Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W środku znajdowały się trzy damskie parasolki, jeden męski parasol, dwie pary gumiaków, dwa płaszcze od deszczu, kalosze i paczka dla kacyka.

Wyraźnie poczułam, jak moim wnętrzem coś szarpnęło. Co się dzieje, do diabła, z tym upiornym pakunkiem?! Nie odniósł go wczoraj, nie odniósł go dzisiaj, czort go bierz, niech nie odnosi do sądnego dnia, ale dlaczego ukrywa go po zakamarkach…?!

Mąż pojawił się na schodach jak uparte widmo. Zdążyłam właśnie poprzysiąc sobie, że słowa więcej na temat kacyka nie powiem, nawet gdybym musiała na tej paczce sypiać. Sięgnęłam po najbliższą parasolkę. Mąż odkaszlnął kilka razy.

– A właśnie – odezwał się nieco zachrypniętym głosem, przy czym wyglądał, jakby się trochę dusił. – Ta paczka… Wczoraj go… To znaczy wczoraj tego… nie zdążyłem. Może byś dzisiaj odwiozła?

Straciłam równowagę.

– Mam tego twojego kacyka już po dziurki w nosie! – wrzasnęłam, odwracając się ku niemu. – Uszami mi wychodzi! Daj mi wreszcie święty spokój! Odczep się!

Mąż najwyraźniej w świecie przeraził się śmiertelnie. Możliwe, że uczyniłam jakiś niepokojący gest parasolką, bo cofnął się tak gwałtownie, że zleciał z ostatnich dwóch stopni na dole. Zamierzałam oddalić się równie gwałtownie, potknęłam się o stopień na górze, przytrzymałam drzwiczek i gwizdnęłam się w ucho rączką od parasolki. Furia zaćmiła mi umysł.

– Możesz jej w ogóle nie odnosić! – wysyczałam dziko. – Sam będziesz za to odpowiadał! Ja nie będę! Mnie to wszystko nic nie obchodzi! J

– Wcale nie wiem, czy to naprawdę takie pilne – mamrotał mąż na czworakach tonem głębokiego protestu. – Jakby było pilne, toby mówił…

– To też mówił! Że pilne!

– Do mnie nie mówił…

– Ale do mnie mówił!

– Jak do ciebie mówił, to ty odnoś…

Poczułam, że za chwilę zwariuję. Pomyliło mi się, kim jestem, sama już nie wiedziałam, czy awanturuję się z nim jako ja, czy jako Basieńka. Opór przeciwko odniesieniu paczki był z jego strony niepojęty. Coś mnie nagle tknęło, spojrzałam na niego bystrzej, ujrzałam na jego twarzy wyraz beznadziejnego przygnębienia i absolutnej paniki. Coś tu było z tą paczką przerażająco nie w porządku…

Mąż znienacka jakby się ocknął. Opanował wyraz twarzy, podnosi się, pomamrotał coś pod nosem i znikł w warsztacie. Oprzytomniałam nieco i ochłonęłam. Pomyślałam, że koniecznie muszę się wreszcie zastanowić, bo coś mi tu strasznie nie gra…

Wbrew spodziewaniom wieczorem deszcz przestał padać. Siedziałam na ławce w ciemnym miejscu skwerku i paliłam papierosa, pogrążona w posępnych rozważaniach. Na alejkę przede mną padało światło latarni.

Niewątpliwie znacznie szybciej moje rozmyślania dałyby jakieś rezultaty i już tego wieczoru dokonałabym swoich wstrząsających odkryć, gdyby nie scena, jaka rozegrała się przed moimi oczami w owym oświetlonym miejscu. Właściwie to coś, co ujrzałam, trudno nawet nazwać sceną, tak było krótkie i nieznaczne. A równocześnie tak brzemienne w skutki!

