– Wychodziło ci owszem, nieźle – przyznałam pobłażliwie. – Zachowywałeś się jak absolutny półgłówek, tyle że dziwnie niekonsekwentny. A propos, miarka krawiecka stoi w kuchni, koło lodówki. Przestań już mierzyć ekierką.
– Skąd wiesz? Słyszałaś…?
– No pewnie! Wracając do tematu…
– Ale ten twój wzór to ja rzeczywiście wykorzystam – przerwał mi z nagłym ożywieniem. – Z zawodu jestem chemik, tak jak i ten Maciejak i mam kumpla, który robi flokowanie. Czasem z nim jeszcze współpracuję, pójdę z nim teraz na procent od zysku, szczególnie że ulepszyłem klej. Czekaj, nie przerywaj, tobie się też coś należy. To jest robota ekstra, a nie w ramach przedstawienia. Miałam niejakie wątpliwości.
– Nie wiem, czy to nie będzie świństwo. Jak jesteś umówiony w kwestii roboty?
– Nijak. Mógłbym nawet nic nie robić, ale to by się wydawało podejrzane, więc miałem robić byle co. Wszystkie zamówienia przesuwać na dalsze terminy. Już i tak zrobiłem ze dwa razy więcej, niż było w umowie, i to nie ma nic do rzeczy. Ty też nie powinnaś była projektować nic swojego, nawet się przyznać nie możesz. Ile chcesz za ten?
– Najbardziej bym nic nie chciała i w ogóle tego nie robiła. Wyjątkowo parszywy wzór.
– Frajerka. Zobaczysz, jaka forsa za to poleci! Też dostaniesz procent od zysku. Zgadzasz się?
Pomyślałam, że mam jeszcze dziewięć dni, nadmiar czasu, a nikt inny im tego nie zrobi… Dałam się przekonać. W obliczu normalnych, życiowych interesów amory państwa Maciejaków wyleciały nam z głowy.
Po dalszej naradzie i zastanowieniu uzgodniliśmy, że po wieki wieków należy trzymać język za zębami i nic nikomu nie mówić. Sumienie mamy czyste. Basieńka upragniony cel osiągnęła i podrywki męża nie są jej potrzebne do szczęścia, pan Maciejak zaś o eskapadzie żony dowie się i bez nas. Najrozsądniej będzie zatem spełnić obowiązki w ramach umowy i do reszty się nie wtrącać.
– Chwała Bogu! – odetchnął mąż z ulgą. – Głupio mi było jak cholera, teraz mi znacznie lepiej. A tak między nami, to o co ci właściwie chodziło z tą ciotką? Jak jej tam, Rozamunda…? Faktycznie ma futro?
– Rozmaryna. Coś ty, jakie futro!? Wymyśliłam ją na poczekaniu, żeby się ostatecznie upewnić co do ciebie. Prawdziwy mąż wiedziałby, czy ma ciotkę.
– O rany boskie, ogłuszyłaś mnę jak cepem! On tyle rzeczy przeoczył, że mogła w tym być i ciotka.
– O tym rudym debilu ci mówił?
– O jakim rudym debilu?
– Tym, co siedzi pod oknem co jakiś czas i patrzy mi na ręce. Ostatnio go nie było. Wiesz coś o nim?
– Pierwsze słyszę. Nic nie wiem o żadnym debilu. Owszem, zdaje się, że widziałem tu jakiegoś łachmytę, ale nie zwracałem uwagi. Bo co?
Gwałtownie usiłowałam się zastanowić, czując, że chyba coś tu umknęło naszej uwadze.
– Słuchaj no – powiedziałam z niepokojem. – Tu się dzisiaj ktoś włamał, z tego wszystkiego wyszło nam to z pamięci, ale fakt jest faktem. Debil się pętał dookoła, może podpatrywał? Może to był jakiś taki, co najpierw przeprowadza rozeznanie terenu, a potem okrada mieszkania?
– Możliwe. I co?
