Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie, Garry, Barry i Sally przypominali raczej zawartość beczki ze skisłymi korniszonami, a okrywająca ich monstrualne, kulturystyczne mięśnie skóra wyglądała na grubą i szorstką niczym papier ścierny.

Dzięki Bogu żaden z nich nie dysponował bronią długodystansową. Garry i Barry nie mieli nic ponad owiniętymi w szmaty pięściami. Sally natomiast dzierżył jakiś pokrzywiony, rozklekotany klucz francuski.

- Cha, cha, cha, cha, cha!

Śmiali się.

- Cha, cha, cha, cha, cha!

Tarzali się po ziemi.

- PRRRRRRRRRRRYYYYYYYRRRRRRRFFFF!!!

Gdy tylko Barry puścił gromkiego perszerona, cała trójka eksplodowała w spazmach radości i roniąc perliste łzy, zaniosła się śmiechem.

- Dobra, pora kończyć ten występ…

Blaine Kelly skwasił się nieco na twarzy i mierząc ze swojego Pogromcy Arbuzów prosto w środek przypominającego gruszkę czoła Sally’ego, nacisnął na spust.

BANG !

- Cholera, powinienem był załatwić do tego cacka tłumik…

Śmiechy Barry’ego i Garry’ego umilkły niczym za sprawą opadającego na głowę ostrza gilotyny. Sally jeszcze przez moment siedział zgięty w kucki. Czarna, osmolona rana na czole wypuszczała z siebie smużkę dymu, jak pędząca przez prerie ciuchcia.

- Eeee… Sally?

Blaine mający Garry’ego na celowniku widział, jak wielki, posągowy Supermutant marszczy czoło starając się połączyć ze sobą wszystkie fakty sytuacji rozgrywającej się tuż przed jego oczami.

Pewnie te biedne dupki z Nekropolis nie dysponowały żadną bronią. Pewnie te wielkie dupki z Bóg jeden wie skąd były przekonane, że nic im tutaj nie grozi. Dlatego utłukli hołotę gołymi rękami. Och, do cholery, Blaine?! Na co ty czekasz?

- Sally? – Barry wciąż nie przestawał się dziwić zesztywniałemu wyrazowi twarzy dowódcy.

- Barry!!! – zdążył krzyknąć Garry. – Strzelają! Strzelają!

- Hę?

BANG !

Przypominający jajko o skorupce koloru khaki łeb Garry’ego rozpadł się niczym potraktowany ołowiem, dojrzały arbuz.

Kelly pogłaskał lufę karabinu.

- No, wygląda na to, kolego, że w pełni zasłużyłeś na swoją reputację…

Barry zerwał się na równe nogi i uderzając z łoskotem obutymi stopami o podłoże, rzucił się w stronę, z której przyszła cała trójka. Ziemia drżała.

BANG! BANG! BANG!

I nagle zapadła cisza.

98

Stąpając ostrożnie po gruzach Bakersfield, minęliśmy z Ochłapem budynek rady. Przez moment kusiło mnie, by zajrzeć do środka. Być może udałoby się zebrać jakieś resztki po rezydujących tam niegdyś ghulach. Uznałem jednak, iż nie ma to większego sensu. Zielone tarany szabrowały wszystko jak leci, nie pozostawiając niczego. Jedyne, na co mogliśmy liczyć, to odór trupiego jadu i walające się wszędzie fragmenty porozrywanych ciał.

Nie wspominając o rychłej śmierci z zaskoczenia.

Nie byłem aż tak bardzo zdesperowany. Ochłap natomiast nie wyglądał na głodnego. Ruszyliśmy w stronę północnej części Nekropolis. Mieliśmy problem, ponieważ pomiędzy trzema głównymi dzielnicami zalegały sterty gruzów. Zawsze musieliśmy kombinować szukając wnikliwie przejścia. Pomiędzy pierwszą częścią miasta, a drugą (jedna z pomiętych, porwanych map powiewających na niektórych słupach wysokiego napięcia, wskazywała, iż nazywały się odpowiednio Motel i Ratusz), udało nam się odbić nieco na pustynie i przemykając boczkiem, przedostać dalej. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, że cała ludność Miasta Umarłych nie żyje ( bez żad nych metaforycznych podtekstów).

Nie wiedzieliśmy również, iż po okolicy grasują w najlepsze pancerne Supermutanty o intelekcie pradawnych Triceratopsów.

Musieliśmy poszukać alternatywnej drogi. Ghule najprawdopodobniej celowo zasypały przejścia pomiędzy dzielnicami. Po rozmowie z Haroldem nigdy nie podejrzewałbym ich o brak przewidywalności i logicznego myślenia. Być może niektórzy z nich byli nierozsądni, krwiożerczy (krążyły legendy, którymi matki w Hub straszyły własne dzieci, jakoby zamieszkujący Nekropolis porywali pociechy noc ą z łóżek i zjadali ich mózgi) i spowici chorobą popromienną do stopnia uniemożliwiającego sprawne funkcjonowanie obszarów mózgu odpowiadających za empatię.

