Przełknąłem ślinę i przytaknąłem.
– Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, wszystko zabezpieczyłem, względem drugiego i trzeciego… nauczę pana. – Zmarszczył się. – I skończmy już z tym „panowaniem”. Mów mi Pete.
– Ale…
– Sto tysięcy.
Musiałem chyba zrobić głupią minę.
– Miewasz czkawkę? – spytał podczas pierwszej sesji, rankiem następnego dnia.
– Chyba jak każdy?
– Umiesz ją opanować?
– Filiżanka herbaty, woda, wstrzymanie powietrza…
Zachichotał.
– Pytam, czy potrafisz ją zlikwidować siłą woli. Zbaraniałem.
– A po co mi to? Spojrzał surowo.
– Wiesz, czym jest ból na poziomie dwudziestu w skali Hammerfielda?
Zamarłem. Właśnie tyle wytrzymywał jako jedyny w Goodabads. Haczykiem w grze była nie tylko biegłość w posługiwaniu się czarami czy umiejętność taktycznej współpracy. Goodabads była popularna, bo trafień nie odnotowywano jako punktów, lecz sprawiały fizyczny ból. Dlatego Bezbolesnych i Sprawiedliwych obdarzano wyjątkową estymą. Byli bohaterami. Im więcej otrzymywali trafień, tym większą znosili udrękę. Sami decydowali, w którym momencie odpaść z rozgrywki. Dziesięć H odpowiadało doznaniom kolki nerkowej, piętnaście – operacji chirurgicznej na żywo. Osiemnastkę wytrzymywali nieliczni przez kilkanaście sekund. Do dwudziestki nikt się nawet nie zbliżył. Oprócz „Crasha”.
– Nie wiem – odparłem.
Nachylił się nade mną. Jego cera z bliska wyglądała gorzej niż powierzchnia księżyca.
– Zdradzić ci moją tajemnicę? – wyszeptał. – Ja też nie wiem.
Powstrzymał gestem pytania.
– Najpierw czkawka – podał mi kawał chleba. – Jedz.
Ugryzłem wielki kawał. – Dalej – ponaglał.
Posłusznie pakowałem pieczywo do ust. Było czerstwe i kruche. Z trudem je przeżuwałem, starając się przełykać największe kęsy. Nie musiałem długo czekać. Nagle oczy wyszły mi z orbit, przełyk rozdarł ostry ból, a przepona skurczyła się w gwałtownym spazmie.
– Brawo – zakaszlał. – Uspokój się.
Rozgryzłem resztki i przełknąłem. Wyprostowałem plecy i postarałem się przybrać wyraz twarzy opanowanego faceta. Podskakującego faceta.
– Teraz zlokalizuj miejsce skurczów.
Zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie przeponę targaną cyklicznymi wstrząsami i przechodzący przez nią przełyk.
– Widzisz?
– Yhm – przytaknąłem. – Hyk!
– Teraz powiedz sobie tak: czkawka? Proszę bardzo! Chcę czknąć? Ależ proszę! Już teraz? No? Proszę! Zapraszam!
Otworzyłem oczy, czknąłem i zacząłem się śmiać. Nie podzielał mojej wesołości.
– Zrób to – nakazał.
Zamknąłem oczy Czkawka?, pomyślałem. No dalej! Chce mi się czknąć? Proszę bardzo! Czknąłem. Nie ustępowałem. Jeszcze raz wyobraziłem sobie miejsce skurczów. Zachęciłem je do spazmu. O dziwo poczułem ulgę i jakby rozluźnienie.
– Dobrze! – krzyknął. Naprawdę podejrzewałem go o telepatię. – Teraz delikatny wdech! Nie za szybko!
Poruszyłem piersią. Czknąłem.
– Nie rozpraszaj się! – napomniał. – Oddychaj, ale cały czas przyzwalaj na czkawkę.
Skupiłem się. Jeszcze raz rozluźniłem przeponę. Poszło łatwiej. Nie odrywając uwagi od mięśnia wykonałem kontrolowany wdech. I wydech. Wyraźnie czułem, jak skurczowe pogotowie rozprasza się i ulatuje. Wdech i wydech. Czkawka? Zapraszam! No? Zapraszam! Wdech i wydech.
– Gratuluję! – twarz gnoma rozjaśnił szczery uśmiech. – Udało się za pierwszym razem! Będą z ciebie ludzie!
– W życiu nie przypuszczałem, że można to zrobić w ten sposób!
