szczególnego: licząca osiemdziesiąt metrów średnicy walcowata stacja wisiała przecież na
wprost wylotów studni grawitacyjnych. To tak, jakby ktoś ustawił grawiolot na wprost
wielonitkowego tunelu transkontynentalnej lotostrady. Coś wyleciało z nadprzestrzeni pod
niewłaściwym kątem, nie wyhamowało w porę, nie skręciło kiedy trzeba… Bzdura.
W przestrzeni kosmicznej odległości są tak duże, że przystawianie do nich planetarnych miar
nie ma najmniejszego sensu. Stacja o średnicy osiemdziesięciu metrów wisiała na wprost
wylotów tuneli czasoprzestrzennych, to prawda, ale w odległości pół sekundy świetlnej od
nich. Sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od miejsca, w którym statki wyłaniały się
z nadprzestrzeni. Poza tym silniki manewrowe ustawiały ją zawsze tak, by znajdowała się
poza przypuszczalnymi wektorami nadlatujących jednostek. A gdyby nawet zawiodły tym
razem, to prawdopodobieństwo, że kilkusetmetrowy obiekt wyrzucony ze studni grawitacyjnej
o średnicy od tysiąca do trzech tysięcy kilometrów wyrżnie akurat w stację monitorowania,
było mniejsze niż szansa na trafienie trzy razy z rzędu głównej wygranej w Galotto. To nie
miało prawa się zdarzyć, chyba że…
Chyba że to, co przyleciało na Valis 11, miało za zadanie zniszczyć stację monitorowania!
Charakterystyka zmian napięcia grawitacyjnego wskazywała, że chodzi o bardzo mały
obiekt mający zaledwie jedną ósmą masy sondy korpusu. Co tak niewielkiego mogło
przylecieć z przestrzeni zewnętrznej? – zastanawiał się komandor, gdy jego wyświetlacze
ponownie ożyły. Wypełniające holoekrany dane, zgodnie z przewidywaniami, nie zmieniły się
ani na jotę. Czymkolwiek był przybysz spoza granic Federacji, wyparował bez śladu. Każdy
z namierzonych szczątków należał do zniszczonej stacji. Czujniki masy Rutheforda nie mogły
się mylić.
Zachs pogładził się wolno po gładko ogolonej szczęce. Czyżby był świadkiem jakiejś
nielegalnej operacji na dużą skalę? Słyszał kilkakrotnie o prywatnych sondach wysyłanych do
niezbadanej jeszcze części ramienia. Najbogatsze firmy próbowały w ten sposób wyprzedzić
konkurencję w wyścigu do nowych złóż. Do wybuchu wojny domowej miały możliwość
legalnego wykupienia praw eksploracyjnych w zbadanych przez siebie systemach, potem
jednak ta polityka uległa daleko idącym zmianom, a szesnaście lat temu niespodziewanie
zatrzaśnięto ostatnią furtkę dopuszczającą wielki biznes do bogactw, które czekały wciąż na
odkrycie. Komandor nie wiedział, czym spowodowany był ten ostatni ruch władz, ale
przeczuwał, iż korporacje nie poddały się tak łatwo i nadal robią swoje, tyle że w sekrecie.
Nigdy wcześniej nie natknął się na ślady nielegalnej eksploracji, ale nie wykluczał
możliwości, że zniszczenie stacji było sprawką ludzi, którzy pragnęli zataić swój powrót na
terytorium Federacji. Z każdą chwilą nabierał większej pewności, że tak właśnie jest. Jeśli
przeczucie mnie nie myli – rozmyślał – lada moment studnia numer pięć znów się uaktywni
i statek badawczy korporacji spróbuje wejść do tego systemu, by zaraz wykonać kolejny skok
do innego systemu, najprawdopodobniej niezamieszkanego przez ludzi, ale leżącego już po tej
stronie granicy. Dwa, trzy takie skoki i łamiąca blokadę jednostka rozpłynie się w przestrzeni,
a naukowcy i dane znajdujące się na jej pokładzie trafią – po przesiadce na inne statki – do
siedziby korporacji…
Jednego komandor był bowiem pewien: w żadnej z pięciu studni nie doszło po katastrofie
do napięć świadczących o wykonaniu skoku – mierniki van Vogta w obserwatoriach na
Gammie, stacji korpusu i jego krążowniku nie zanotowały najmniejszego drgnięcia pola
grawitacyjnego po feralnym momencie.
Jego teoria miała wszakże poważną lukę – chodziło o ostatni komunikat stacji, mówiący
o skoku powrotnym, który nieznana jednostka wykonała niespełna pięć sekund po przylocie.
