Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ostatnią dekadę przygotowań spędziłem w gravilli: razem jadaliśmy, medytowaliśmy, spaliśmy i graliśmy. Ludzie jeżdżą w Himalaje, studiują buddyzm, doznają oświecenia. Ja otrzymałem swoją porcję du chowych przeżyć w Willanou, w domu umierającego gracza, wśród cieni przesyconych zapachem kadzidła. Dzień dzieliliśmy na równe porcje: rano trening offline, przerwa, stymulator Hammerfielda, przerwa, medytacja, przerwa, obiad, potem drugi trening, omówienie taktyk, przerwa, oglądanie meczów z udziałem Kytesa i… zadania aktorskie. Uczyłem się jego odzywek, ruchów, typowych zagrań, uników i ataków. Czasem nie wiedziałem już, kim jestem.

Przedostatniego wieczoru siedzieliśmy przed panoramicznym oknem, sącząc w ciszy gorącą herbatę. – Jak to wszystko się uda, to się chyba upiję – mruknął, lekko się kiwając. – Kurwa. Nie mogę się upić. To by mnie zabiło.

Położyłem mu rękę na ramieniu.

– Mogę ci polecić kilka światów, gdzie są imitacje alkoholu… Nawet lepsze, bo bez kaca.

W dzień meczu wykonałem tylko jedną próbę na stymulatorze. Poprosiłem Pete’a, by podkręcił do osiemnastu. Wytrzymałem. Wolałem nie myśleć, że może dojdzie do sytuacji, kiedy będę musiał udowodnić, że jestem słynnym „Crashem”, brnąc przez rozgrywkę ze szkarłatną dwudziestką nad swoją postacią. Widownia z pewnością byłaby zachwycona. Nie przypominałem sobie zaklęć, taktyk ani standardowych zagrań. Wiedziałem, że nic nie wiedziałem. Byłem jakby w transie. Wykonałem pełen zestaw tybetańskich ćwiczeń, wziąłem prysznic, pooddychałem na tarasie i odbyłem półgodzinną medytację. Jak kapłan podczas przygotowań do mszy, wszystko robiłem z nabożnym skupieniem, celebrując każdy ruch i czynność. Miałem czas. Miałem całą wieczność. Wdech, wydech, wdech, wydech, byłem oceanem, byłem przestrzenią, byłem tajemnicą tajemnic. Na dziesięć minut przed meczem stanąłem przed łożem. Pete uścisnął mi rękę i własnoręcznie zainstalował płyn infuzyjny. Sprawdziłem nanozłączkę na przedramieniu. Ułożyłem się i przyjąłem z jego rąk hełm. Hełm Petera „Crasha” Kytesa.

Przeszedłem pod płonącym napisem i przywdziałem skina. Nie modliłem się o jego szczelność. Byłem powietrzem. Pewnym ruchem osadziłem trójząb w pochwie. W westybulu przywitałem się z kumplami z drużyny: tego poklepałem, z tamtym się uściskałem, innemu dałem prztyczka. Tak jak Peter. Byłem powietrzem. Podniecony głos komentatora brzmiał jak przez grubą zasłonę. Wzniosłem z Bezbolesnymi bojowy okrzyk i odtańczyłem taniec demonów. Byłem powietrzem. Z oddali usłyszałem znajomy bas: „Bezboleśni kontra Sprawiedliwi. Zaczynam odliczanie: trzy, dwa, jeden, teraz!”

Wyłoniłem się w znajomym miejscu obok twierdzy. Machinalnie włączyłem mapę i wzniosłem się eleganckim ruchem do rozgrywającego.

– Mike, chwytaj! – rzuciłem pieczęć. Tak jak Pete. Wdech, wydech i już prułem powietrze zawrotnymi pętlami, systematycznie je zwężając i rozszerzając. Tak jak Pete. Zza obłoków wychynął pierwszy Sprawiedliwy Złożyłem znak pioruna.

– Aar-na-nah! – krzyknąłem.

Dobrze obliczona salwa wytrąciła go z równowagi. Wstęga wskazała czwórkę.

Leciałem dalej. Taktyka, taktyka, wdech, wydech, wdech, wydech. Spojrzałem na mapę. Koledzy wykańczali nadgryzionego przeciwnika. Sześć, dziesięć, trzynaście, usłyszałem jego jęk. Szesnaście. „Sprawiedliwy Jock Flymann zrezygnował”, odezwał się bas. Z mapy zniknęła błękitna kropka. Cienias, przemknęło mi przez głowę. Zerknąłem na mapę.

Byłem w połowie odległości. Moja drużyna napotkała sporą grupę obrońców. Nie było wśród nich strażnika pieczęci. Gdzie on się ukrywa? Zawróciłem.

– Gor-na-sija! – usłyszałem za plecami.

Lodowe kły!, pomyślałem i błyskawicznie wzniosłem się za obłok. Czar z sykiem przemknął pod stopami. Usłyszałem oklaski.

– Sia-nan-gah! – strzeliłem ogniowym smokiem w miejsce, gdzie przed chwilą się unosiłem. Piekielna bestia trafiła prosto w pierś archanioła, odbierając mu dziesięć punktów.