Odwiedzałem Pete’a rano, a wracałem późnymi wieczorami. Przerabiałem dziesiątki układów palców, gestów rąk i fraz odpowiedzialnych za rzucanie czarów ofensywnych, defensywnych i wspomagających; oglądałem transmisje z meczów, ucząc się rozpoznawania przed czasem, jakie zaklęcie rzuci przeciwnik, wkuwałem, która magia jest najskuteczniejsza w których sytuacjach, oswajałem się z czkawką, „zapraszałem” ból podczas ćwiczeń ze stymulatorem i… uczyłem się latać. Bezboleśni to skrzydlate demony Sprawiedliwi są aniołami. Mecz, w którym zgodziłem się wziąć udział, miał się rozgrywać w Siódmym Niebie, ostatnim bastionie Sprawiedliwych. Jeśli udałoby się przyłożyć pieczęć w ich twierdzy oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo diabłów – najwyżej cenione i najhojniej opłacane. Pete kazał mi ruszać ramionami w każdej sytuacji: gdy stałem, siedziałem, chodziłem czy spałem. Po dwóch dobach treningu miałem takie zakwasy, że nie było mowy o ruszaniu ramionami, a nawet szyją. Mimo protestów nie pozwolił mi brać leków przeciwzapalnych i przeciwbólowych. Zamiast tego miałem powtarzać: „Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją”, do obrzydzenia.
Po dziesięciu dniach zarządziliśmy pierwszy test offline. Weszliśmy w portal, który przywitał nas płonącym napisem: „No pain – no gain”. Pete nakazał mi włożyć specjalnie spreparowanego skina: moja twarz stawała się jego twarzą, a mój głos jego głosem. Pasował idealnie. Uzbroiłem się w trójząb ozdobiony motywami piekielnych scen. Oręż czempiona. Wszedłem w bramę i wyłoniłem się na sprężystej, białej chmurze. Naprzeciwko unosił się Pete. Chociaż zachowuję dystans w stosunku do wszelkich religii, widok skrzydlatego archanioła w lśniącej zbroi, dzierżącego wężowaty miecz, wywołał we mnie bogobojny lęk.
– To jest Siódme Niebo – wyjaśnił. – Włącz mapę. Wykonałem polecenie. Na obraz nałożyła się trójwymiarowa projekcja.
– Widzisz moją twierdzę?
– Tak.
– A swoją?
– Oczywiście.
– Zrobimy mecz jeden na jednego. Przyłożenie pieczęci oznacza wygraną.
– Zgoda.
Uruchomiłem procedurę autostartu.
– Sprawiedliwy Pete kontra Bezbolesny Torkil – odezwał się niebiański bas. – Odliczanie do meczu: trzy dwa, jeden, teraz!
Zmaterializowałem się przy swojej warowni. Włączyłem mapę. Przez chwilę był za daleko, by go dostrzec. Potem zobaczyłem, jak pędzi skośnie w dół, lekko trawersując w lewo, by uniknąć frontalnych strzałów. Odbiłem się od chmury i wzleciałem w powietrze. Niebo miało nierealny turkusowy odcień. Przypomniałem sobie podstawowe układy rąk i zaklęcia. Ulokowałem trójząb w pochwie. Poprawiłem kontrast celownika. Szybowanie szło mi zupełnie nieźle. Torkil, Torkil, ty zbóju, dobry jesteś. Zerknąłem na mapę. Pete wszedł w zasięg czarów.
– II-sai-siaa! – wykrzyknąłem, układając palce w znak ognia. Płonąca kula pomknęła w miejsce, w którym za moment miał się znaleźć. Wykonałem salto, tak jak mnie uczył. Obok przemknął deszcz lodowych iskier.
– Nieźle!
Drobna sylwetka Pete’a mknęła między chmurami. Przybliżyłem obraz. Ledwo mogłem go utrzymać w celowniku. Zapomniałem o skrzydłach. Zacząłem spadać. Wznowiłem falowanie ramionami. Rozejrzałem się. Musiał się ukryć za którymś z obłoków. Włączyłem mapę. Wtedy zaatakował. Wyprysnął zza puszystych kłębów i zbliżał się ciasnym łukiem. „Zamieć” – rozpoznałem początek sekwencji i pospiesznie wykonałem kontrę… ułamek sekundy za późno. Targnął mną mroźny huragan i porwał w powietrzny wir. Powstrzymałem się od krzyku. Przed oczami rozwinęła się czerwona taśma skali Hammerfielda i stanęła na trójce. Pete zataczał wiraż, szykując się do drugiego uderzenia. Wyjąłem trójząb. Oprócz zwykłego celownika rozjarzył się wskaźnik inercyjny podpowiadający, w którym kierunku mam rzucać. Cisnąłem z całą mocą. Kytes wykonał zgrabny unik i zaczął przebierać palcami. W prawym górnym rogu rozbłysnął licznik odmierzający czas, po którym broń ponownie zmaterializuje się w mojej pochwie. Nie zgadywałem, jaki czar szykuje oponent. Zanurkowałem.
– Dobrze! – krzyknął.
Za plecami usłyszałem skowyt śnieżnych psów. Przemknęły obok.
Odetchnąłem i zerknąłem na mapę. Zbyt blisko mojego bastionu. Zdaje się, że Pete też to zauważył, bo zaczął się ode mnie oddalać. Rzuciłem się w pogoń.
– II-ja-harm! – wykrzyknąłem i splotłem palce w symbol lawy.
Gorący strumień przeciął powietrze. Szkarłatna struga otarła się o jego ramię.