Nadchodzącego blondyna z autobusu dostrzegłam już z daleka. Pojawiał się na tym skwerku równie regularnie jak ja, co wydawał^ mi się nie do pojęcia. Gdyby to był jakiś las, park, bodaj Łazienki, rzecz można by jeszcze jako tako zrozumieć, spaceruje, bo lubi, dziwne, bo dziwne, ale możliwe. Gdyby tylko przechodził szybkim krokiem, też uznałabym to za normalne, przechodzi, bo tędy prowadzi jego droga do domu. Ale nie, czasem wprawdzie przechodził, częściej jednak błąkał się powoli, najwyraźniej w świecie spacerując. Któż normalny, na Boga, spaceruje po takim parszywym, małym skwerku, złożonym z jednej kałuży w środku i paru alejek na krzyż?

Przyglądałam mu się za każdym razem, budził we mnie bowiem coraz większe zainteresowanie. Miałam wrażenie, że odróżnia mnie od drzew i krzewów. Już trzeciego dnia spojrzał na mnie nie jak na powietrze, ale jak na jakąś jednostkę ludzką, chociaż przysięgłabym, że nie zauważył, czy byłam ośmioletnią dziewczynką, czy stuletnim staruszkiem. Zastanawiałam się, jaki ma powód do tego latania wieczorami akurat tutaj, i wyszło mi, że nic innego, tylko ta jego piękna żona stwarza mu w domu niemiłą atmosferę. Nabrałam do niej antypatii.

Równocześnie czułam się nadzwyczajnie zadowolona i pełna satysfakcji na myśl, że już dawno, raz na zawsze, pozbyłam się głupich złudzeń. Parę lat temu taki ideał blondyna wstrząsnąłby mną do głębi, teraz, chwała Bogu, już nic z tego. Dość miałam przeżyć z blondynami, wciąż wydawało mi się, że trafiam na właściwego, po czym następowały wydarzenia straszliwe, krew w żyłach mrożące i całkowicie sprzeczne z nadziejami. Więcej się naciąć nie dam, ten tutaj mógł mnie interesować czysto teoretycznie.

Teoretycznie przyglądałam się, jak nadchodzi, usuwając chwilowo rozważania na ubocze. Z przeciwnej strony zbliżał się niepozornie wyglądający facet. Minęli się obaj akurat przede mną, w owym jasno oświetlonym miejscu.

Gdyby powitali się zwyczajnym uprzejmym ukłonem, w ogóle nie zwróciłabym na to uwagi i nic by mi do głowy nie przyszło. Oni jednakże wykonali coś, co wręcz trudno sprecyzować słowami. Nie był to ukłon, nie było to nawet pozdrowienie, było to coś, jakby mgnienie życzliwego porozumienia, niewidoczne dla ludzkiego oka. Dostrzegłam je wyłącznie dzięki wytężonej uwadze, z jaką obserwowałam blondyna, nie odrywając od niego wzroku ani na chwilę. I też nie miałoby to żadnego znaczenia, gdybym przypadkiem nie wiedziała, kim był niepozornie wyglądający facet i jakie zwyczaje panowały między takimi ludźmi jak on.

Idiotyczne, irracjonalne wzruszenie rozlało mi się gorącem po całym wnętrzu i omal mnie nie zadławiło. Interesował mnie…! Pewnie, że mnie interesował! To nie oko kazało mi na niego zwrócić uwagę, to węch! Wygląd wyglądem, uroda urodą, a w głębi duszy musiałam mieć przeczucie, że coś w nim jest! Dobry Boże, poznać go, rozmawiać z.nim, nawiązać z nim znajomość, za wszelką cenę!…

W tym właśnie momencie stadło państwa Maciejaków mąż, paczka i kacyk razem wylecieli mi z głowy. Został blondyn ze skwerku, intrygujący do szaleństwa, upragniony, bezcenny i beznadziejnie niedostępny. Gdyby inaczej wyglądał, bez wahania przystąpiłabym do zawierania z nim znajomości, uczepiłabym się jak pijawka, powiedziałabym wprost, czego sobie życzę. W obliczu jego przesadnej urody nie mogłam zrobić nic. Musiał być podrywany na prawo i na lewo, musiało mu to podrywanie już uszami wychodzić i żadna siła na świecie nie byłaby w stanie przekonać go, że mnie nie o podrywanie idzie. Istna rozpacz!

