Blaine… Blaine… Blaine…
A potem lodowate szpony zaciskają się wpierw na jednym ramieniu, drugim i Blaine Kelly zostaje pozbawiony nawet tego mało przyjemnego komfortu, by odejść ze świata z dojmującym krzykiem na ustach.
Zdjął przewieszony przez ramię plecak i położył go na ziemi. Kucnął grzebiąc w środku jedną ręką. Miał trochę jedzenia w kilku menażkach, manierki z wodą (te same, pokryte farbowaną błękitną skórą z wybitymi na frontowej stronie pechowymi liczbami). Do tego śpiwór, zapasowy komplet bielizny (własność Vault-Tec.), dwa Stimpaki – wspaniały wynalazek wojennej medycyny, działające niczym magiczny szamański proszek, błyskawicznie tamujące krwotoki, blokujące receptory nerwowe, zasklepiające tkankę i generalnie w niewytłumaczalny sposób stawiające na równe nogi największe truchła. Widząc je, wypełnione bijącym po oczach karmazynowym płynem, uspokoił się nieco. Jednak tuż po chwili popadł w kolejne zakłopotanie. Dwie flary. Dwie nędzne i najpewniej przeterminowane flary.
Na Boga, złorzeczył w myślach, kto wysyła człowieka by uratował świat, wyposażając go w dwie flary?!?
Dwie spiczasto-bulwiaste, przypominające nieco nazistowskie granaty z II Wojny Światowej flary były niewątpliwie lepsze, niż żadna. Jednak znacznie gorsze niż np. pięć… nie, dziesięć! Dziesięć flar mogło zrobić jakąś różnicę! Lecz gdyby tylko odziany w błękitny, regulaminowy kubraczek Blaine Kelly miał w sobie na tyle odwagi by przez ramię zerknąć w tył i posłać grobowej ciemności niepewne, acz pełne wyrzutu i nienawiści spojrzenie, wiedziałby, że może je sobie wsadzić (flary) tam, gdzie jest równie ciemno…
Oczywiście Blaine nie musiał tego robić. Nie musiał nigdzie patrzeć. Nie musiał o niczym myśleć, a już na pewno nie musiał oddawać się jakimś sodomistycznym perwersjom pod grodziami Krypty. On bardzo dobrze wiedział, że te flary to czysta kpina.
- Bóg mi świadkiem – syknął przez zaciśnięte w klinczu zęby – jeśli kiedykolwiek wrócę do środka z hydroprocesorem, dam im wpierw jakąś stertę zużytych drutów, płytek, przewodników i innych komputerowych szpargałów. Będę się droczył i zwodził tego spierniczałego ramola, aż wyraz jego twarzy upodobni się do pyska zagłodzonego psa siedzącego u suto zastawionego stołu, z którego jego mało szczodry pan nie uraczył go do tej pory ani kawałeczkiem! Zobaczymy, kto wtedy będzie się śmiał. Zobaczymy…
Pośród absurdalnie gęstej ciemności, pośród pierwszych, dziewiczych chwil w świecie zewnętrznym, Blaine Kelly po raz drugi był bliski zaniesienia się maniakalnym śmiechem. Już czuł zbierające się we wnętrzu przełyku spazmy eksplodujące w fali szaleńczego chichotu, kiedy niespodziewanie do jego ucha dotarł dźwięk o wiele bardziej złowrogi, niepokojący i wprawiający w lodowe osłupienie.
Chłopak zesztywniał niczym mrożona szynka. Wydawało mu się, tylko mu się wydawało…
Szur-szur-szur-szur-szur.
Boże!
Szu-szu-szur… i nagle cisza.
Potem zaś oddalające się i coraz bardziej zdystansowane szszszszszszszszszyyyszszzszuuu…
To tylko wiatr, powtarzał w myśli Blaine Kelly. Tylko wiatr. Sieć wydrążonych u podnóża góry jaskiń ciągnie się w niezliczonej kombinacji kanałów, przesmyków i czegoś na kształt naturalnych powietrznych wywietrzników. Na zewnątrz na pewno teraz mocniej zawiało, a jako efekt dźwiękowy…
Mimo to pod wpływem wypływających wprost z pnia mózgu impulsów, bezwiednie położył dłoń na przywieszonej na skórzanym pasku kaburze broni. Trwał przez moment w absolutnym napięciu, po czym niepewnie, nieco bardziej świadomie, zaczął pieścić chłodny metal broni. Oficer dowodzący służb ochrony uroczyście wręczył mu kolt 6520 – na dwanaście pocisków 10mm. Sama świadomość posiadania przy sobie broni, dodawała pewności i była na swój sposób uspokajająca.
Blaine jeszcze przez chwilę chłonął zimno płynące z metalu. Kiedy jego własna dłoń ogrzała nieznacznie skonstruowany tylko w jednym celu przedmiot, odsunął ją i odwrócił się mierząc po raz pierwszy z ciemnością - i wszystkim tym, co poza usilnym przekonaniem samego siebie, że to tylko wiatr, mogło czaić się pośród niej.
