Spojrzał zapylonym wzrokiem.
– Tak źle wyglądam?
– Nieważne. Jimmy! – zaktywizowałem barbota. – „Mleczna droga” dla mojego przyjaciela i dla mnie. Parsknął. Nie jestem pewien: autoironicznie czy tylko sarkastycznie. Naprawdę potrzebował pomocy. – Łatwo zawierasz przyjaźnie – powiedział wznosząc szkło.
– Miałem pomyślny dzień. Dałem nauczkę kilku narwańcom i sprzedałem wielki transport chipów. Pokiwał głową. Chromowany kołnierz rzucał kolorowe refleksy.
– Chipy z zagłębia?
– Oczywiście. Najtańsze.
Pył jakby opadł. Twarz nabrała rumieńców. Wyciągnął rękę.
– Nie przedstawiłem się. Stanley Ciehowsky.
– Torkil Aymore. Gamedec.
– O?! – Nie było już smutnego kosmonauty Stał przede mną rosły brunet w kombinezonie skrojonym według najnowszej mody. – Gamedec? Z doświadczeniem?
Wydąłem dolną wargę i przybrałem pozę starego wyjadacza. Większego weterana mógł znaleźć tylko w „Casablance”.
– Możemy usiąść? Gdzieś… – rozejrzał się – tam? Zleconko, zleconko, pomyślałem, to naprawdę udany dzień.
Usadowiliśmy się niedaleko gigantycznego okna, z widokiem na pobliską Galateę – planetę kupców – oraz orbitujący kompleks baz.
– Posłuchaj mnie, Torkil – zaczął konfidencjonalnym szeptem. – Poczekaj… – otworzył okno o nieznanym wyglądzie. Tym samym potwierdził przypuszczenie, że jest pracownikiem. Wydał jakieś dyspozycje, po czym je zamknął. – No. Teraz nas nie usłyszą. Pracuję…
– W Nanotronic Arts – wszedłem mu w słowo. Żachnął się.
– To było proste – przyznał. – Jestem funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa…
– Czyli kimś takim jak ja?
– Coś w tym rodzaju, tyle że… nie mam doświadczenia.
Czekałem.
– Chodzi o Bruno Adelheima.
Westchnąłem. Bruno Adelheim. Człowiek legenda. Najbogatszy biznesmen w Dream Space, właściciel słynnego chipowego zagłębia.
– Czego od niego chcesz? Nerwowo potarł czoło.
– Podejrzewam, że… cheatuje.
– Ba. Wszyscy to węszą. Ale zdaje się, że właśnie ty powinieneś mieć najlepszy obraz sprawy? Zachowywał się jak tajny agent na terenie wroga: zerkał dookoła, pocił się i sapał. Szczęście, że w Dream Space nie zaimplementowano programów generujących nieświeży oddech.
– Moja firma to duży organizm – zgrzytnął zębami. – Standardowe procedury, standardowe programy, standardowy szit. Wykrywamy przedszkolne wirusy i podstawowy sabotaż, Do reszty wynajmujemy zewnętrzne kompanie…
– Więc dlaczego do tego nie…
– Bo nikomu na tym nie zależy – przerwał. – Każda gra potrzebuje mitu. Stworzonego przez gracza, nie enpeca. Sercem Dream Space jest Bruno Adelheim i jego legendarny majątek. To numero uno. Gdyby został oskarżony, świat straciłby coś szalenie istotnego…
– Chyba że demaskator zostałby nową gwiazdą. Jego oczy zapłonęły. Jak mogłem przedtem widzieć w nich kurz!
– Otóż właśnie! Człowiek, który udowodniłby oszustwo takiej rybie, mógłby odnieść sukces. Wyobrażasz sobie? Śmiałek, który pokonał złotego Bruna! Za przyblokowanie jego imperium wielu tuzów suto by zapłaciło. Mnóstwo menedżerów zazdrości mu powodzenia…
– Mam zrobić to za ciebie? Udowodnić oszustwo? – Czytasz w moich myślach.
– Nie boisz się, że sam zapragnę sławy?
– Co byś zyskał? Gamedec pastwiący się nad pokonanym?
Miał rację.
– A nie obawiasz się, że jak go zadenuncjujesz, twoi pracodawcy cię zwolnią?
– Pieprzę ich. Będę miał tyle profitów od tutejszych elit…
– Nie zapominasz, że jesteśmy w… Grze? – spytałem ostrożnie.
W jego źrenicach zapalił się niebezpieczny ogień. Z tym kurzem to musiało być przywidzenie.
– Co z tego, że „w grze”? – warknął. – A czym gra różni się od rzeczywistości? W realium jestem pracownikiem drugiej kategorii, niezbyt przystojnym i nie bardzo bogatym. Tutaj mam pod sobą dwa skrzydła kittyhawksów i niezłą sieć restauracji. Zgadnij, którą rzeczywistość wybieram? Tfu! – splunął pod stół. – Gdybym miał forsę, już dawno zostałbym zoenetem.
– Taak… – uniosłem brwi, bo dotarło do mnie, że facet nie śmierdzi groszem. – A jak zamierzasz mnie wynagrodzić?