Nawet nie stęknął. Zerknąłem na info. Frank Ashgan. Doświadczony zawodnik. Wytrzyma do osiemnastu. Sprawiedliwy rzucił się na mnie wyjąwszy płonące ostrze z pochwy. Demony nie mają oręża do walki wręcz. Wykonałem efektowny przewrót, wyjmując z pochwy trójząb. Gdy opadałem, kończąc pętlę, spostrzegłem kątem oka celownik inercyjny. Cisnąłem i nie patrząc na rezultat, wykonałem unik. 0 prawą łydkę otarły się śnieżne psy. Przeciwnik jęknął. Z jedynką to ja mogę seks uprawiać. Wdech, wydech, wdech, wydech. Zobaczyłem, jak nurkuje za chmurę. Wstęga wskazywała szesnastkę. Nie ścigałem go. Włączyłem mapę. Moją grupę otoczono i związano walką, a strażnik przeciwnika mknął do naszej warowni! Zakląłem. Nad demonami zawisło widmo klęski. Pete nie popełniłby takiego błędu!

– Czyżby nowy podstęp słynnego „Crasha”? – komentował podniecony głos.

– Ija-sai-geno! – ułożyłem palce w gest przyspieszenia. Dookoła świszczało powietrze. Minąłem walczących towarzyszy. Najzdrowszy był Hank Rubinstein i Jef Mandela. Włączyłem mapę i zaznaczyłem dwa punkty w zamczysku.

– Hank do alfa, Jef do beta! – krzyknąłem. – Strażnik!

Czerwone punkty oddzieliły się od walczących i podążyły do bazy. Za nimi ruszyły trzy niebieskie. „Bezbolesny Hans Ragnar zrezygnował”, odezwał się niebiański głos. „Sprawiedliwy John Okinawa zrezygnował”.

– Oi-gan-ran! – użyłem niebezpiecznego czaru przemieszczenia. Gdybym źle wycelował, uderzyłbym w mur. Gwarantowana dwudziestka. Znalazłem się nad wieżycą ołtarza dokładnie w momencie, gdy strażnik próbował sforsować górne wejście.

– Hank i Jef, atakujcie mój cel! – zaznaczyłem przeciwnika na mapie. – Daam-ga-dam! – zablokowałem wrota. Anioł zawrócił do alternatywnego tunelu. Prosto w ramiona moich diabłów.

Mapa wskazywała, że zbliża się trzech Sprawiedliwych. Zaznaczyłem ich.

– Do wszystkich oprócz Mike’a. Atakować moje cele! Mike, leć do… – wskazałem miejsce daleko na prawo od głównego ciągu – punktu gamma!

Zostawiłem walczących i wykonałem lot przechwytujący w stronę pościgowców. Nie byli w ciemię bici. Strzelili lodowym hufcem, soplem jadu i zanieczyszczeniem. Rzuciłem się w bok, lecz obrzydliwy strumień hufca trafił mnie w lewą rękę, a sopel zatopił się w brzuchu. Wstęga wskazała dziesiątkę. Wdech, wydech, wdech, wydech. Dobrze, że nie trafili zanieczyszczeniem. Złożyłem palce.

– Puu-ja-gai!

Szczęśliwie cała trójka leciała blisko siebie. Spowolnienie objęło wszystkich.

Zwiększyłem szanse mojej grupy na efektywny pościg. Odskoczyłem. Wdech, wydech, wdech, wydech, taktyka, taktyka. Odnalazłem punkt gamma. Mike walczył z aniołem. Był osłabiony Siedemnaście mógł wytrzymać najwyżej kilkanaście sekund. Widziałem, że źle koordynuje ataki. Trójząb zmaterializował się w pochwie. Niewiele myśląc, wyciągnąłem go i cisnąłem. Za nim posłałem strumień lawy w miejsce, w którym przeciwnik powinien się zjawić, unikając pocisku. Wrzasnął. Dziewiętnaście to koniec.

– Mike! – krzyknąłem i wyciągnąłem w przelocie rękę.

Z ulgą przekazał mi pieczęć. „Bezbolesny Mike Gunner zrezygnował, Sprawiedliwy Web Diamond zrezygnował”. Web to ten strażnik, ucieszyłem się, dobra nasza!

– Tak, proszę państwa! To nowa taktyka! – darł się komentator. – Ale czy nie za ryzykowna, czy nie za ryzykowna?!

Ze zdwojoną energią rzuciłem się w stronę fortu aniołów. Włączyłem mapę. Trwała zażarta walka w naszym zamczysku. Nie wiedziałem, czy zdążę. I czy poradzę sobie z nie tkniętym obrońcą. Szafirowe kamienie fortecy wychynęły zza obłoków. Szum na widowni narastał. Wtedy zobaczyłem archanioła. ;Ciskał czar za czarem. Nie kontrowałem, wykonując uniki i nieustannie zbliżając się do celu. Błękitne smugi mijały mnie w bezpiecznej odległości. Rozległy się brawa. „Bezbolesny Gregory Falck zrezygnował, Bezbolesny Joseph Gloom zrezygnował, Bezbolesny Robert Swordsman zrezygnował”.

– Pospiesz się, „Crash”! – słyszałem błagalne krzyki towarzyszy.

Zdekoncentrowałem się. Zza zasłony oddechu wyynął szarpiący ból. Straciłem rytm. Przeleciałem ad blankami tylko po to, by stratował mnie znienawidzony niebiański legion. Wdech, wydech, wdech, dech. Spirala, korkociąg, do wejścia, do wejścia. anurkowałem w podziemia. Wiedziałem, że będzie

11
{"b":"691511","o":1}