Komandor był pewien, że nawet flota nie dysponuje technologiami pozwalającymi na tak
szybkie wykonanie zwrotu i ponownego skoku, a dla wojska pracowali przecież najlepsi
z najlepszych, którzy jeśli komuś ustępowali, to tylko ekipom zatrudnianym w ośrodkach
badawczych gigantów przemysłu wydobywczego. Czyli korporacji. I tak zamykało się błędne
koło.
Sześć minut. Tyle trwał najkrótszy odwrót w nadprzestrzeń. Zachs nie mógł i nie chciał
uwierzyć w to, że jajogłowi siedzący w kieszeni jakiegoś koncernu dokonali aż tak wielkiego
przełomu. Skrócenie wspomnianego czasu o połowę wydawało się realne, sam przecież
słyszał, jak na odprawach pionu naukowego jego stacji zastanawiano się, czy warto
inwestować w technologie pozwalające na podobne osiągi, ale siedemdziesięciokrotne
przyśpieszenie tego procesu? Nie, to czyste science fiction – uznał po chwili namysłu.
– Komandorze! – z rozważań wyrwał go głos bosmana Honveda, który odpowiadał na tej
wachcie za skanery. – Rejestrujemy wzmożoną aktywność studni numer pięć.
A więc jednak! – ucieszył się Zachs. Kimkolwiek byli dranie, którzy rozpieprzyli stację,
właśnie nadlatywali, pewni swego. Jeśli przeprowadzili dokładne rozpoznanie – a nie
wyobrażał sobie, żeby ktoś, kto ryzykuje miliardy kredytów, robił takie numery w ciemno – to
świetnie znali rozkład lotów frachtowców i wiedzieli, że koloniści będą potrzebowali trzech
dni standardowych na naprawienie wyrządzonych im szkód i odzyskanie pełnej kontroli nad
studniami grawitacyjnymi. Jednego tylko nie mogli przewidzieć: że w pobliżu strefy skoku
znajdzie się przypadkiem krążownik korpusu.
– Ogłosić alarm bojowy – polecił przez ramię.
Zamierzał przekonać współdowódcę, że złoczyńcom należy przygotować naprawdę gorące
powitanie. Załodze przyda się odrobina rozrywki, a kto wie, czy sztab nie doceni takiej
postawy i nie nagrodzi rozpieprzenia nielegalnych eksploratorów czymś więcej niż tylko
zwyczajową pochwałą.
– Napięcie wciąż rośnie – zameldował bosman. – Charakterystyka drgań sugeruje, że może
chodzić o kilka dużych obiektów.
To była niepokojąca wiadomość.
– Jak dużych? – spytał Zachs.
– Odpowiadających co najmniej klasie Sword. – W głosie Honveda dało się słyszeć
zdenerwowanie.
Sword był podstawowym modelem korwety floty. Mierzył od dziobu do rufy sto
dziewięćdziesiąt metrów, nie licząc znajdujących się za kryzą rufową dysz pędnika. To nadal
niewiele w porównaniu z pełnowymiarowym krążownikiem, ale…
– Przy tym tempie wzrostu odczytów możemy spodziewać się przylotu jednostek wielkości
niszczycieli trzeciej generacji – rzucił w kierunku stanowiska dowódcy pionu wojskowego, po
tym jak bosman raz jeszcze przeliczył napływające dane.
– Albo dużych frachtowców – dodał obojętnym tonem kapitan Attanasio, opadając ciężko
na kokon fotela.
Sądząc po roztaczanym zapachu, alarm zastał go w mesie. Nie pytał o sytuację, sprawdził ją
sam, zanim dotarł na mostek. Nie wydawał się jednak zaniepokojony; wierzył niezachwianie
w odstraszającą moc niemal czterystumetrowego okrętu wojennego, a jeszcze więcej nadziei
pokładał w najnowocześniejszych systemach uzbrojenia. Siła ognia Rutheforda dorównywała
niektórym pancernikom poprzedniej generacji. Tylko szaleniec chciałby wejść w kontakt
bojowy z taką potęgą.
– Trzydzieści sekund do wyjścia pierwszego obiektu z nadprzestrzeni! – zameldował
zgodnie z regulaminem Honved, choć wszyscy mieli te dane na swoich wyświetlaczach.
– Dajemy czadu? – spytał Zachs, wskazując głową stanowiska bojowe.
Attanasio spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Chcesz ich rozwalić zaraz po wejściu do systemu?