Uśmiechnął się chytrze.
– Pieniędzy nie mam. Ale… jak wiesz, pracuję ; w firmie, która tworzy ten świat. Jeśli się zgodzisz, mógłbym coś zaaranżować. Na przykład gdybym zaproponował ci najnowszy model… talismana? Z prywatnym hangarem?
O nic więcej nie pytałem.
Zlecenie Stanleya przyjąłem również z osobistej ciekawości i ambicji. Spotkanie legendarnego Bruna oznaczało dla mnie, jako gamedeka, spore wyzwanie. Adelheim nie był człowiekiem łatwo osiągalnym. Obwarował się imponującym hierarchicznym systemem, zarówno enpeców, jak i graczy. Poruszał się zawsze w towarzystwie eskorty, jakiej nie powstydziłyby się największe armady Kontakt mailowy odpadał: otrzymywał tyle listów od wielbicieli i wielbicielek, że z pewnością ich nie czytał. Propozycja usług również nie wchodziła w grę – codziennie odrzucał dziesiątki. „Przypadkowy” kontakt w barze był wykluczony: jeśli Bruno miał ochotę się napić, szedł do jednego z własnych lokali, zaopatrzonych w najnowsze muzowibry, holoprojektory, somastymulatoy i dziesiątki ekskluzywnych dziewcząt – nie zawsze enpecek. W miejscach tych miała prawo przebywać wyłącznie najgęstsza śmietanka Dream Space. Pogłoska niosła, że cenił odważnych pilotów.
Raz w miesiącu król chipów dokonywał osobistej inspekcji posiadanych faktorii. Towarzyszył temu swoisty festyn: setki maszyn rozmaitego sortu i tonażu asystowały mu w karnawałowym orszaku, wypluwając próżniowe ognie, laserowe iluzje i mnemoprojekcje. Co lepsi piloci popisywali się ewolucjami, zaś krążowniki i transportowce połyskiwały jaskrawymi światłami pozycyjnymi. W tłumie myśliwców, z których każdy usiłował zwrócić uwagę, trudno wywołać należyte wrażenie.
Z dala orszak wyglądał jak eteryczny wąż mieniący się odcieniami tęczy Zbliżałem się z relatywną prędkością tysiąca dwustu kilometrów na godzinę. Wystarczająco dużo na efektowne entree i trochę mało, by skutecznie wyhamować. Przybliżyłem obraz, żeby zlokalizować sztucznych pilotów. Dla doświadczonego awiatora nie było to trudne; lecieli płynniej, pewniej i nigdy nie szarżowali. Gdy pierwszy był w zasięgu, namierzyłem go. Zareagował jak typowy enpec: energicznie poderwał maszynę i namierzył mnie również. Posłałem w jego kierunku dwie pozytronowe salwy – niezbyt groźne, lecz nie pozostawiające wątpliwości co do moich zamiarów. Ochrona Bruna zajęła strategiczne pozycje, przypadkowi piloci rozproszyli się, ciężkie maszyny lekko odchyliły tor: nikt się nie wtrącał. Właśnie na to liczyłem. Bruno postanowił zaszczycić mnie kilkunastoma sekundami uwagi. Jeśli w tym czasie nie zrobię czegoś, co go zaskoczy wyda swoim gorylom rozkaz i… rozpocznę grę w wybranym przez siebie hangarze, bez statku i karnej kwoty odliczonej od wirtualnego konta. Pozwoliłem przeciwnikowi zajść się od tyłu i wybrałem następnego enpeca. Za chwilę napastnik odpalił rakiety. Włączyłem dopalacze. Zerknąłem na radar. Mknęły za mną dwa pociski rozpoznające kształt. Gdy byłem bardzo blisko drugiego sztuczniaka, zamaskowałem statek, nadając mu charakterystykę kittyhawka, odpaliłem flary i energicznie zmieniłem tor. Tak, jak przewidywałem, systemy namierzania rakiet zgłupiały i bolidy grzmotnęły w wabiki tuż obok nic nie podejrzewającego enpeca, który słusznie uznał, że jest atakowany. Tyle że nie przeze mnie, lecz przez mojego przeciwnika! Gdy rozgorzała między nimi walka, rozległy się śmiechy i brawa.
Zaryzykowałem i jeszcze raz zaczepiłem jednego z nich. Odpowiedział stekiem przekleństw (to najnowsza poprawka do programu) i palbą ze wszystkiego, co miał na pokładzie. Powtórzyłem trik w stosunku do trzeciego komputerowego pilota, zmieniłem charakterystykę na firefoxa i spokojnie się oddaliłem. Dookoła walczącej trójki zgromadziła się rżąca czereda. Wysypały się dziesiątki kamer i nagrywarek. Ekrany w kokpicie zaroiły się od ubawionych twarzy ślących pozdrowienia i gratulacje. Odpowiadałem uprzejmie, acz zdawkowo, czekając na jeden konkretny komunikat. Wreszcie dostrzegłem gębę zatrzaśniętą w hełm ze złotymi insygniami Adelheima.