Popadłam w niejakie rozgoryczenie i nabrałam obaw, że w rezultacie te spacery wejdą mi w nałóg i po powrocie do własnej osoby zacznę się maniacko błąkać po skwerku, sama przed sobą ukrywając nadzieję, że go spotkam, żeby nie roztaczać dookoła niewłaściwej atmosfery. Czego nie uczyniłabym dla najbardziej atrakcyjnego mężczyzny świata, uczyniłabym bez namysłu dla zagadki, sensacji i tajemnicy…

Myśl zboczyła z właściwego kierunku i weszła na manowce. Resztki trzeźwości, jakie się jeszcze we mnie kołatały, kazały mi opanować niedorzeczne wzruszenia, wiadomo było bowiem, że ten blondyn to jest dla mnie marzenie ściętej głowy. Posiedziałam jeszcze trochę na ławce, zmarzłam, podniosłam się, ruszyłam do domu, po kilku krokach zorientowałam się, że idę do własnego, zawróciłam czym prędzej i skierowałam się ku domowi Basieńki.

Przypomniałam sobie wreszcie, że miałam zastanowić się nad mężem i kacykiem i że coś tam na ten temat zaczęłam już odgadywać. Podjęłam przerwany przez blondyna wątek, nie zdając sobie sprawy, że podjęłam go w nieco innym miejscu i to, co myślałam przedtem, pozostaje w niejakiej sprzeczności z tym, co myślę teraz.

Przedtem zaczęłam rozważać zagadkowe zachowanie męża w okolicznościach prostych, jasnych i nieskomplikowanych i nawet zaczęły się we mnie budzić podejrzenia, wprawdzie nieopisanie dziwne, ale przynajmniej uzasadnione. Teraz na pierwszy plan wysunęła się paczka dla kacyka…

Nie ulega wątpliwości, że był nią śmiertelnie przerażony. Wszelkimi siłami starał się wtrynić ją mnie, widząc zaś mój opór zaczął ją chować po kątach, zamiast odnieść kacykowi. Cóż to ma znaczyć? Co to w ogóle może być ten kacyk, człowiek, miejsce, instytucja…? I czego on się tak potwornie boi? Zależy mu na tym, żeby się pozbyć uciążliwego pakunku, nie odnosi go, gdzie trzeba, trzyma w domu i trzęsie się przed nim ze strachu. Co tam jest w takim razie zapakowane…?!

Włosy pod peruką uniosły mi się z lekka i coś mnie zaczęło dławić. Paczka dla kacyka nabrała nagle cech tajemniczości, powiało od niej nimbem zgrozy. Wyobraźnia w mgnieniu oka ukazała mi jej zawartość, w miejsce nadgniłej marchwi ujrzałam podziabane na kawałki ludzkie ręce i nogi, względnie inne fragmenty kadłuba. Wszystko mi się doskonale zgadzało, mąż o tym wie i słusznie jest przerażony, bo owe szczątki lada chwila mu się zaśmierdną.

Trzeba ją było powąchać, być może już wydziela trupią woń…

Przyczyn, dla których pan Roman Maciejak miałby trzymać w domu ludzkie zwłoki w kawałkach, w paroksyzmach strachu czekając, aż jego żona je wywęszy, nie rozstrzygałam. Trzeźwości umysłu starczyło mi tylko na rezygnację z blondyna. Oczyma duszy widziałam wyłącznie wyraz twarzy męża, popadłam w niegorszą panikę niż on i zaczęłam się zastanawiać, czy mam wracać do tego upiornego domu, czy też może raczej od razu uciec gdziekolwiek, plując na parszywe pięćdziesiąt tysięcy pana Palanowskiego…

14
{"b":"87876","o":1}