Przez moment spoglądał w pustkę. Jego błękitne, jasne i przywykłe do syntetycznego światła oczy nie miały niestety cudownych właściwości wzroku Riddicka z Pitch Black. Szkoda, tyle, że Blaine nie znał Riddicka i na dobrą sprawę wcale nie wiedział, co traci.
Wiedziony jakimś romantycznym aktem heroizmu, jak gdyby zupełnie wbrew sobie (pewnie kolejny raz za sprawą pnia mózgu) niemalże wykonał pierwszy, malutki krok oddalając się nieznacznie od grodzi Krypty 13.
Wtedy znów zawiało.
Tyle, że nieco głośniej niż poprzednio.
Nieco również bliżej.
I nieco bardziej złowrogo. Agresywnie i drapieżnie.
Te kilka nieco sprawiły, iż Blaine Kelly utracił wszelką wiarę w meteorologiczne pochodzenie rozbrzmiewającego pośród ciemności dźwięku.
- C-czy… czy ktoś tam jest? – rzucił roztrzęsiony jak wyciągana z najniższej pułki lodówki ananasowa galaretka i dopiero po chwili uświadomił sobie, jaki błąd popełnił.
Dźwięk narastał. Wydawało się, że z każdym kolejnym oddechem Blaina zbliża się nieubłaganie w jego stronę.
- Do diabła! – zaklął po czym prawą ręką sięgnął do przewieszonej po lewej stronie kabury z bronią. Typowi profesjonaliści z dzikiego zachodu, tak zwani rewolwerowcy buszujący swego czas po terenach Kalifornii, wyśmialiby go i najpewniej załatwili przy pierwszej nadarzającej się okazji. Minie jeszcze sporo czasu nim Blaine nauczy się w pełni dbać o siebie. Jednak czas ten niewątpliwie nadejdzie, a Kelly ze swoim wysublimowanym kulomiotem stanie się równie groźny i śmiercionośny, co Jesse James.
Teraz jednak mierzył w ciemność dość niepewnie. Miał wrażenie, że jego ręka trzęsie się jak w napadzie alkoholowego delirium, a on sam, stojąc tu jak kołek i celując nie wiadomo do czego, wygląda co najmniej groteskowo. Oczywiście Blaine Kelly lubił sobie postrzelać, wspominaliśmy o tym wcześniej. Jednak strzelanie do pustych puszek po strawie w obrębie bezpiecznej i dobrze oświetlonej stołówki Krypty, a czatowanie na porywiste podmuchy wiatru w absolutnej wręcz ciszy, cóż…
Na szczęście w miarę szybko zreflektował się i odbezpieczył nieaktywną do tej pory broń. Mając oparcie w broni wypełnionej dwunastoma dziesięciomilimetrowymi pociskami i przynajmniej pięcioma tuzinami kolejnych - zalegającymi w jego wciąż znajdującym się na ziemi plecaku - Blaine Kelly poczuł się nieco pewniej.
Na tyle, że dla podkreślenia swojej odwagi i powagi strzelił z premedytacją w pustkę.
Dwukrotnie.
No i się zaczęło…
Na przestrzeni kilku kolejnych sekund wydarzyło się dużo. Nawet cholernie dużo jak na spowite mrokiem wnętrze upiornej pieczary. Po pierwsze Blaine Kelly zdążył zobaczyć dwa oślepiające rozbłyski wydobywające się z ujścia lufy jego kolta 6520. Potem gdzieś we wnętrzu głowy rozległ się kłujący, świdrujący pisk przechodzący z wolna w huk i jednocześnie, jak na ironię, wzmagający swoje własne działanie, aż do całkowicie zniewalającego ataku migreny rozsadzającej czaszkę. Zupełnie jakby gdzieś obok, gdzieś tuż, tuż, wybuchła skrzynka wypełniona hukowymi granatami.
Blaine Kelly rażony siłą własnej głupoty wynikającej z nieznajomości podstaw instruktażowego operowania bronią na generujących echo, rezonujących przestrzeniach zamkniętych – dość szczelnie, dodajmy i ścianach znajdujących się w niewielkich odległościach - padł na kolana wypuszczając pistolet z dłoni. Obie ręce były mu teraz potrzebne do kurczowego zaciskania uszu. Mimo to nie odczuł upragnionej ulgi. Blaine miał wrażenie, że wygenerowany przez niego grzmot odbija się echem od ścian jaskini w nieskończoność, przypominając przy tym trzepoczącą w słoiku ćmę.
Potem jakby nieco przycichł. Lekki pogłos z wolna wygasał, a Blaine odzyskiwał panowanie nad sobą. Skulony pod metalową grodzią Krypty 13 nie miał możliwości by zauważyć jak kilkanaście jardów dalej, nawarstwiający się przez dziesięciolecia stalaktykt doświadcza swojego pierwszego, małego pęknięcia. Pęknięcie z wolna rozrasta się tworząc po chwili przypominającą siatkę zdegenerowanych naczynek krwionośnych pajęczynę.