A może po prostu, jak wszystko w tym zdającym się dość dobrze trzymać cyrku, próbowali po prostu przetrwać.

Przez kilkadziesiąt minut pałętaliśmy się po omacku, niczym świeżo narodzone, ślepe szczury w gnieździe. Bałem się odsłaniać na pustyni. Supermutanty nie były najprawdopodobniej uzbrojone, ale przezornego Pan Bóg strzeże i na dobrą sprawę nigdy nic nie wiadomo. Ostatnie, czego teraz potrzebowałem, to bliskiego spotkania z kimś wyposażonym w swoją własną wersję Pogromcy Arbuzów.

Nie mogłem na to pozwolić. Nie kiedy byłem już tak blisko osiągnięcia celu. Być może to tylko moje czcze nadzieje, głęboka nostalgia za domem i chęć jak najszybszego powrotu, a może faktycznie w tamtej chwili natura obdarzyła mnie jednym z tych legendarnych szóstych zmysłów. Głęboko, głęboko w sobie byłem przekonany, niemalże czułem, iż pod naszymi stopami, w sercu Krypty 12 czeka na mnie sprawny hydroprocesor.

Myśląc o tym, co skrywa w sobie wnętrze Bakersfield, wzrok mój zatrzymał się na nadzwyczajnie licznych w tym miejscu studzienkach kanalizacyjnych.

Chyba właśnie rozgryzłem, w jaki sposób nie potrafiące biegać ghule przemieszczały się pomiędzy trzema głównymi dzielnicami swojego nawiedzonego przez śmierć i trąd miasta .

Zagwizdałem na Ochłapa. Dźwięk odsuwanej, żelaznej klapy przeszył otaczającą nas ciszę szczękliwym chrobotem.

99

- Wiesz, Ochłap. To nie wygląda dobrze.

Blaine siedział przycupnięty z prawym okiem wciśniętym w lunetę swojego karabinu snajperskiego DKS-501. Ochłap wiernie warował u nóg pana. Te wszystkie zielone, biegające w oddali klocki, irytowały go i najchętniej rzuciłby się na nie rozszarpując im gardła niczym pałający nienawiścią wściekły pies.

Wiedział jednak, iż jego pan by tego nie pochwalał. Pan jak do tej pory wykazywał się wyjątkową zaradnością i przewidywalnością. Poza tym dysponował zdającym się nie mieć końca zapasem pysznych jaszczurek na sznurkach, patykach i sauté. Ochłap uznał, iż będzie towarzyszył temu człowiekowi, aż do śmierci.

Jego lub swojej, aczkolwiek zważywszy na wynikające z ich relacji obopólne korzyści, żywił głęboką nadzieję, iż nie nastąpi to prędko.

Przeciągnął się ospale i ziewnął ostentacyjnie rozdziawiając przy tym paszczę. Chciało mu się również prukać, ale przynajmniej na razie, postanowił się zmitygować.

- Na Boga, co te durnie robią?

Blaine przybliżył twarz nieco bardziej wciskając oczodół w lunetę Pogromcy Arbuzów. Powiększająca luneta pokazywała idealny obraz rozgrywającej się mniej więcej siedemset jardów dalej sceny.

Zgraja obrośniętych stalową niemalże tkanką mięśniową Supermutantów, grała w najlepsze w piłkę nożną.

Niestety Bakersfield nigdy nie było miastem szczycącym się zamiłowaniem do sportów. Liga futbolowa, koszykarska, piłki nożnej i nawet pieprzony baseball, wszystkie dyscypliny omijały Miasto Umarłych niczym przelatujące nad elektrownią węglową, migrujące na południe bociany.

Oczywiście za czasów, kiedy ludzie grywali jeszcze dla relaksu, rywalizacji, chwały, pieniędzy, łatwego dostępu do samic i wyrzutu adrenaliny w różnego rodzaju zabawy z piłką, Miasto Umarłych nie było faktycznie Miastem Umarłym, lecz dla wszelkich sportowych aktywności zdawało się pracować w pocie czoła na swój kryptonim z przyszłości.

Jedyny sklep zaopatrujący narwane dzieciaki i szkolną młodzież w sprzęt sportowy, mieścił się nieopodal ratusza. Szybko został jednak zamknięty, ponieważ z jakiś niewyjaśnionych przyczyn (być może wody gruntowe były już w tamtych czasach skażone) nikt nawet do niego nie zaglądał.

78
{"b":"571199","o":1}