– O debilu trzeba im będzie powiedzieć.
– O włamaniu też, ale to każde z nas oddzielnie – zauważył mąż zadziwiająco przytomnie. – Nie możemy im zaprezentować żadnego porozumienia. O tym cholernym kacyku też.
– A właśnie! Na litość boską, co z tym kacykiem?! Mąż. zaniepokoił się na nowo.
– Pojęcia nie mam. Ty o tym nic nie wiesz?
– Nic kompletnie. I ten Maciejak nic ci o tym nie mówił?
– Ani słowa! A ten, co przyniósł paczkę, też nic nie mówił?
– A nie, ten mówił, owszem. Z dużym naciskiem. Żeby natychmiast odnieść kacykowi.
– W ogóle tego nie rozumiem i nic nie będę odnosił! – denerwował się mąż. – Możliwe, że to pilne, ale ja o tym nic nie wiem. Cholera wie, co to takiego jest ten kacyk! Ja nie jestem cudotwórcą i do jasnowidzeń tu się nie godziłem! Jak mu zależało, to trzeba było powiedzieć!
– Trzeba sprawdzić, co z drzwiami na dole – powiedziałam mechanicznie. – Ten złodziej tamtędy wyszedł.
– Z jakimi drzwiami?! Tam nie ma drzwi! Uświadomiłam sobie nagle, że istotnie do warsztatu nie
ma innego wejścia jak tylko przez dom i schody do piwnicy. Wrota garażu są zamknięte na mur i zastawione szafą. My tu ględzimy, a uwięziony włamywacz, być może, czai się gdzieś tam na dole…
Zgodnie zerwaliśmy się na równe nogi. Mąż wpadł do kuchni i chwycił z kąta miarkę krawiecką, mnie napatoczył się pod rękę żelazny świecznik z przedpokoju. Zaopatrzeni w broń popędziliśmy do piwnicy, nie siląc się na żadne skradania i podstępy.
Włamywacza nie było i od razu stało się jasne, którędy wszedł i wyszedł. Okno nad moim stołem było otwarte, stół posłużył mu jako stopień. Musiał być szczupły i zręczny, bo okno miało wysokości nie więcej niż pół metra, a umieszczone było pod samym sufitem.
– Milicja by się nadzwyczajnie ucieszyła – zauważyłam melancholijnie, wskazując wyraźny ślad zelówki na białym brystolu. – Uważam, że na wszelki wypadek trzeba to zabezpieczyć.
– Milicja będzie to miała głęboko w nosie – odparł mąż z przekonaniem. – Co innego, gdyby nas zamordował, ale on, zdaje się, nawet nic nie ukradł. Co ty robisz?
Wyciągnęłam kawałek celofanu, przykryłam nim ślad zelówki i właśnie miałam to ładnie wyciąć, kiedy zainteresował mnie odbity na brystolu wzór. Szczególnym trafem idealnie pasował do zaprojektowanych wcześniej gzygzołów.
– Ty, popatrz – powiedziałam do męża. – Dać to tak kawałkami w tych miejscach pomiędzy… Co? Wyjdzie prawie koronka…
– O, niech skonam, aż się prosi! Wiesz, że ty masz rację… Genialna myśl! Genialna!…
Prozaiczne życie brutalnie wdarło się w romantyczną aferę państwa Maciejaków, usuwając w cień tajemnice i niezwykłości. Znów zapomnieliśmy o intrygujących zagadkach, bez reszty zajęci praktycznym wykorzystaniem pozostawionego nam na pamiątkę śladu. W ten sposób wielokrotnie powielona zelówka przestępcy pozostała na wieki nie tylko na kilometrach bieżących ozdobnych tkanin, ale także i w mojej pamięci…
– No dobra, dosyć tego na razie – zawyrokował w końcu mąż, bardzo zadowolony z efektów naszej pracy. – Zimno mi jak cholera i zaczynam być śpiący, a jutro też jest dzień…