

Plażę, Grand Hotel i psią szopę wizytowałam o najrozmaitszych porach dnia i nocy. Stwierdziłam istnienie wokół budy świeżych śladów wygryzionego obcasa. Wschód słońca zastał mnie w pobliżu wierzby na cypelku, dokąd dotarłam, zbierając przy okazji okruchy bursztynu. W zaroślach obok wierzby rosły żółte kwiatki, przypomniało mi się, że lubię kwiatki, ruszyłam w tamtą stronę, żeby je zerwać, schyliłam się i nagle pośród nich ujrzałam znajome ślady!

Był tu w nocy. Wcale nie śledził wampirzycy, tylko błąkał się dookoła wierzby. Co tu robił, u diabła, złe w niego wstąpiło czy jak? Trzeba było też tu przyjść, niepotrzebnie pilnowałam Grand Hotelu.

Niezadowolona z siebie, pełna rozterki, zdezorientowana, narwałam tych kwiatków i wróciłam pod hotel akurat w chwili, kiedy harpia wyjeżdżała samochodem. Kluczyki od swojego, jak zwykle, miałam przy sobie. Zdążyłam wystartować za nią, posępnie wściekła, zdecydowana na wszystko, ogłupiała nadmiarem niejasności i przygnębiona własną nieudolnością śledczą.

W połowic drogi pomiędzy Gdańskiem a Elblągiem, na szosie do Warszawy, oprzytomniałam nieco, zreflektowałam się, zostawiłam ją i zawróciłam. Najwyraźniej w świecie jechała do Warszawy, byłoby beznadziejnym idiotyzmem znaleźć się tam nagle w starym płaszczu, gumiakach i bez kluczy od mieszkania, a za to z bukiecikiem przywiędłych, żółtych kwiatków. Jeśli oddala się definitywnie, niech ją diabli wezmą, nie o nią mi w końcu chodzi, tylko o Marka, którego niepojęte poczynania muszę wreszcie rozszyfrować.

Późnym wieczorem ulokowałam się w pobliżu szopy. Księżyc rósł, zbliżając się do pełni, wypogodziło się, jasno było jak w dzień i siedząc w głębokim cieniu miałam doskonały widok poprzez gałęzie na całą plażę. Postanowiłam czekać. Nie wiadomo dokładnie, czego się spodziewałam, w każdym razie z pewnością nie tego, co nastąpiło.

Tkwiłam w tych zaroślach upiornie długo. Na plaży nie było żywego ducha, wokół szopy panowała cisza i całkowity spokój, nic nie drgnęło, nic się nie poruszyło. Zmarzłam, zdrętwiałam, wilgoć przeniknęła mnie na wylot. Zaczęłam, się wahać, czy istotnie takie spędzenie nocy ma swój głębszy sens i czy jedynym jej rezultatem nie pozostanie reumatyzm. W chwili, kiedy zdecydowałam się jednak wracać i trzymając się pnia odzyskiwałam władzę w nogach, usłyszałam zbliżający się cichy warkot. Poniechałam gimnastyki i zamarłam w bezruchu.

Leśną drogą, będącą raczej aleją parkową od biedy nadającą się do jazdy, powoli przejechał jakiś samochód. Nie rozpoznałam go zarówno na skutek odległości, jak i dlatego, że w głębi lasu było znacznie ciemniej niż na plaży, poza tym zasłaniały mi go gałęzie i widziałam tylko jego światła. Był jednakże jedynym elementem ruchomym i jechał w kierunku wierzby, postanowiłam zatem iść za nim. Na wszelki wypadek…

Dogoniłam go przy jarze w chwili, kiedy zawracał. Droga kończyła się mostkiem nad odnogą potoczku, przed mostkiem znajdowało się coś w rodzaju małej polanki z ławeczką i na upartego można było tam manewrować. Samochód porykiwał cicho silnikiem, usiłując zmieścić się obok drzewka, nie urywając sobie zderzaka. O mało trupem nie padłam, rozpoznawszy peugeota dziwy!

W pierwszej chwili byłam święcie przekonana, że jakimś cudem się rozdwoił, względnie że mam halucynacje. Oprzytomniawszy, pojęłam, że od rana do tej pory mogła trzy razy dojechać do Warszawy i wrócić. Samochód był równomiernie zakurzony, co wskazywało na długą jazdę przy ładnej pogodzie. Zrobiła sobie wycieczkę, mało jej było tych siedmiuset kilometrów, więc pojechała jeszcze kawałek dalej, tutaj do wierzby…

Udało jej się wreszcie zawrócić, tyłem podjechała aż do mostku, nie miała reflektora świecącego wstecz i nabrałam nadziei, że wjedzie na te spróchniałe deski, po czym peugeot zakończy swoją karierę wśród efektownego trzasku. Nie sprawiła mi jednakże tej przyjemności, zatrzymała się, wysiadła i poszła na spacer w stronę wierzby.

Teraz czekałam z kolei pojawienia się Marka. Wyglądało na to, że wspólnie uprawiają tu pląsy przy świetle księżyca, depcząc żółte kwiatki, ewentualnie zbierają może rośliny lecznicze lub też badają życie sów. Wszystko inne mogli spokojnie robić w pomieszczeniach zamkniętych, w hotelowych pokojach albo w lokalach publicznych i wierzba do niczego nic byłaby im potrzebna. Cokolwiek by w każdym razie czynili, obejrzawszy to, być może zacznę coś rozumieć.

Nic się nie działo. Hetera siedziała na pniu wierzby i paliła papierosa za papierosem, ja zaś w mokrych zaroślach klęłam ją w żywe kamienie. Posiedziałyśmy tak obie dobre pół godziny, Marek się nie zjawił, sylfida wstała z pnia, wyrzuciła papierosa, wsiadła do samochodu i odjechała z powrotem. Albo coś nie wyszło, albo też zażywała świeżego powietrza akurat w tym miejscu przez czystą złośliwość.

Upolowanie Marka wydawało się zgoła niemożliwe. Ze zdenerwowania wstałam przerażająco wcześnie i jeszcze przed śniadaniem poleciałam oglądać ślady. Wokół szopy znalazłam kilka nowych, udałam się dalej i poszukałam przy wierzbie. Żółte kwiatki były mi drogowskazem.

Przy samej wierzbie wygryzionego obcasa nie dostrzegłam, wśród kwiatków natomiast, w zaroślach, występował gęsto. Wywnioskowałam z tego, że Marek, tak samo jak ja, tkwił w krzakach, przyglądając się dziwie, upozowanej na pniu. Co za sens to miało? Malował jej portret…? Z rozpaczy węszyłam bez mała nosem przy ziemi, usiłując wydedukować z tego coś więcej, aż nagle znów doznałam wrażenia, że widzę coś znajomego.

W alejce było błoto i mech, w lesie mech i trawa, pod wierzbą sypki piasek. Między kwiatkami trafiały się gdzieniegdzie kawałki twardego, wilgotnego gruntu, między mostkiem a plażą natomiast było samo błoto. Wpatrywałam się w ten urozmaicony teren, nic mogąc zrozumieć, co też takiego mogło mi wpaść w oko, bo przecież nie wygryziony obcas, do którego już się przyzwyczaiłam. Badałam wzrokiem kawałek po kawałku, aż wreszcie pojęłam i wręcz zabrakło mi tchu.

49
{"b":"87876","o":1}